PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Kultura daje nadzieję w mrocznych czasach

Kultura daje nadzieję w mrocznych czasach
Z Barbarą Madajczyk-Krasowską, dziennikarką, organizatorką niezależnych działań kulturalnych w stanie wojennym rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
70-lecie Dziennika Bałtyckiego ; Barbara Madajczyk-Krasowska w rozmowie z Mariuszem Szmidką, redaktorem naczelnym gazety, mówi o procesie Grudnia ‘70; maj 2015, Teatr Muzyczny w Gdyni
70-lecie "Dziennika Bałtyckiego"; Barbara Madajczyk-Krasowska w rozmowie z Mariuszem Szmidką, redaktorem naczelnym gazety, mówi o procesie Grudnia ‘70; maj 2015, Teatr Muzyczny w Gdyni
fot. Maciej Kosycarz / KFP

 

Maria Mrozińska: – Zawód dziennikarza okazuje się być zawodem podwyższonego ryzyka. Właściwie każda władza oczekuje serwitutów i łaskawie spogląda na świadczących je dziennikarzy. Natomiast zachowanie niezależności wobec władzy autorytarnej niejednokrotnie wymaga heroizmu i ostatecznie często pozbawia możliwości wykonywania tego zawodu. Tak było przecież w czasach PRL. Podejmując studia polonistyczne myślałaś o dziennikarstwie?

Barbara Madajczyk-Krasowska: – Nie. Chciałam po prostu studiować literaturę. Interesowało mnie to i nie zastanawiałam się nad późniejszą karierą zawodową. Wybrałam filologię polską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, z dala od domu (liceum kończyłam w Pruszczu Gdańskim), ponieważ właśnie chciałam być niezależna, wolna od kurateli rodziny. Właściwie był to wynik sytuacji rodzinnej. Straciłam wcześnie mamę i wychowywałam się pod opieką starszego rodzeństwa, co niezbyt mi odpowiadało. Najlepiej czułam się w akademiku.

Na studiach zaczęłam głębiej zastanawiać się nad  otaczającą rzeczywistością, a prawdziwym przełomem w myśleniu o obowiązującej ideologii i systemie na niej opartym okazał się rok 1968 i protesty studenckie. Środowisko studenckie w Toruniu było niewielkie i nie było potężnych manifestacji, poza wiecem w stołówce, gdzie padły ostre słowa pod adresem rektora Łukaszewicza. Tajemnicą poliszynela na uczelni były jego zasługi dla miejscowych partyjnych bonzów, którym pisał prace magisterskie. Wtedy na uczelni panował ogólny ferment. Dla mnie była to poważna, wymagająca zaangażowania sprawa, niezależnie od pewnego smaku przygody. Z koleżankami pisałam teksty ulotek, które potem rozrzucałyśmy w mieście. Zarysowały się wyraźne podziały w środowisku studenckim, pojawiły się zdecydowane ostrzeżenia wobec osób, donoszących na zaangażowanych w protesty kolegów.

Był to czas gęsty w wydarzenia, bo przecież dwa lata później na ulicach miast Wybrzeża rozegrał się dramat Grudnia. Dla wielu okazał się czasem, który zaowocował jednoznacznymi wyborami politycznymi.

– Dla mnie też. W grudniu 1970 byłam jeszcze w Toruniu, ale przecież miałam na Wybrzeżu rodzinę, dotarły więc do mnie szczegółowe relacje z wstrząsających wydarzeń. Przyjechałam do Gdańska tydzień później i przeszłam  tym szlakiem protestów: od stoczni, gdzie przed bramą padły strzały do robotników, do nadpalonego budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Komendy Wojewódzkiej milicji. Zachowałam w pamięci ten obraz, choć nie sądziłam wtedy, że będę o tym później wiele pisała, a szczególnie o sprawie  odpowiedzialności sprawców tego dramatu.

Nie należałam później do żadnej konkretnej grupy opozycyjnej. Niewątpliwie nie byłam jakimś spektakularnym buntownikiem, szukałam jednak samodzielnie jakiegoś pola niezależnego działania. Po studiach podjęłam pracę w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gdańsku. Kierowałam tam działem oświatowym. W tym czasie organizowane były tak zwane Dekady Pisarzy Wybrzeża. Były to literackie imprezy w poszczególnych miastach ówczesnego województwa gdańskiego. Dyrekcja biblioteki zbyt często zabiegała, by zapraszani byli pisarze o właściwym profilu ideologicznym. Chciałam czegoś nowego, odświeżającego. Zdałam sobie sprawę, że nawet na studiach nie stykaliśmy się właściwie ze współczesną literaturą obcojęzyczną. Postanowiliśmy więc w naszym zespole, między innymi z Danutą Gołębiewską i Tadeuszem Mickiewiczem, organizować spotkania z tłumaczami tej literatury.

