Maria Mrozińska: – Kiedy decydowała Pani o wyborze zawodu, sądy w PRL trudno było nazwać niezależnymi, szczególnie jeśli chodzi o orzecznictwo w sprawach o charakterze politycznym. Chciała Pani jednak zostać adwokatem. Idealizm czy naiwna wiara we własne możliwości?
Romana Orlikowska-Wrońska: – I jedno, i drugie. Właściwie odkąd pamiętam, mówiono o mnie w rodzinnym domu z uśmiechem i pobłażaniem: „ty adwokacie”. Nie wiązało się to z tradycjami prawniczymi w rodzinie, bo takich nie było, tylko z moimi wypowiedziami w rodzinnych dyskusjach. Kiedy o kimś mówiono nie najlepiej, choćby i zasłużenie, starałam się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla niego. Z tych jeszcze dziecinnych wystąpień wyrosła i ugruntowała się świadomość, że taki właśnie zawód chcę pełnić w życiu. Wtedy, w komunistycznej Polsce, w czasach panującej partyjnej dyktatury, uznałam, że będę broniła ludzi przed opresyjnym państwem. Trudno nie przyznać, że było w tym bardzo wiele idealizmu i poczucia misji, a także wręcz pasji.
I właśnie tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zdobyć uprawnienia adwokackie. Nie było to wtedy proste. Trzeba było najpierw dostać się na aplikację sądową, zdać egzamin sędziowski, potem dostać się na aplikację adwokacką i oczywiście zdać egzamin adwokacki. Obawiałam się, że utknę na tym pierwszym etapie, nie uda mi się dostać na aplikację sądową z racji pochodzenia z niewłaściwego środowiska i na dodatek z racji wyjazdu do Londynu w czasie studiów. Po latach, z dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej dowiedziałam się, że w czasie tego londyńskiego pobytu w 1964 roku byłam nieustannie inwigilowana. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa mieli nawet rozważać kwestię werbunku, ale ostatecznie zrezygnowali. Chyba właśnie z racji przekonania o nieskuteczności takich działań ze względu na środowisko, z którego pochodziłam i poglądy, których raczej nie ukrywałam.
– Udało się jednak dostać na tę sądową aplikację?
– Szczęśliwie tak. Zawdzięczam to w dużej mierze sędziemu Tyńskiemu, który był szefem szkolenia w sądzie w Gdańsku. U niego odbywałam praktyki wakacyjne. Widział moje zaangażowanie, mówił, że wręcz pożeram sądowe akta, tak się w nie wgryzam. Był pierwszym sekretarzem PZPR w sądzie, więc jego poparcie było znaczące, choć wcale o nie nie zabiegałam. Po odbyciu aplikacji sądowej egzamin sędziowski zdałam w 1972 roku. Nawet nie próbowałam ubiegać się o nominację sędziowską, chociaż byłam i nadal jestem przekonana, że dla adwokata doświadczenie pracy na stanowisku sędziego jest bardzo cenne. Jednak w tamtej rzeczywistości ktoś taki jak ja nie mógł zostać sędzią. Rozpoczęłam aplikację adwokacką, złożyłam egzamin i trzy lata później uzyskałam uprawnienia adwokackie.
– Kiedy rozpoczynała Pani studia prawnicze, w pamięci społecznej żywe jeszcze były losy żołnierzy okupacyjnego podziemia, skazywanych przez sądy PRL, które ferowały wyroki śmierci i długoletniego więzienia. Rola obrońców była fikcją.
– Naturalnie wiedziałam o tym. Muszę przyznać, że w dużej mierze ukształtowało mnie to „niewłaściwe” środowisko, które można nazwać opozycyjnym. Dotyczy to zarówno rodziny, jak i grona bliskich znajomych rodziców. W dokumentach mojego ojca, profesora Politechniki Gdańskiej znajdował się zapis: „niepoprawny antykomunista i klerykał”. To ostatnie określenie zawdzięczał swojemu zaangażowaniu w ratowanie zrujnowanych gdańskich kościołów. Społecznie opracował pełną dokładną dokumentację odbudowy kościoła św. Jana, który z racji skali uszkodzeń przeznaczony był do rozbiórki. Praca ojca uratowała tę zabytkową świątynię.
W mojej rodzinie żywy był duch oporu wobec narzucanych a nieakceptowanych zasad życia społecznego. Rodzice ojca, a moi dziadkowie, byli obywatelami Wolnego Miasta Gdańska i działaczami gdańskiej Polonii. Babcia była założycielką Stowarzyszenia Polek. Dziadek i brat ojca zapłacili za swoje zaangażowanie uwięzieniem w Stutthofie, ojca, który w 1939 roku przebywał na południu Polski gestapo uwięziło w Krakowie na Montelupich. Z kolei dziadkowie ze strony matki, pochodzący z Kresów, zachowali w pamięci dramatyczne wydarzenia z tamtych terenów. Trudno, by w takiej rodzinie nie rozmawiało się o losach działaczy okupacyjnego podziemia. Pamiętam też wielogodzinne dyskusje i w domu, i w środowisku koleżeńskim, które toczyliśmy już jako wcześni nastolatkowie w 1956 roku, kiedy pojawiło się trochę nadziei, otworzyły się więzienia.
