Maria Mrozińska: – Jesteś jedną ze znanych twarzy gdańskiej kultury, stworzyłeś wiele wybitnych kreacji scenicznych, ale masz też duszę społecznika skłaniającą do działań proobywatelskich. Czy dlatego właśnie wybrałeś zawód aktora dający możliwość oddziaływania na ludzi, czy też ten zawód dzięki obcowaniu z literaturą, dramatem, gdzie pojawiają się zasadnicze pytania dotyczące ludzkiej egzystencji, przyniósł wyczulenie na sprawy społeczne?
Jerzy Kiszkis: – Moim zdaniem to jest coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego, ale prawdę mówiąc, nie wiem, czy młody człowiek przed maturą jest w stanie tak głęboko się zastanawiać nad sensem wyboru zawodu i kojarzeniem go z ewentualną koniecznością społecznej służby. Jest to raczej kwestia zainteresowań i próba odkrywania, analizowania własnych zdolności. W moim wypadku ważną rolę odegrały rozmowy z moją mamą, która była pod wrażeniem wielu spektakli teatralnych i innych wydarzeń artystycznych. Urodziłem się w Warszawie krótko przed wojną, chociaż korzenie mojej rodziny sięgają Wileńszczyzny. Kiedy dorastałem w szarej peerelowskiej rzeczywistości, te opowieści o przedwojennym bujnym życiu teatralnym, artystycznym stolicy były szczególnie pociągające.
Myślę też, że to poczucie konieczności zaangażowania, obywatelskiej służby, wyniosłem z rodzinnych tradycji. Wuj, Hieronim Piotrowski, był komandorem marynarki, wykładowcą i autorem podręczników w Państwowej Szkole Morskiej w Tczewie. Jako emerytowany oficer nabył posiadłość nad jeziorem, niedaleko Trok. Po wkroczeniu bolszewików (17 września 1939 roku) został aresztowany przez NKWD i ślad po nim zaginął. Jego siostra, zaangażowana jako siostra miłosierdzia, uczestniczyła w kampanii 1920 roku, dotarła z wojskiem marszałka Piłsudskiego aż do Kijowa. W dzieciństwie miałem z nią bardzo bliski kontakt, odczuwałem psychiczną więź. Dość wcześnie, najpierw chyba podświadomie, a w miarę dorastania coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, jakie wartości są cenne i gdzie ich należy szukać.
W liceum, do którego uczęszczałem w Bydgoszczy, odkryłem radość z zaangażowania w szkolne przedstawienia teatralne.
– Powojenne losy rodziny związane były z Bydgoszczą? Jak tam trafiliście?
– Rodzice, nie tylko zresztą oni, także dość liczna rodzina (wujostwo, dziadkowie) spędzali wakacje letnie właśnie w posiadłości wuja nad jeziorem trockim. Tu rodzina zebrała się także latem 1939, w Trokach zostałem ochrzczony. We wrześniu okazało się, że, niestety, nie ma już po co wracać do Warszawy. Rodzina pozostała na Wileńszczyźnie, by jakoś przetrwać do końca wojny.
– Pamiętasz coś z tego czasu?
– Pamiętam przewalające się fronty z końca wojny, kiedy już następowała Armia Czerwona. Siedzieliśmy w jakiejś ziemiance, docierały grzmiące odgłosy strzałów armatnich, trząsłem się ze strachu. Pamiętam, że powiedziałem: „Jak umierać, to wszyscy razem”. To było w okolicach Wilna, dokąd przenieśliśmy się po wysiedleniu, bo posiadłość wuja, bardzo przypadła do gustu Niemcom. Zamieszkaliśmy w jakimś bardzo skromnym domu wynalezionym dzięki pomocy rodziny od dawna w Wilnie osiedlonej. Wycofujący się Niemcy byli świadomi klęski. Nie zareagowali, kiedy przyłapali mamę na podkradaniu wojskowych sucharów. Czyniła to w desperacji, bo nie było co jeść. Przyłapana spodziewała się najgorszego, ale usłyszała: „Bitte, essen, Hitler kaput”. Pamiętam nocne walenie kolbami karabinów do drzwi i okien. Żołnierze Armii Czerwonej w niewybrednych słowach domagali się noclegu. W pamięci utkwiły mi słowa: „Atkriwaj, skatina!” („Otwierać bydło!”). To był pierwszy kontakt z wyzwolicielami.