– I właśnie to okazało się ścieżką prowadzącą do niezależnego, niekoniecznie prawomyślnego wobec władzy działania?

– Tak właśnie się stało. Poznałam wtedy Annę Przedpełską-Trzeciakowską, tłumaczkę Wiliama Faulknera, wspaniałą osobę, sanitariuszkę z powstania warszawskiego, zresztą do dzisiaj czynnie angażującą się w obronę wartości demokratycznych. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku została koordynatorką naszych spotkań z tłumaczami. W naszej bibliotece pojawił się Zdzisław Najder, Andrzej Drawicz. O dziwo, notki biograficzne dotyczące tych raczej nie ulubionych przez władzę tłumaczy oraz informacje o spotkaniach z nimi, pisane także przeze mnie, ukazywały się w „Dzienniku Bałtyckim”. Swoisty paradoks tamtych czasów: dyrektor biblioteki napominany przez partyjne struktury za zapraszanie dysydentów i „Dziennik Bałtycki”, przecież tylko teoretycznie bezpartyjny, nagłaśniający te spotkania. Znajomość z Anną Trzeciakowską bardzo mi się przydała, kiedy w 1976 roku objęłam stanowisko zastępcy dyrektora ds. merytorycznych Wojewódzkiego Ośrodka Kultury (dziś Nadbałtyckie Centrum Kultury w Ratuszu Staromiejskim). Jej rekomendacja okazała się przepustką na warszawskie salony literackie, często sympatyzujące z opozycją.

Od lewej: Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Aleksandra Paprocka (dziennikarka ‘Dziennika Bałtyckiego’) i Barbara Madajczyk-Krasowska; druga połowa lat 70. XX w.
Od lewej: Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Aleksandra Paprocka (dziennikarka ‘Dziennika Bałtyckiego’) i Barbara Madajczyk-Krasowska; druga połowa lat 70. XX w.
Fot. Andrzej Orzeł

– Towarzyszom z Wydziału Propagandy i Kultury w Komitecie Wojewódzkim PZPR chyba raczej nie podobała się nominacja bezpartyjnej osoby na to stanowisko.

– Oczywiście, że nie, ale czasami stosowali takie wentyle. Dyrektorem WOK był wtedy Jerzy Kiedrowski, odpowiednio partyjny, ale bardzo przyzwoity człowiek, otwarty i wspierający twórcze pomysły. Lojalnie informował mnie, że na mój temat docierały do partii liczne donosy, nad którymi towarzysze skrupulatnie się pochylali. Zaczęło się od protestów zasłużonych partyjnych pracowników, którym nie podobało się objęcie stanowiska przez osobę z zewnątrz. Ludzie są różni, ale system stawiał na najgorsze cechy, stąd te donosy. Wiem, kto donosił, ale nawet nie chce mi się o tym myśleć, choć wówczas solidnie mi to dopiekło. Jednym z mniej znaczących, ale za to kłopotliwym, z racji konieczności wyjazdów służbowych, efektem tych donosów było odebranie paszportu. Bardzo się nie spodobało, że w czasie wyjazdu z zespołem folklorystycznym do RFN w jednej z wypowiedzi podkreśliłam rolę kultury dla przyjaźni między narodami. Ta przyjaźń w kontekście Niemiec zachodnich okazała się niewłaściwa. Starałam się wyjaśnić sytuację, chciałam też spotkać się z wojewodą Kołodziejskim. Bezskutecznie. Dziś to wszystko wydaje się śmiesznie małostkowe i nieważne, ale wyraźnie opisuje klimat tamtych czasów.

Byłam zirytowana tą sytuacją, nieustannymi donosami, tłumaczeniem się, na dodatek przemęczona pracą przy organizacji festiwalu folklorystycznego. Wyjechałam na dłuższy urlop i tym sposobem ominął mnie sierpniowy strajk 1980. Po podpisaniu porozumień wielu z tych donosicieli z mojego środowiska natychmiast zapisało się do „Solidarności” i rozpoczęło rozróbę skierowaną przeciw dyrektorowi. Zdecydowanie go broniłam. Sytuacja w WOK-u spowodowała, że nie od razu włączyłam się w działalność „Solidarności”. Zapisałam się po marcowym kryzysie 1981, związanym z pobiciem Jana Rulewskiego. Wtedy zresztą ci znani z donosów w większości się wycofali.