A tak w ogóle to na tę opozycyjność byłam trochę skazana przez los. W czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim zamieszkałam przy ulicy Mickiewicza, po sąsiedzku z Jackiem Kuroniem, znanym wtedy z krytycznego „Listu otwartego do partii”. Niejednokrotnie byłam świadkiem jego zatrzymań, wyprowadzania z domu do milicyjnych „suk” (samochodów, którymi przewożono zatrzymanych). Później poznałam też Adama Michnika. Podziwiałam ich determinację, zaangażowanie, za które płacili ustawiczną inwigilacją, wielokrotnymi zatrzymaniami, więzieniem. Identyfikowałam się z ich poglądami, kibicowałam im, uważałam za bohaterów. Nie przypuszczałam wtedy, że po latach będę broniła Adama Michnika przed sądem.
W czasie pobytu w Londynie w 1964 roku zetknęłam się z tamtejszą Polonią, naturalnie bardzo krytyczną wobec panującego w Polsce ustroju. Przed powrotem zostałam zaopatrzona w solidny zapas nieprawomyślnych lektur, które udało mi się przemycić do kraju.
– A w okresie przygotowania do zawodu obrońcy obserwowała Pani przebieg procesów o charakterze politycznym?
– Rzetelnych przekazów z tego rodzaju procesów w krajowych mediach oczywiście nie było. Z uchem przy odbiorniku śledziłam proces „taterników” w Radiu Wolna Europa na początku 1970 roku. Dotyczył grupy młodych ludzi, którzy przemycali nielegalne wydawnictwa przez naszą południową granicę do Czechosłowacji. Były to głównie informacje i analizy dotyczące protestów studenckich w marcu 1968 oraz wydawnictwa paryskiego Instytutu Literackiego. Wśród oskarżonych był mój kolega, Krzysztof Szymborski, z którym łączyła mnie pasja do gór i nart. W czasie procesu byłam w stałym kontakcie z jego rodzicami, zaprzyjaźnionymi z moją rodziną.
Kiedy analizowałam przebieg tego procesu, doszłam do przekonania, w którym potem zdecydowanie się utwierdziłam, że najlepiej jest, gdy obrońca podziela poglądy oskarżonego i broni ich słuszności. Wyrzekanie się przekonań i tak nie miało wpływu na wysokości wyroków, o których na ogół postanowiono jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy. Ważne było natomiast, by po odbyciu kary osądzony mógł wrócić do swego środowiska nieupokorzony.
Dramat Grudnia ’70 ugruntował moje przekonanie o konieczności jak najskuteczniejszego wykorzystania zawodu adwokata do obrony tych, którzy nie akceptują opresyjnych działań państwa. Odbywałam wtedy aplikację sądową, Budynek sądu – położony blisko centrum wydarzeń – stwarzał możliwość ich obserwacji, a płonący budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR był w zasięgu wzroku. Z Tadeuszem Kilianem wyszliśmy z sądu i z bliska obserwowaliśmy gniew robotniczego tłumu i próby jego tłumienia. Kolejne dni, pacyfikacja stoczni, wieści z Gdyni, niewyobrażalny dramat. W rozmowach w sądzie nie ukrywałam swojej oceny systemu i służących mu ludzi, odpowiedzialnych za śmierć protestujących. Sędzia Tyński przysłuchujący się moim wypowiedziom odwołał mnie na bok i powiedział: – Romka, jeśli tak będziesz się wypowiadać publicznie, to w końcu pójdziesz siedzieć. Było to bardziej ostrzeżenie, niż zastraszanie. Zwracał mi zresztą uwagę i ostrzegał niejednokrotnie. Mimo, że był pierwszym sekretarzem partii cenił swoich aplikantów, a szczególnie tych o opozycyjnych poglądach. Być może wynikało to z jego zamiłowania do historii, a z aplikantami o opozycyjnych poglądach mógł prowadzić ciekawsze dyskusje. W każdym razie starał się nas chronić.
– W drugiej połowie lat siedemdziesiątych działa już zorganizowana (chociaż nieliczna) opozycja, w której zaangażowani są Pani „starzy” znajomi: Jacek Kuroń i Adam Michnik. Komitet Obrony Robotników stara się nieść pomoc, także prawną, robotnikom Ursusa, Radomia, potem innych ośrodków, gdzie organizują się środowiska opozycyjne. Ci ludzie, angażujący się w działalność KOR, także innych ugrupowań opozycyjnych, później Wolnych Związków Zawodowych, nękani aresztami, wielokrotnymi zatrzymaniami na czterdzieści osiem godzin również potrzebują obrońców prawnych. Pani ze świeżo zdobytymi uprawnieniami adwokackimi podejmuje się takich spraw?