Wiadomo było, że trzeba się ewakuować, że te tereny są już dla Polski stracone. Ojciec postanowił odszukać przedwojenne kontakty, wyjechał więc do Warszawy, by przygotować rodzinie jakieś warunki do życia, Okazało się, że dom na Wilczej jest całkowicie zrujnowany. Nie wiem, gdzie się tam zahaczył. Niestety, w sierpniu 1945 roku zmarł. Wiadomość przyszła po ponad miesiącu, pamiętam rozpacz matki zupełnie nieprzygotowanej, by sobie radzić samodzielnie z trojgiem dzieci. Trzeba było ruszyć transportem do Polski.
– Znana jest historia tych transportów z Wileńszczyzny, ludzie jechali w fatalnych warunkach w wagonach towarowych.
– Tak. Pamiętam wydarzenie, które omal nie zakończyło się dla mnie tragicznie. Wagon był zatłoczony, bo każdy zabierał, co zdołał pomieścić ze swojego dobytku. Panowała okropna duchota, więc drzwi wagonu towarowego były szeroko rozsunięte. Kiedy przejeżdżaliśmy przez jakiś tunel, oczywiście nieoświetlony, chciałem się gdzieś przemieścić, poruszałem się po omacku i znalazłem się tuż przy tych otwartych drzwiach. W ostatniej chwili pochwyciła mnie czyjaś ręka. Szczęśliwie dojechaliśmy do Bydgoszczy, gdzie już była rodzina mamy.
Trzeba było jakoś się urządzić, mama musiała zapewnić rodzinie utrzymanie. Udało się jej otrzymać posadę nauczycielki nauczania początkowego. Została skierowana do szkoły podstawowej w Kruszynie, wsi oddalonej około dwunastu kilometrów od Bydgoszczy. Uczyła także religii, miała dekret (tzw. misję kanoniczną) od prymasa Hlonda. Mimo, że oficjalnie nie usunięto tego przedmiotu ze szkolnego programu, pod koniec lat czterdziestych zaczęły się naciski ze strony władz oświatowych zmuszające szkoły do zaniechania nauczania religii. Mama oficjalnie powiedziała o tym na spotkaniu z rodzicami.
Znalazł się ktoś, kto doniósł, gdzie trzeba i mamę aresztowano w Bydgoszczy, dokąd pojechała po jakieś zakupy. Byliśmy sami z siostrą (starszy brat uczył się w szkole średniej w Bydgoszczy), kiedy do naszego mieszkania, (to jest jednego pokoju, który zajmowaliśmy) wkroczyli panowie w ciemnych płaszczach. Przyprowadzili dwie przerażone sąsiadki, które miały być świadkami przeszukania i zaczęli wszystko wywracać. Patrzyłem na to, nic nie rozumiejąc. Pytam w końcu szeptem jedną z tych sąsiadek: „Proszę pani, czego oni chcą?”. Ta biedulka nic nie odpowiada, powtarzam więc pytanie głośniej, a na to jeden z ubeków: „Milcz szczeniaku, taki sam z ciebie ptaszek, jak twoja matka!”.
– Wcześnie odebrałeś lekcję od funkcjonariuszy nowej Polski. Jak sobie radziliście bez mamy?
– Miałem wtedy dziesięć lat, to zdanie głęboko utkwiło w mojej pamięci. Zacząłem zdawać sobie sprawę, kto jest kim i jak ta Polska wygląda. W czasie, kiedy mama siedziała w ubeckich kazamatach w Bydgoszczy bardzo nam pomogli sąsiedzi, potem starszy brat, a w końcu zostaliśmy zabrani do Nowej Wsi Wielkiej, niedaleko Inowrocławia , gdzie wujostwo mieli gospodarstwo. Utrwalił mi się w pamięci taki humorystyczny obrazek. Wuj, przedwojenny pułkownik, w bryczesach i na bosaka za pługiem.
– Czy mogłeś odwiedzić mamę w więzieniu?
– Nie. Odwiedziny były możliwe po wyroku. Raz tylko kierownik szkoły, w której mama pracowała, zresztą zdeklarowany zwolennik nowego systemu, zabrał mnie do siedziby UB, gdzie pojechał się dowiedzieć, co dalej z jego nauczycielką. Nie przyniósł dobrych wieści. Na szczęście, mamę wypuścili po dwóch miesiącach. Nie znaleźli dowodów wrogiej działalności, ale mama nie wróciła już do pracy w szkole. Znalazła pracę w sklepie i tak jakoś toczyło się życie. Do szkoły średniej wyjechałem do Bydgoszczy.
– Tu miałeś okazję zetknąć się z życiem teatralnym. Pamiętasz jakieś teatralne fascynacje z tamtego okresu?