– Po Sierpniu w środowisku ludzi kultury panował ferment. Organizacje twórcze na nadzwyczajnych zjazdach powoływały nowe władze. Stanowiska obejmowali ludzie opowiadający się za wolnością twórczą, przeciw ograniczeniom narzucanym przez cenzurę, niejednokrotnie sympatyzujący z opozycją. To oni stali się inicjatorami zwołania Kongresu Kultury Polskiej.

– Brałam udział w kongresie, niestety przerwanym 13 grudnia 1981 roku. Jego główni organizatorzy zostali internowani. Spotkaliśmy się przed zamkniętymi drzwiami Teatru Dramatycznego w Pałacu Kultury i Nauki, gdzie poprzedniego dnia obradowaliśmy. Udaliśmy się do kościoła św. Anny, gdzie podpisaliśmy protest przeciwko stanowi wojennemu. Tyle tylko mogliśmy zrobić. Wracałam do Gdańska w poczuciu beznadziei i z postanowieniem rezygnacji ze stanowiska. Odwiódł mnie od tego poeta i prozaik, Bolesław Fac, zachęcając do działania i wykorzystania posiadanych kontaktów.

Z Günterem Grassem, sierpień 1981
Z Günterem Grassem, sierpień 1981
Fot. Krzysztof Jakubowski

Szansa niezależnego działania pojawiła się dzięki zaproszeniu do przyłączenia się do tworzącego się nieformalnego duszpasterstwa środowisk twórczych i dziennikarzy przy kościele św. Mikołaja w Gdańsku. Zaprosił mnie Maciej Łopiński. Z dziennikarstwem byłam związana, ponieważ w WOK-u wydawaliśmy biuletyn „Ziemia Gdańska”, w którym publikowano moje teksty. Pismo to zostało zawieszone w stanie wojennym. Podjęłam wtedy współpracę z wydawanym w Krakowie podziemnym „Tygodnikiem Małopolskim”.

Środowisko gromadzące się na tzw. „górce” (od miejsca spotkań na piętrze przy dominikańskim klasztorze) objął opieką dominikanin, ojciec Sławomir Słoma. Złożyłam mu propozycję organizacji spotkań z niezależnymi twórcami, którzy podjęli bojkot TVP i wszelkich oficjałek. Ojciec Sławomir, otwarty na współpracę z ludźmi kultury, z miejsca przystał ma moją propozycję. Tak rozpoczęła się nasza współpraca, kontynuowana potem przez ojca Stanisława Tasiemskiego. Osobiście przynosiła mi ogromną satysfakcję. Czułam się niezależna, wyzwolona z obaw i wreszcie robiłam to, co chciałam, i z ludźmi, których ceniłam. Wtedy bardzo przydała mi się znajomość z Anną Trzeciakowską i kontakty dzięki niej nawiązane, a także wszelkie inne kontakty, które uzyskałam dzięki pracy w WOK-u.

– Środowisko skupione przy kościele św. Mikołaja odegrało wówczas znaczącą rolę w upowszechnianiu niezależnej kultury, a Twoje kontakty zapewniły wysoką rangę wielu organizowanych tam wydarzeń.

– Kogóż wtedy tam wtedy nie było w tych trudnych czasach po wprowadzeniu stanu wojennego! Udało mi się zaprosić Zbigniewa Herberta, który odbył kilka spotkań z różnymi środowiskami. Prowadził je poeta Kazimierz Nowosielski. Był Marek Nowakowski, Wisława Szymborska, Julia Hartwig, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, a także Tadeusz Mazowiecki, Jadwiga Staniszkis, Bronisław Geremek, Zofia Kuratowska. Ogromną popularnością cieszyło się spotkanie ze znanym felietonistą „Tygodnika Powszechnego”, Stefanem Kisielewskim. Był też Jacek Fedorowicz, Andrzej Szczypiorski, Wiktor Woroszylski. Dyskusja była swobodna. Na przykład zawsze znalazł się ktoś, kto wypomniał Woroszylskiemu jego zaangażowanie na rzecz komunistycznego systemu w latach pięćdziesiątych. Odpowiadał: „Pozwólcie mi być tym, kim jestem już od kilkudziesięciu lat”. Nie tylko ja organizowałam wszystkie te spotkania. Włączały się też inne osoby. Z inicjatywy aktorki Haliny Słojewskiej pojawił się też Kazimierz Kutz, który we właściwym sobie stylu nawtykał nam, że siedzimy w kruchcie. No cóż, siedzieliśmy tam, ale wtedy ta kruchta dawała szansę niezależności i wspierała środowiska prodemokratyczne. Obowiązywał pełen pluralizm: i światopoglądowy, i ideologiczny. Spotkania odbywały się na „górce” i w kościele – w zależności od życzeń osób zaproszonych. Te w kościele gromadziły tłumy ludzi szukających nadziei w ten mroczny czas. Spotkania z niezależną kulturą przynosiły im tę nadzieję.