– Pierwsze sprawy a drugiej połowy lat siedemdziesiątych to w zasadzie domena doświadczonych adwokatów: Władysława Siły-Nowickiego, Jana Olszewskiego. Jacek Taylor w 1978 roku podjął współpracę z opozycją, natomiast moja pierwsza sprawa o charakterze politycznym miała miejsce w 1979 roku i dotyczyła młodych chłopców malujących na murach hasła, które raczej nie mogły podobać się władzy, ale oskarżenie było zupełnie absurdalne. Zarzucano im mianowicie propagowanie faszyzmu. Mieli rzekomo malować swastyki, tyle, że robił to tylko celowo wkomponowany w grupę prowokator. W oparciu o spreparowane „dowody” zapadły wyroki bezwzględnego więzienia. Bardzo zaangażowałam się w tę sprawę, odwiedzałam potem tych młodych ludzi w więzieniu. Te odwiedziny miały duże znaczenie, bo poprzez adwokata zapewniały kontakt z rodzinami i środowiskiem.
Wielką nadzieję, także na zmiany w wymiarze sprawiedliwości przyniósł rok 1980 i NSZZ „Solidarność”. W czasie sierpniowego strajku biegałam pod bramę Stoczni Gdańskiej, jak wielu wręcz chłonęłam docierające stamtąd informacje. Właściwie zaraz po podpisaniu porozumień, we wrześniu 1980 roku, podjęłam współpracę z władzami rodzącego się związku, które powołały Komisję Interwencji Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność”. Udzielałam bezpłatnych porad prawnych.
– Przez lata partyjnych rządów w PRL nagromadziło się wiele bolesnych, czasami dramatycznych spraw, rosło poczucie społecznej niesprawiedliwości. Nadzieje i oczekiwania wobec niezależnego związku były ogromne. Z jakimi sprawami najczęściej zgłaszali się petenci, przecież nie tylko z Gdańska i okolic, ale właściwie z całej Polski?
– Było to bardzo ciekawe, a równocześnie obciążające doświadczenie: świadomość jak wiele zła wyrządziła komunistyczna władza, a równocześnie poczucie niemożności przyjścia z pomocą w większości tych spraw, nie tylko naprawienia zła, ale choćby drobnego zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Całe zło minionych dziesięcioleci, wszystkie zaniedbania i błędy zwaliły mi się na głowę. Ludzie uważali, że „Solidarność” może im załatwić wszystko. Pojawiły się także postawy roszczeniowe: prośby o załatwienie przydziału mieszkaniowego, pracy zgodnej z kwalifikacjami. Oczywiście, w sprawach prawnych starałam się pomóc. Zgłaszali się ludzie represjonowani z powodów politycznych, ale także tacy, którzy uważali, że w ich sprawie, cywilnej czy też karnej, zapadł niesprawiedliwy wyrok. Niestety, przeważnie nie było już prawnej możliwości odwołania. Czasami czułam się całkowicie bezsilna wobec braku możliwości jakiejkolwiek pomocy. Mogłam tylko życzliwie i ze zrozumieniem wysłuchać i zauważyłam, że nawet uważne wysłuchanie argumentów było swoistą formą pomocy wobec dotychczas doznawanego lekceważenia. Analiza spraw, z którymi ludzie zgłaszali się do Komisji Interwencji to bardzo ciekawy materiał socjologiczny. Niestety, dokumentacja przepadła po wprowadzeniu stanu wojennego. Wszystkie materiały zostały bądź zniszczone, bądź zabrane z siedziby związku.
Jako stała współpracownica „Solidarności” uczestniczyłam niejednokrotnie w posiedzeniach Komisji Krajowej, byłam też obserwatorem na I Zjeździe „Solidarności”, z niepokojem obserwowałam rosnące napięcie na linii związek - partyjne władze.
– Włączyła się Pani w działalność związku, poznała jego przywódców, doradców, którzy, z wyjątkiem tych, którym udało się ukryć, po 13 grudnia 1981 roku znaleźli się w obozach internowania. Na tych ukrywających się rozpoczęły się polowania, groziły im wysokie wyroki. Pomoc prawna niezależnych i zdecydowanych na zderzenie z władzą adwokatów była bardzo potrzebna.