– O tak. Moją wielką fascynacją była Ludmiła Legut, wspaniała teatralna amantka. Poza tym uczestniczyłem w przedstawieniach szkolnych, a także przedstawieniach przygotowywanych pod kierunkiem nauczyciela w wiejskim domu kultury w Kruszynie. Porwaliśmy się nawet na „Grube ryby” Bałuckiego. Poza tym, jak to się wtedy mówiło, znalazłem się pod wpływem środowiska klerykalnego. Byłem ministrantem, bardzo ceniłem miejscowego proboszcza. To, oczywiście, dodatkowo odstręczało mnie od prób wciągnięcia w krąg młodzieży zetempowskiej. Bliski kontakt z Kościołem sprawił, że zacząłem nawet myśleć o seminarium duchownym. Byłem rozdarty: z jednej strony pociągał mnie teatr, z drugiej seminarium. Po maturze złożyłem papiery do szkoły teatralnej w Krakowie i Warszawie oraz w seminarium w Białymstoku.
– Wbrew pozorom, obydwa zawody mają wiele wspólnego. Rozterki podobne do twoich miał przecież także młody Karol Wojtyła.
– Moja nauczycielka w klasie maturalnej, pani Seweryna Butkiewicz, która zresztą miała brata aktora (Saturnin Butkiewicz), kiedy zorientowała się w moich rozterkach, powiedziała: „Rozumiem, potrzebny ci jest rząd dusz”.
– Wybrałeś rząd dusz poprzez słowo nie z ambony, a ze sceny teatralnej. W październiku 1956 byłeś w Warszawie, rozpoczynałeś studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej.
– Tak, z tej jakby uśpionej, stłamszonej prowincji trafiłem w same oko cyklonu. Październik 1956! Biegaliśmy jak szaleni po ulicach, na wiece, manifestacje, uskrzydleni nadzieją na odmianę, na ograniczenie ubeckiej presji. Czy na pełnię wolności? Dramat Węgier drastycznie zakreślił jej granice. Gremialnie oddawaliśmy krew dla rannych w węgierskiej stolicy.
Moje wahania co do wyboru zawodu odrodziły się jednak i na pierwszym roku studiów wziąłem urlop dziekański. Musiałem wszystko przemyśleć, ale musiałem też zarabiać na życie. Trafiłem wtedy do Teatru Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu. Jakoś się tam sprawdzałem. Po roku wróciłem do PWST, znowu na pierwszy rok i bardzo się ucieszyłem, ponieważ była lepsza, sympatyczniejsza obsada profesorska. Trafiłem pod skrzydła pani Stanisławy Perzanowskiej, wspaniałej aktorki, bardzo wtedy popularnej odtwórczyni roli Matysiakowej w serialowym słuchowisku radiowym. Rektorem był Jan Kreczmar. Wśród profesorów Ryszarda Hanin, Halina Mikołajska, Andrzej Łapicki.
Studia ukończyłem w 1961 roku. Mieliśmy wówczas znacznie łatwiejszy start zawodowy niż obecni absolwenci, mogliśmy wręcz przebierać w ofertach. Na nasze dyplomowe przedstawienia przyjeżdżali dyrektorzy teatrów i proponowali angaż. Miałem propozycję ze strony Tadeusza Aleksandrowicza, dyrektora teatru w Koszalinie, oraz Marka Okopińskiego, dyrektora Teatru Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. Wybrałem Zieloną Górę i to był szczęśliwy traf, bo tu poznałem moją żonę, Halinę Winiarską
– …która była już uznaną gwiazdą. Grywaliście razem?
– Tak, na przykład w „Eugeniuszu Onieginie”, w sztuce Corneille’a „Przedziwny kochanek” w tłumaczeniu Stanisława Hebanowskiego. Wiąże się z nią zresztą anegdotyczne wydarzenie. Wyjeżdżaliśmy z tą sztuką także do innych miast, między innymi graliśmy w Nowej Soli dla żołnierzy z miejscowej jednostki. Kiedy wypowiedziałem kwestię zaczynającą się od słów: „Zdradziecka rozpustnico…”, usłyszałem głos z widowni: „Jak jej nie chcesz, to dawaj ją tutaj!”.
– Prawdziwie zaangażowany odbiór sztuki.
– Każdy aktor ma w zanadrzu wiele podobnych anegdot. Bywały i kłopotliwe wydarzenia, na przykład potknięcia czy wręcz zapomnienie tekstu. Z tym doskonale radziła sobie Halina, która w 1963 roku została moją żoną. Po ślubie spędziliśmy parę lat w Teatrze Polskim w Poznaniu, dokąd ściągnął nas dyrektor Okopiński.