Dla mnie ten czas zaowocował nawiązaniem przyjaźni, które bardzo sobie cenię. Przyjazne więzi nawiązałam ze Zbigniewem Herbertem, którego odwiedzałam, ilekroć znalazłam się w Warszawie i który na miesiąc przed śmiercią ofiarował mi dwa tomy swoich wierszy z osobistą dedykacją i podziękowaniem za współpracę. Nadal pozostaję w przyjaznych stosunkach z Jackiem Fedorowiczem i jego małżonką. Na Jacka zawsze mogłam liczyć. Wspierał mnie, przywoził książki, ponieważ wiedział, że esbecja skonfiskowała po rewizji mój „nieprawomyślny” księgozbiór. Dzięki takim kontaktom czas stanu wojennego, mimo że trudny, uważam za bardzo ważny w moim życiu. Wtedy już całkowicie znalazłam się po stronie opozycyjnej. W pracy, czyli w WOK-u, regularnie spotykaliśmy się w ramach działań nielegalnej Komisji Zakładowej „Solidarności”, pisałam do „bibuły”, zajęłam się też kolportażem, ponieważ z racji zatrudnienia jeździłam do Warszawy w ramach delegacji, a przy okazji zabierałam podziemne wydawnictwa, między innymi „Przegląd Polityczny” wydawany przez środowisko gdańskich liberałów. Wtedy też rozpoczęłam współpracę z Donaldem Tuskiem.

– A co na to funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa? Przecież z pewnością pilnie obserwowali wydarzenia u dominikanów i wiedzieli o Twoim zaangażowaniu.

– Przyszli do WOK-u po spotkaniu z Herbertem, chociaż głownie interesowali się Markiem Nowakowskim i o niego pytali. Był dla nich największym wrogiem wśród pisarzy, a Jacek Fedorowicz wśród satyryków. W czasie tej rozmowy padło: – Nie będziemy owijać w bawełnę, oczekujemy od pani informacji. Po prostu wykrzyczałam: – K…ą nie będę! Na ich oburzenie odparłam: – Dla mnie donosicielstwo jest jednoznaczne z ….. Roztrzęsiona zadzwoniłam po tej rozmowie do Herberta, który jeszcze był w sopockim SPATiF-ie (dom pracy twórczej Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu). Poszliśmy na spacer nad morze. Opowiedział mi, jak sam był nękany przez SB i doradził, by opowiadać o tej rozmowie wszystkim znajomym z opozycji i w środowisku dominikańskim. Oczywiście zrobiłam to.

Władza postanowiła zredukować moje stanowisko w WOK-u, ale wybronił mnie działacz kaszubski, Stanisław Pestka, który był radnym i na posiedzeniu Komisji Kultury podkreślał moje duże zasługi dla upowszechniania kultury kaszubskiej. Przez rok jeszcze pracowałam w WOK-u, ale otoczona brzydkimi podejrzeniami, bo esbecja wszędzie rozpowszechniała informacje o mojej rzekomej z nimi współpracy. W środowisku skupionym przy dominikanach z pewnością byli agenci. Był nim na pewno Janusz Molka, właściwie nie agent a etatowy funkcjonariusz służb. Z pewnością nie był jedyny. On i jemu podobni szerzyli plotkę o mojej współpracy. Do mnie dotarło to na końcu, tak jak do zdradzanej żony, która ostatnia dowiaduje się o zdradzie, choć otoczenie plotkuje o tym od jakiegoś czasu.