– Byłam bardzo zdecydowana, do tego stopnia potrzebowałam ujścia dla emocji w ten grudniowy poranek, że udałam się do mieszkającego w sąsiedztwie funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, jako reprezentanta władzy stanu wojennego, z pretensjami i zarzutami bezprawnego działania. Jego odpowiedź uświadomiła mi poziom indoktrynacji, której tacy jak on byli poddani. Powiedział mianowicie: – Nie mieliśmy wyjścia, „ Solidarność” planowała wymordowanie nas i naszych potomków do trzeciego pokolenia, a ja mam dzieci! Mówił to z całym przekonaniem, prawie z przestrachem. Zrozumiałam, że ta wojenna władza znajdzie wielu lojalnych funkcjonariuszy.
Procesy polityczne, w których występowałam jako obrońca, uważam za najważniejsze w mojej praktyce adwokackiej. Wiem, jak bardzo byłam wtedy potrzebna. Występowałam w około czterdziestu takich procesach. Pierwszy toczący się na podstawie przepisów dekretu o stanie wojennym dotyczył członków Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej po 13 grudnia 1981, zagrożonych bardzo wysokimi wyrokami, bo takie przewidywał ten dekret za akcje strajkowe. Broniłam przed sądem rzecznika tego strajku, młodego robotnika, Tomasza Moszczaka. Na ławie oskarżonych zasiadali też członkowie władz strajkowych: Krzysztof Dowgiałło, Jan Waszkiewicz i Regina Jung.
Razem ze mną oskarżonych bronił Władysław Siła-Nowicki, legenda polskiej adwokatury, człowiek, który wiele lat spędził w stalinowskich więzieniach, był torturowany, skazany na karę śmierci przez sąd wojskowy. Karę tę zamieniono na dożywocie i ostatecznie wyszedł na wolność w ramach popaździernikowej odwilży 1956 roku. To właśnie podczas tego procesu Siła-Nowicki, opierając się na obowiązujących w PRL przepisach prawa, udowodnił nieprawomocność uchwalenia przez Radę Państwa dekretu o stanie wojennym. W prasie podziemnej ukazały się relacje z przebiegu procesu, więc za jej pośrednictwem i dzięki audycjom Radia Wolna Europa ten prawniczy wywód stał się znany w kraju i za granicą.
– A sędziowie ferujący wyroki? Przecież musieli mieć świadomość politycznego charakteru procesów a także niezgodności z prawem dekretu, na podstawie którego skazywali podsądnych.
– Tak się dzieje, kiedy politycy uzurpują sobie wpływ na wymiar sprawiedliwości. Kiedy polityka wkracza do sali sądowej, opuszcza ją prawo. Niestety i dziś mamy tego wyraźne dowody. W tamtym czasie niewielu sędziów zdobyło się na niezależność, niewielu nie podporządkowało się przepisom stanu wojennego. Ci, oczywiście, musieli odejść, bo wiadomo było, że nie będą wydawać skazujących wyroków, na czym ówczesnej władzy zależało. W Gdańsku było tylko dwoje takich sędziów: Anna Kurska i Jan Ślężak. Zastraszenie miało zniechęcić do społecznych protestów. Była też wśród sędziów i inna postawa, mniej zdecydowana, sprowadzająca się do uwzględniania okoliczności łagodzących i wydawania niezbyt surowych wyroków. Naturalnie, gdyby trzymali się etosu prawa, powinni wydawać wyroki uniewinniające, ale tak daleko się nie posuwali.
W wypadku poważnych procesów, gdzie podsądnymi byli znaczący przywódcy „Solidarności” czy też ludzie opozycji antykomunistycznej, potrzebni byli sędziowie sprawdzeni. Wierni władzy. Wiadomo było, że takich spraw nie dostanie przypadkowo żaden sędzia. Tych bezgranicznie wiernych władzy nie było zbyt wielu, w gdańskim sądzie w zasadzie czterech.
– ???
– Wolę nie wymieniać ich nazwisk, nie chcę być kimś w rodzaju lustratora. Z jednym z takich sędziów, właśnie z sędzią, nie prokuratorem, co byłoby bardziej zrozumiałe, jako obrońcy stoczyliśmy prawdziwą batalię. Mówiąc stoczyliśmy, mam na myśli – prócz siebie – Annę Skowrońską, Jacka Taylora, Jerzego Karziewicza, Tadeusza Kiliana, Marka Maja. W czasie procesu, zwanego procesem gdańskim, w którym oskarżeni byli ważni przedstawiciele podziemnego oporu: Adam Michnik, Władysław Frasyniuk i Bogdan Lis, sędzia nieustannie łamał procedury, nie przestrzegał obowiązujących przepisów prawnych. To był bardzo głośny proces, informowała o nim szczegółowo prasa podziemna, kilka audycji poświeciła mu Wolna Europa. Wiadomo było, że decyzje o wysokości wyroków zapadały poza salą sądową, wystąpienia obrońców służyły przede wszystkim ukazaniu wszem i wobec bezpodstawnych oskarżeń, łamania prawa (nawet tego ułomnego, obowiązującego w PRL), nieprzestrzegania procedur obowiązujących w sądownictwie.
– O Pani zaangażowaniu krążyły legendy, podobno przemycała Pani magnetofon, by zarejestrować przebieg tego procesu.
– Owszem, choć nie było to proste. Nie miałam małego magnetofonu (wtedy były już takie miniaturowe), więc ukrywałam w torebce całkiem spore nieporęczne urządzenie. Zdarzało się też, że byłam rewidowana. Przy tej okazji, kiedy w celu przeprowadzenia rewizji zostałam wprowadzona do pokoju przylegającego do sali rozpraw, stwierdziłam, że była tam zainstalowana aparatura, która z pewnością miała służyć do podsłuchiwania przebiegu procesu, też jakieś duże urządzenia. Było tam również kilka telefonów, wszystko pod nadzorem obecnych tam funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Sędziowie prowadzący podobne procesy z pewnością o tym wiedzieli.
– W stanie wojennym należała Pani do szczególnej grupy adwokatów, określanych jako obrońcy polityczni, w rozumieniu przedstawicieli aparatu władzy identyfikujący się ze swoimi klientami.
– Obrońca polityczny staje się w jakimś sensie opozycjonistą. Mogło to grozić wykluczeniem z zawodu. Brałam to pod uwagę i nawet układałam sobie w głowie dalsze życie w takiej sytuacji. Myślałam mianowicie, że osiedlę się w moim ukochanym Zakopanem, wśród zaprzyjaźnionych górali i będę tam pracować, już nie jako adwokat. Istniało też ryzyko wytoczenia nam spraw politycznych. Sądzę jednak, że swoje znaczenie miało to, że broniliśmy osób znanych nie tylko w Polsce, ale takich, o których niejednokrotnie upominali się politycy światowego formatu i międzynarodowe organizacje, jak Amnesty International. Władza usiłowała więc stworzyć pozory rzetelnych procesów.
Wiedziałam, że mogę pomagać, nie tylko występując na sali sądowej. Bardzo ważne znaczenie miały widzenia w więzieniach i obozach internowania, do których mieliśmy prawo jako adwokaci. Nam, politycznym obrońcom, na których oskarżeni mogli liczyć w każdej sytuacji, często powierzano ważne tajemnice dotyczące działalności podziemnych struktur, proszono o nawiązanie kontaktów z pozostającymi na wolności działaczami. Oczywiście, trzeba to było czynić z zachowaniem wszelkich zasad konspiracji. Przemycałam grypsy (nielegalne listy do innych więźniów lub osób przebywających na wolności) do ukrywających się działaczy, do rodzin więźniów. Udawało mi się też jakoś przemycić we fragmentach, podczas kilku kolejnych widzeń, teksty Adama Michnika, które potem były publikowane i w wydawnictwach podziemnych, i na Zachodzie. Jeden z takich tekstów zatytułowany „Czytając” Adam zadedykował mnie. Oczywiście więzienni strażnicy bardzo nas pilnowali. Zdarzały się też drastyczne sytuacje. Podczas jednego z widzeń w zakładzie Karnym w Barczewie strażnik próbował zabrać Adamowi jego notatki, po czym go uderzył i szarpiąc popychał do wyjścia z pokoju widzeń. Byłam w szoku, nie mogłam powstrzymać łez, o klasie Adama świadczy, że nie skupiał się na sobie, nie protestował przeciwko takiemu traktowaniu, tylko bardzo mnie przepraszał za doznaną przykrość.
Jako obrońcy polityczni zostaliśmy umieszczeni na liście Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności. Komitet ten został powołany zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, w grudniu 1981 roku. Umieszczenie na tej liście uważaliśmy za zaszczyt. Z Gdańska, poza mną, znaleźli się na niej: Jacek Taylor, Jerzy Karziewicz, Tadeusz Kilian, Andrzej Koziołkiewicz, Piotr Mańka-Winiecki, Jerzy Weinberger, Halina Nowicka. Nasze nazwiska, jako osób godnych zaufania, trafiały do rodzin internowanych i aresztowanych dzięki pośrednictwu osób związanych z komisją charytatywną działająca przy kościele św. Brygidy. Chcę tu podkreślić, że za obronę w procesach politycznych nie pobieraliśmy wynagrodzenia, poza ewentualnie jakąś symboliczną kwotą, by uchybień nie doszukiwała się kontrola skarbowa, skrupulatnie analizująca naszą działalność.
Broniłam z ogromnym zaangażowaniem, uważałam, że proces, niezależnie od często nielicujących z godnością zawodu zachowań niektórych sędziów, daje oskarżonym szansę na wypowiedzenie ich poglądów i taką też szansę daje obrońcom. Wiedziałem, że treść moich ostrych wystąpień trafi do podziemnej prasy i stanie się znana w środowiskach opozycyjnych i nie tylko, a być może wpłynie na podtrzymanie społecznego oporu. Byłam i jestem przekonana, że w procesach karnych, a szczególnie o charakterze politycznym, mam obowiązek nie tylko bronić oskarżonego, ale zdecydowanie upominać się o prawa człowieka i przestrzeganie reguł demokratycznego procesu karnego.