Zabolało, ale i nauczyło pokory wobec ubeckich papierów. Pomogła mi rozmowa z Donaldem Tuskiem, który powiedział: – Oczywiście, że to do mnie dotarło. Gdybyś była drukarzem, to zostałabyś odsunięta, niezależnie czy to prawda czy nie, po prostu dla bezpieczeństwa, ale zorientowałem się, że rozpowiadają to chętnie o tobie takie osoby, które same za bardzo się nie angażują, które drażnisz, bo jesteś zbyt odważna. Jestem mu wdzięczna za te słowa.

Ostatecznie, to doświadczenie dodało mi pewności. Zapowiadałam każde niezależne spotkanie publicznie sprzed ołtarza w kościele św. Mikołaja, współredagowałam „Skarbczyk Dominikański”. Było to tworzone przez nasze środowisko pismo prezentowane w kościelnej gablocie. Miało bardzo wielu odbiorców, czytali je niemal wszyscy przychodzący do kościoła, a bywały tam tłumy. Organizowałam też przerzut naszego serwisu informacyjnego, opracowywanego przez Henryka Galusa, do Jacka Maziarskiego, członka redakcji podziemnego „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych”. Oczywiście, zostałam zwolniona z pracy. Zresztą od dawna się tego spodziewałam. Prawdę mówiąc, te ciągłe donosy, atmosfera osaczenia zniechęciły mnie do zajmowania jakichkolwiek stanowisk. Mogłam w pełni zaangażować się w działania na rzecz niezależnej kultury, choć zawsze pozostawał problem kosztów utrzymania.

– W dominikańskim środowisku miały też miejsce niezależne wydarzenia artystyczne. Były spotkania poetyckie z udziałem wybitnych aktorów, między innymi z Haliną Mikołajską, Haliną Winiarską, Jerzym Kiszkisem, Piotrem Suchorą, były wystawy malarstwa, działała galeria św. Jacka.

– W tej galerii była też ciesząca się ogromnym powodzeniem wystawa grafik, szczególnie irytującego władzę, Jacka Fedorowicza. W dniu jej uroczystego zamknięcia zostałam zatrzymana po uprzedniej dokładnej rewizji. Miałam dużo nielegalnej literatury. Szczególnie zabolało mnie, że zabrali wydanie wierszy Zbigniewa Herberta z osobistą dedykacją. Jestem przekonana, że zatrzymanie miało na celu uniemożliwienie tej planowanej uroczystości w galerii św. Jacka, ponieważ pełniłam tam też rolę kogoś w rodzaju portierki, dysponowałam kluczami do kaplicy, w której mieściła się galeria. W czasie rewizji w moim mieszkaniu zażądałam świadka, więc esbecy wezwali dozorczynię. Udało mi się szczęśliwie wcisnąć jej do ręki kartkę z numerem telefonu do ojca Tasiemskiego. Dzięki temu mogłam być spokojna, że impreza się odbędzie. Z esbekami nie rozmawiałam w ogóle, zarówno w domu jak i podczas próby przesłuchania na Okopowej. Zostałam oskarżona o kolportowanie grafik Jacka Fedorowicza i nielegalnej literatury. Odpowiadałam przed kolegium, obrońcą była mecenas Roma Orlikowska-Wrońska, a swoją obecnością wspierało mnie wiele życzliwych osób. Zawsze mogłam liczyć na Jacka Fedorowicza, który specjalnie przyjeżdżał na rozprawy. Był też Adam Michnik, Anna Walentynowicz, ale ona przybyła nie wyłącznie dla mnie, także na inne rozprawy. Oczywiście zostałam ukarana wysoką grzywną, ale wtedy obowiązek jej płacenia przeważnie przejmowały środowiska opozycyjne powołane do pomocy osobom represjonowanym. Moją sprawą zajęła się Janina Wehrnstein z solidarnościowej Komisji Interwencji i Praworządności.

Nadal współpracowałam z Anną Trzeciakowską, która zaangażowała się w  działalność Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Właśnie ona powiedziała mi o potrzebie udzielenia pomocy działaczowi z Elbląga, przebywającemu w szpitalu po wycieńczającej, długotrwałej głodówce protestacyjnej w więzieniu. Tak poznałam mojego przyszłego męża, Edmunda Krasowskiego, aresztowanego za działalność na rzecz podtrzymania oporu w rozbitym przez Służbę Bezpieczeństwa środowisku podziemnych struktur „Solidarności” w Elblągu.

– W drugiej połowie lat osiemdziesiątych wyraźnie osłabł społeczny opór. Pierwszą próbę przełamania marazmu podjęli młodzi stoczniowcy w maju 1988. Niestety, ten strajk nie spotkał się z poważniejszym odzewem.

– Jeszcze przed tym strajkiem wspólnie z Joanną Wojciechowicz zajęłam się przekazywaniem na Zachód informacji o sytuacji w solidarnościowym podziemiu. Joanna w czasie legalnej działalności „Solidarności” była kierowniczką Działu Rozpowszechniania Informacji i z tej racji miała liczne kontakty. Była internowana, po zwolnieniu jej mieszkanie przy ulicy Ogarnej stało się miejscem spotkań osób zaangażowanych w działania opozycyjne. Bywałam tam często, na ogół właśnie po dyżurze w galerii św. Jacka. Do Joanny dzwonił z Paryża Mirosław Chojecki, znany jako wydawca miesięcznika „Kontakt’ rozpowszechnianego nielegalnie także w Polsce. Przekazywałyśmy mu informacje o sytuacji w Polsce. On je rozpowszechniał poprzez zachodnie rozgłośnie, także za pośrednictwem najczęściej w Polsce słuchanego Radia Wolna Europa. Tak zrodziła się idea niezależnej agencji informacyjnej. Doszliśmy do wniosku, że trzeba to jakoś sformalizować. I powstała Gdańska Agencja Informacyjna Solidarności. Nazwę zaaprobował guru podziemia, Bogdan Borusewicz. W Warszawie w tym samym mniej więcej czasie powstał SIS (Serwis Informacyjny Solidarności). Z czasem zaczęły się z nami kontaktować agencje zachodnie.

W czasie majowego strajku, bardzo izolowanego przez kordony ZOMO przy bramach, z działającymi bojówkami ORMO wewnątrz stoczni, bardzo ważną rolę odgrywał przekaz informacji. Ja wtedy głównie tkwiłam w stoczni, a Joanna w domu przy telefonie. Miałam też za zadanie przekazywać materiały filmowe ze strajku do gdańskich parafii. Materiały te realizował Dział Dokumentacji Diecezjalnej Video, który w 1987 roku zrealizował reportaż z wizyty Jana Pawła II w Gdańsku. Kasety VHS z zarejestrowanymi wydarzeniami strajkowymi dostarczałam do poszczególnych parafii, gdzie były  publicznie odtwarzane, głównie dla rodzin strajkujących. Oczywiście nie wszyscy proboszczowie angażowali się w tę akcję.

Natomiast w czasie strajku sierpniowego 1988 rozszerzyliśmy działalność. Na plebanii św. Brygidy, gdzie nad jakąś koordynacją informacyjną czuwali Adam Michnik i Piotr Nowina-Konopka, wydawany był biuletyn naszej agencji. Zajmowali się tym Joanna Urban, jej mąż Sławomir Majewski oraz Piotr Adamowicz. Telefoniczna siedziba agencji została przeniesiona do mojego mieszkania, ponieważ w mieszkaniu Joanny i na plebanii św. Brygidy wyłączono telefony. Musiałam te wszystkie kontakty agencyjne i z radiostacjami ogarnąć sama, ponieważ Joanna się rozchorowała. W obawie przed wyłączeniem także mojego telefonu Bogdan Borusewicz wynajdywał  jakieś inne miejsca, z których można było przekazywać informacje telefonicznie. Być może dlatego esbecja nie wyłączyła mojego telefonu, ponieważ mieli tu wszystko namierzone, słyszeli więc w rozmowach, że są trudności i będziemy szukać innych możliwości. Zmuszałoby to panów z SB do namierzania nowych miejsc.

W  kontaktach z agencjami zachodnimi unikałam jakichkolwiek komentarzy, przekazywałam tylko informacje o sytuacji strajkowej, oraz opinie czołowych działaczy. Podobnie było, kiedy już pojawiły się pierwsze informacje o możliwych rozmowach z władzą. Wszyscy dzwoniący tylko tym się interesowali. Kiedyś przyszedł Andrzej Gwiazda z zarzutami, że cenzurujemy treść przekazu i nie dopuszczamy innych poglądów. Akurat zadzwonił Jan Minkiewicz z Amsterdamu, przekazałam więc słuchawkę Andrzejowi Gwieździe. Rozmawiali długo, ale nic z wypowiedzi Gwiazdy się nie ukazało.