– Władze stanu wojennego były zdeterminowane w tłumieniu oporu. Nie spotkały Pani jakieś szykany, próby wyeliminowania, choćby czasowo, z możliwości występowania przed sądem.
– Prób zatrzymania czy też aresztowania pod byle jakim pozorem nie było. Były jednak działania, według mnie gorsze niż czasowy areszt. Próbowano mnie zdyskredytować, rozpuszczano mianowicie informacje o mojej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Usiłowano zrobić ze mnie agentkę, która pozwala sobie tak ostro występować przed sądem, by ukryć swoją prawdziwą twarz. Krążyły też plotki o wielkich pieniądzach otrzymywanych z wątpliwych źródeł, o przywłaszczaniu darów przeznaczonych dla więźniów. Obawiałam się takich zarzutów, dlatego paczki z rzeczami potrzebnymi więźniom przygotowywałam z własnych funduszy, nie korzystałam z darów.
Byłam też śledzona. W czasie pierwszych procesów w stanie wojennym ciągle stał pod moim domem samochód z panami z wiadomych służb. W czasie procesu gdańskiego jeździli za mną do sądu i z powrotem. Prawdę mówiąc, to mnie nie denerwowało, nawet trochę bawiło, celowo zjeżdżałam w jakieś boczne uliczki, rzekomo usiłując ich zgubić. Czekali, aż wyjadę na główną, prowadzącą w kierunku domu. Kiedy w 1984 roku wracałam z rozprawy przeciw Adamowi Michnikowi przed Sądem Najwyższym, zastanawiałam się, czy zostanie spełniona groźba, która pojawiła się w wypowiedzi oskarżyciela. Stwierdził mianowicie, że obrońca powinien również ponieść karę za swoje antypaństwowe wypowiedzi podczas rozprawy.
– Aresztowania i procesy czołowych działaczy organizujących struktury oporu miały, oczywiście, prowadzić do rozbicia tych struktur, ale była przecież liczna grupa zaangażowanych w wydawanie "bibuły", drukarzy, kolporterów, nie wspominając o uczestnikach manifestacji protestacyjnych. Ich też inwigilowano, aresztowano, a w procesach ferowano wysokie wyroki. Wszystko po to, by zastraszyć i stłumić w społeczeństwie ducha oporu.
– Szczególnie ostro władza poczynała sobie w początkowym okresie po wprowadzeniu stanu wojennego. Sprawami politycznymi zajmowała się prokuratora wojskowa, w procesach skazywano na wieloletnie więzienie. Pamiętam historię młodego człowieka związanego z Ruchem Młodej Polski. Pochodził z rodziny, która przybyła do Polski z Kresów pod koniec lat pięćdziesiątych. Chłopak, bardzo młody, niemal dziecko, został namierzony, jakiś czas się ukrywał, po czym, niestety, wpadł. Dla jego ojca, który pamiętał procesy stalinowskie, oznaczało to niewyobrażalny dramat i przewidywanie najgorszego. Dosłownie błagał: – Pani mecenas, niech go pani ratuje, w rodzinie zebraliśmy dużo pieniędzy na opłacenie obrony! Wyjaśniłam, że nie przyjmę żadnego honorarium, ale zrozumiałam, że nie mam do czynienia z twardym opozycjonistą, ale z zagubionym i wręcz załamanym chłopakiem. W tej sytuacji przydatne okazałyby się dokumenty od psychologa czy też psychiatry. Rodzice skombinowali jakieś potwierdzające wcześniejsze leczenie, w wyniku czego został skierowany na badania do szpitala Marynarki Wojennej. Zmartwiłam się, uznałam, że nic nie da się tam załatwić, ale udałam się jednak do ordynatora oddziału psychiatrycznego z prośbą o możliwość rozmowy z moim klientem. A on na to: – Oczywiście, proszę iść z nim do parku, rozmawiać do woli, a my tu już wiemy, co trzeba zrobić. I wystawili opinię psychologiczną, która pozwoliła chłopakowi uniknąć więzienia. Zachowanie tego, bądź co bądź, wojskowego lekarza wprowadziło mnie niemal w stan szoku, pozytywnego szoku.
Znacznie gorzej wyglądała sprawa Małgorzaty Chmieleckiej. Oboje z bratem byli zaangażowani w opozycyjnej organizacji młodzieżowej. Bratu udało się uniknąć aresztowania, potem pomogliśmy mu się ukryć. Jakiś czas przebywał w jednym mieszkaniu z mecenasem Taylorem, którego też poszukiwała bezpieka. Natomiast Małgosia była w więzieniu wręcz torturowana. Dostałam od niej gryps w czasie widzenia, w którym szczegółowo opisała, jak była traktowana. Umieszczono ją w celi z kryminalistką, która ją biła, na siłę obcięła jej włosy, usiłowała wmusić jakieś mieszanki odurzające. Służba więzienna nie reagowała na skargi. Esbek w czasie przesłuchań oślepiał ją ostrym światłem, zastraszał. Oczywiście złożyłam zdecydowany protest. Ten gryps ujawniający też nazwisko przesłuchującego esbeka zachowałam w swoim osobistym archiwum.
W czasie procesu Piotra Kapczyńskiego, drukarza i wydawcy nielegalnej literatury, którego broniliśmy z mecenasem Taylorem, zaprotestowaliśmy przeciwko zapełnieniu sali sądowej przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, co uniemożliwiało udział publiczności, a tym samym ograniczało możliwość przekazu o jego przebiegu. Sędzia zażądał od nas udowodnienia naszego twierdzenia, oczekiwał identyfikacji funkcjonariuszy, podania ich nazwisk. Przypadkowo, z jakiegoś innego procesu, w którym zeznawali jako świadkowie, znałam dwa nazwiska i wskazałam tych funkcjonariuszy. Do tego stopnia zirytowało to sędziego, że nakazał umieszczenie w protokole zdania: „Sąd stwierdza, że adwokaci naruszają Konstytucję PRL i łamią tę Konstytucję”. No cóż, klasyczne odwrócenie przysłowiowego kota ogonem.
W większości procesów prowadzonych przez tych dyspozycyjnych sędziów pojawiały się sytuacje, które można by nazwać wręcz humorystycznymi, gdyby za nimi nie stały bezprawne, często wysokie wyroki. Tak było w przypadku Ireny Tabeau, która prowadziła w domu tajną bibliotekę nielegalnych wydawnictw. Były wśród nich znane pozycje, niektóre znalazły się później w spisie lektur szkolnych. Jesienią 1984 roku, świtem, do jej domu wkroczyli funkcjonariusze SB, przeprowadzili rewizję, zatrzymali Irenę, zarekwirowali nielegalne ksiązki. Broniliśmy jej także wspólnie z Jackiem Taylorem. Próbowaliśmy udowodnić nieszkodliwość jej działania poprzez analizę wartości zakwestionowanej literatury. Zażądaliśmy dostarczenia tych książek jako materiału dowodowego. Tym razem na rozprawie, poza esbecją, była też publiczność. Przyniesiono wielki kosz pełen książek. Z całą premedytacją wymienialiśmy ich tytuły i nazwiska ich autorów, by wykazać absurdalność zarzutów wobec oskarżonej. Były tam takie książki jak „Etyka solidarności” księdza Józefa Tischnera, „Mój wiek” Aleksandra Wata, pozycje dotyczące zbrodni katyńskiej, powstania warszawskiego, Konstytucji 3 maja. Po naszych wystąpieniach, w trakcie innych czynności procesowych, kosz z książkami wyniesiono do sekretariatu. Kiedy wyszliśmy z sali sądowej i zajrzeliśmy do tego sekretariatu, okazało się, że kosz opustoszał, na dnie pozostało może pięć pozycji. Tak więc te książki, które sędzia w ustnym uzasadnieniu nazwał „świństwem a nie literaturą” i uznał ich udostępnianie „za wysoce szkodliwe, powodujące rozruchy w kraju”, w jakiś dziwny sposób zostały rozpowszechnione w sądzie, a młoda kobieta, matka małego dziecka, za ich rozpowszechnianie została skazana na karę bezwzględnego więzienia. Andrzej Wajda, któremu później opowiedziałam o tej paradoksalnej sytuacji, uznał ją za godną filmowego scenariusza.
– Takie sytuacje mogły rodzić zniechęcenie. Wszelkie starania, zaangażowanie w obronę, argumenty prawne rozbijały się przecież o mur lojalności sędziów wobec władzy.
– Nie odczuwałam zniechęcenia, słowa, które padały z ust obrońców w salach sądowych wyciekały na zewnątrz i miały znaczenie, szczególnie dla tych, którzy decydowali się na działania opozycyjne. Ludzie z tych środowisk wiedzieli, że mój dom jest otwarty bez żadnej przesady dniem i nocą, by nieść pomoc prześladowanym przez władzę. Kiedyś w nocy przyjechała do mnie doktor Ewa Dębińska, która przyjęła na oddział szpitalny poszukiwanego mężczyznę. Trzeba było udzielić mu porady prawnej. Oczywiście pojechałam. Lekarze często ukrywali zagrożonych aresztowaniem pod pozorem konieczności hospitalizacji. Udawało mi się takie osoby niejako ewakuować i dzięki pomocy zaprzyjaźnionych górali zapewniać im pobyt daleko od Trójmiasta, gdzie byli poszukiwani. Tak było ze studentem medycyny, w sprawie którego zwróciła się do mnie doktor Maria Dżoga-Litwinowicz. By uchronić go przed aresztem przyjęła go na oddział chirurgii Akademii Medycznej i poleciła nałożyć gips. Wiadomo było, że i tak po niego przyjdą. Szybko zadzwoniłam do górali ze wsi Stołowe, znalazł u nich schronienie na kilka miesięcy.