– Wśród czołowych działaczy „Solidarności” zdania na temat podjęcia rozmów z władzą były podzielone, zresztą podobnie jak w społeczeństwie.

– Ogłoszenie zakończenia strajku przez Lecha Wałęsę wywołało rozgoryczenie u wielu strajkujących. Ludzie tak to odbierali: wielka walka, wielkie nadzieje a tu kompromis? Nadal opracowywałam komunikaty, starałam się je okraszać jakimiś ciekawszymi kwestiami dotyczącymi odradzającej się „Solidarności”, ale ani Wolnej Europy, ani Głosu Ameryki w zasadzie nie interesowały kwestie związkowe, tylko działania Lecha Wałęsy i perspektywy „okrągłego stołu”. Wtedy, czasami widziałam, że jeździ za mną jakiś, z pewnością esbecki, samochód, ale w zasadzie była to tylko informacja, że jestem pod obserwacją. Nie zważałam na to.

W tym czasie, jeszcze przed rozpoczęciem obrad „okrągłego stołu”. poszczególne zakłady zgłaszały do sądu wnioski o rejestrację związku „Solidarność”. Komitety organizacyjne były rejestrowane przy kościele św. Brygidy. Zajmował się tym, między innymi, mój mąż, Edmund Krasowski. Z agencji przekazywaliśmy te informacje w świat, odczytywaliśmy pilnie: gdzie, w jakich zakładach powołane zostały te komitety. Informowaliśmy też o demonstracjach, które wtedy organizowały: ruch Wolność i Pokój, Federacja Młodzieży Walczącej oraz grupa „Dym” zrzeszająca młodych robotników ze Stoczni Gdańskiej. Sporo było tych demonstracji, a służby jeszcze sprawnie działały, były zatrzymania. Staraliśmy się przekazywać nazwiska zatrzymanych. Był to jakiś rodzaj polisy ubezpieczeniowej.

Nie spodziewałam się, że będę musiała nadawać takie informacje o własnym mężu. W grudniu 1988 pojechał do Elbląga organizować rocznicowe obchody Grudnia ‘70. Dowiedziałam się, że został zatrzymany, sądziłam, że na „zwykłe” 48 godzin. Okazało się, niestety, że znalazł się w szpitalu, ponieważ  powalony brutalnie na ziemię w czasie zatrzymania doznał urazu kręgosłupa, co spowodowało bezwład nóg. Coś we mnie wstąpiło, bez wahania pojechałam do siedziby SB w Elblągu i zażądałam widzenia z naczelnikiem. O dziwo, po jakimś, dość długim niestety, czasie zostałam zaprowadzona przed jego oblicze. Do dziś mam w oczach ten obraz jak z filmów szpiegowskich: duże pomieszczenie, długi stół, przyćmione światło i siedzący u szczytu stołu szpakowaty mężczyzna. W furii wykrzyczałam mu w twarz oskarżenie o spowodowanie kalectwa męża. Odprowadzana do wyjścia przez jakiegoś majora pomyślałam: coś się jednak zmieniło, w latach pięćdziesiątych za takie zachowanie po prostu dostałabym kulkę w łeb. Przygoda mojego męża wskazywała jednak, że mimo zapowiedzianych rozmów „okrągłego stołu” trwały jeszcze na posterunku służby gotowe do ostrej rozprawy z opozycją. Na szczęście ten bezwład nóg u męża po jakimś czasie się cofnął.

Wywiad z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, Zamek Królewski w Warszawie; 1996
Wywiad z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, Zamek Królewski w Warszawie; 1996
Fot. ze zbiorów prywatnych

– A co z agencją po „okrągłym stole”?

– Trwałyśmy z Joanną na posterunku w jej mieszkaniu do wyborów czerwcowych 1989, chociaż władze regionu proponowały nam siedzibę w odzyskanych przez „Solidarność” pomieszczeniach. Przekazywałyśmy informacje o uczestnikach „okrągłego stołu”, o naszych kandydatach do sejmu kontraktowego i senatu, relacjonowałyśmy obrady krajowych władz „Solidarności”. Kiedyś w czasie takich obrad Henryk Wujec doradzał mi, żeby  treść przekazywanych informacji konsultować z Bogdanem Borusewiczem lub Bogdanem Lisem. Znowu coś w rodzaju cenzury? Z pewną niechęcią, ale zapytałyśmy ich. Odpowiedzieli zgodnie, że darzą nas pełnym zaufaniem. Nie ingerowali w treść naszych przekazów. Po zwycięskich dla „Solidarności” wyborach agencja przeniosła się do siedziby przy Zarządzie Regionu, gdzie funkcjonowała jeszcze przez półtora roku, po czym jej działalność w naturalny sposób wygasła. Zapotrzebowanie odbiorców rozmijało się z oczekiwaniami związkowców. Zachodnie agencje i rozgłośnie interesowały się głównie poczynaniami Lecha Wałęsy, jego kontaktami, natomiast związkowcy uważali, że agencja powinna przekazywać informacje o strukturach i sprawach związkowych. Taka sobie raczej biało-czarna rzeczywistość. W dobie przemian trudno o niuanse. Proponowano mi pracę w telewizji bądź w radiu. Nie byłam oswojona z tymi mediami, wolałam dziennikarstwo prasowe. Czekałam jednak na zasadnicze przemiany.