– Były to działania jednoznacznie opozycyjne, daleko wykraczające poza rolę sądowego obrońcy.
– Tak. Chciałam wspierać wszelkie działania skierowane przeciwko władzom bezprawnie wprowadzonego stanu wojennego, a tym samym jak najskuteczniej pomagać osobom takie działania podejmującym. Wykorzystywałam swoją opinię sądowego obrońcy, co często skłaniało różne osoby do pomocy. Tak było na przykład z urzędnikiem PKP, którego poprosiłam o bilet z określoną datą, przedziurkowany, a więc wykorzystany. Pomógł on uwolnić mężczyznę, którego zidentyfikowano jako uczestnika protestacyjnej manifestacji. Stał się dla niego alibi, potwierdzającym, że w czasie manifestacji przebywał w pociągu linii dalekobieżnej, a zatrzymanie było pomyłką. Bilet dostałam, wspomniany kolejarz nie miał wątpliwości, jak zareagować na moją prośbę.
Kiedy przedstawiałam się jako obrońca w procesach politycznych, na ogół spotykałam się z podobnymi reakcjami ze strony nieznanych mi osób na różnych stanowiskach. Rola obrońcy w procesach politycznych tak bardzo do mnie przylgnęła, że po zmianach ustrojowych w 1989 roku raczej nie zlecano mi tak zwanych zwykłych spraw.
– A w jakiej dziedzinie prawa specjalizowała się Pani w czasie studiów?
– Dyplom robiłam w katedrze prawa międzynarodowego pod kierunkiem wybitnego specjalisty w tej dziedzinie, profesora Henryka Trammera. Zainteresowanie sprawami międzynarodowymi towarzyszyło mi w całym późniejszym życiu zawodowym, szczególnie jeśli chodzi o międzynarodowe regulacje prawne dotyczące praw człowieka. Niektóre z aktów prawnych tłumaczyłam na własny użytek, ponieważ nie były w PRL dostępne. Po 1989 roku zaczęłam funkcjonować jako adwokat znający prawo międzynarodowe. Przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu reprezentowałam rodziny ofiar katastrofy promu „Heweliusz”. Udało się uzyskać satysfakcjonujące rozstrzygnięcie, zobowiązujące Polskę do odszkodowań, Trybunał stwierdził naruszenie Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Dla adwokata jest ogromną satysfakcją, gdy orzeczenie Trybunału w sprawie, w której występował, w konsekwencji prowadzi do zmiany wadliwych przepisów krajowego prawa. Tak było w kilku sprawach, w których przed Trybunałem reprezentowałam polskich obywateli.
– W takich procesach, podobnie jak w politycznych chodzi przede wszystkim o przestrzeganie praw człowieka.
– Na tym przecież polegają prawidłowe relacje społeczne. Dlatego w 1989 roku zaangażowałam się w organizację i rejestrację polskiego oddziału Amnesty International, międzynarodowej organizacji pozarządowej, której celem jest zapobieganie naruszeniom praw człowieka i podejmowanie pokojowych akcji w sytuacjach, kiedy do takich naruszeń dochodzi. Brałam udział w akcjach AI w Chinach, Stanach Zjednoczonych. Wcześniej, przed rejestracją w Polsce, Amnesty International podejmowała działania w 1976 roku w obronie prześladowanych robotników Radomia i Ursusa, a także w obronie działaczy opozycji i podziemnego oporu w stanie wojennym, wielu z tych, których broniłam przed sądami.
Z ogromnym rozczarowaniem obserwuję sytuację, w której dziś pojawiają się oskarżenia o wyraźnym zabarwieniu politycznym. Niepokoi mnie także tworzenie ułomnego prawa, odległego od międzynarodowych uregulowań, obowiązujących w demokratycznych systemach, od przyjętych kodeksów. Na wyraźne zamówienie polityczne tworzą je dobrze wykształceni ludzie, moim zdaniem świadomi tej ułomności. Wprowadza to ogromny chaos prawny, nie mówiąc już o społecznych konsekwencjach. Popieram obywatelskie protesty przeciwko podważaniu zasady trójpodziału władz, wielokrotnie w takich protestach uczestniczyłam, a zabierając głos starałam się ukazać zagrożenia wynikające z prób politycznego zawłaszczenia wymiaru sprawiedliwości.
Kwiecień 2021