– Zgodnie z ustawą z marca 1990 zlikwidowana została RSW (Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”), która była monopolistą na rynku wydawniczym w komunistycznej Polsce. Tytuły wydawane do tej pory przez RSW zostały przez Komisję Likwidacyjną przekazane spółdzielniom dziennikarskim bądź sprzedane, co niekiedy wywoływało kontrowersje.

– Właśnie. Czekałam na wyklarowanie się sytuacji w Gdańsku, a konkretnie w „Dzienniku Bałtyckim” po przejęciu go przez wydawnictwo Socpresse francuskiego wydawcy Roberta Hersanta…

– … ale z udziałami spółki „Przekaz” związanej z „Solidarnością”.

– Tak. Zatrudniłam się w „Dzienniku” na początku 1991 roku, kiedy redaktorem naczelnym został Jan Jakubowski. Potem były kolejne przekształcenia własnościowe, moim zdaniem niekorzystne, odbijające się na jakości dziennikarstwa. Uważana byłam za osobę o radykalnych poglądach. Owszem, opowiadałam się za lustracją, ale przeprowadzoną w cywilizowany sposób. Moje osobiste doświadczenia nauczyły mnie pokory i dystansu wobec esbeckich papierów, które przez osoby nieznające peerelowskiej rzeczywistości zbyt często traktowane są jak wyrocznia. W 1995 roku byłam w Rostocku na wystawie poświęconej działalności Stasi (popularna nazwa policji politycznej w NRD), zorganizowanej przez instytut Gaucka zajmujący się rozliczeniem z agenturalną przeszłością tego państwa. Moim zdaniem instytut robił to wzorcowo. Jak wytłumaczył mi jego przedstawiciel, pomogły im relacje z zachodnią częścią Niemiec po zjednoczeniu, gdzie przećwiczono rozliczenie z nazistowską przeszłością. Na tej wystawie znalazłam dokumenty dotyczące Detlefa Rusera, pracownika Politechniki Gdańskiej, agenta Stasi, w swoim czasie kręcącego się wokół środowisk opozycyjnych.

Na wystawie dokumentów Stasi w Rostocku; od lewej: Jacek Taylor, Alina Pieńkowska, Barbara Madajczyk-Krasowska, Bogdan Borusewicz, Roman Warszewski, Edmund Krasowski; grudzień 1995
Na wystawie dokumentów Stasi w Rostocku; od lewej: Jacek Taylor, Alina Pieńkowska, Barbara Madajczyk-Krasowska, Bogdan Borusewicz, Roman Warszewski, Edmund Krasowski; grudzień 1995
Fot. ze zbiorów prywatnych

W „Dzienniku” zajmowałam się sprawami miejscowych afer oraz kwestiami politycznymi. W obu wypadkach narażałam się wielu osobom i instytucjom. Nie zawsze było to na rękę redakcji. Prawdziwie wolne było właściwie dziennikarstwo podziemne, choć w jakimś sensie też uprawiało propagandę podziemnych działań, czasami, być może, przeceniając ich znaczenie. Natomiast dzisiejsza sytuacja na rynku medialnym w wielu wypadkach jest zaprzeczeniem tego, co nazywamy rzetelnym dziennikarstwem. Nie wyobrażałam sobie, że w dzisiejszych czasach może ukazać się w „Dzienniku Bałtyckim” tekst sławiący byłego agenta SB, Stanisława Załuskiego, którego autor (zresztą syn wspomnianego) zasłynął też paszkwilem dotyczącym dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności. Prawdę mówiąc, to bardzo smutne doświadczenie.

 

Grudzień 2021