– A jak trafiliście do Gdańska i Teatru „Wybrzeże”?
– Z jednej strony to był świadomy wybór. O gdańskim życiu teatralnym było wtedy (w 1966 roku) głośno w Polsce, to był bardzo dobry okres w historii Teatru „Wybrzeże”, ale z drugiej strony widzę ten wybór w kategoriach niemal metafizycznych, bo Gdańsk okazał się prawdziwym darem losu. W żadnym innym mieście nie dane by nam było przeżyć tego, co przeżyliśmy tutaj. Nie chciałbym wpadać w patetyczne tony, ale tu właśnie przetoczył się walec historii. Tu działo się wszystko, co ważne nie tylko dla Polski, ale także dla dużej części Europy. Było nam dane uczestniczyć w tym w aktywnej formie. Rok 1980, Stocznia Gdańska i słowa wielkich twórców wypowiadane wobec zasłuchanego tłumu strajkujących robotników. To chyba najważniejsze, co może się wydarzyć w życiu aktora.
– Zatrzymajmy się jednak jeszcze chwilę na zwykłym (niezwykłym?) życiu teatralnym. Był wielki sukces „Ulissesa” Joyce’a w reżyserii Zygmunta Hübnera, z którym pojechaliście na biennale w Wenecji. Takie zagraniczne wyjazdy były raczej niedostępne dla zwykłych obywateli PRL.
– Tak, to było wielkie wyróżnienie dla twórców przedstawienia i dla nas, aktorów. Swoją drogą, w Wenecji wyraźnie odczuwaliśmy towarzyszącą nam polityczną aurę. Pamiętam zabiegi naszego dyrektora, by nas uchronić przed zachodnimi dziennikarzami i agentami obcych służb, rzekomo czyhającymi, by złowić kogoś z naszego grona. Teatr „Wybrzeże” jako jedyny w Polsce otrzymał zgodę cenzury na wystawienie„Ulissesa”. Być może tutejsze władze partyjne były bardziej liberalne. „Ulisses” okazał się petardą wrzuconą nie tylko w środowisko teatralne. Budził kontrowersje w wielu środowiskach.
Innym ważnym wyróżnieniem dla naszego teatru było zaproszenie do Göteborga. Dyrektor tamtejszego teatru oglądał różne spektakle w Polsce, wybrał dramat Witkacego „Matka” z naszego repertuaru. W Göteborgu spotkała mnie niezbyt miła przygoda. Grałem rolę marnotrawnego syna, hulaki i degenerata, utrzymywanego przez zapracowaną matkę zarabiającą szyciem. Kiedy zgodnie z tekstem i zamysłem reżyserskim, poruszony wyrzutami sumienia padłem przed „matką” na kolana, poczułem nagle potworny ból. Okazało się, że wbiła mi się w kolano igła. Dotrwałem do przerwy, wezwano lekarza z widowni. Zgłosił się lekarz, okazało się Polak i do tego z Gdańska, doktor Zenon Wróblewski. Dzięki zaaplikowanym środkom antybólowym dotrwałem do końca spektaklu. Niestety, sprawa wymagała chirurgicznej interwencji w szpitalu, doktor Wróblewski wszystko pilotował.
Po latach, kiedy graliśmy „Wróżby kumaka” Güntera Grassa spotkaliśmy się po jednym z przedstawień, na które przyjechał z zagranicy. Podszedł do mnie i przypomniał to wydarzenie z igłą. Ciekawie splatają się ludzkie losy i wydarzenia z nimi związane.
– Jak już wspomniałeś, w Gdańsku miały miejsca wydarzenia historyczne, w które wplotły się wasze losy, przecież nieprzypadkowo. Już od końca lat sześćdziesiątych uczestniczyliście i służyliście słowem w spotkaniach odbywających się w mieszkaniach prywatnych (w ramach idei „domów otwartych”), gdzie podejmowano dyskusje na tematy nieobecne w oficjalnym nurcie. Nadszedł Marzec ‘68, a potem dramatyczny Grudzień ’70.
– Działy się rzeczy straszne, ale równocześnie widać było, że coś pęka w tej zabetonowanej peerelowskiej rzeczywistości. W 1968 graliśmy w Warszawie sztukę Gorkiego „Jegor Bułyczow i inni”, w której raczej trudno było doszukiwać się jakichś odniesień do aktualnej sytuacji, ale publiczność była tak wyczulona, że reagowała nawet na padające ze sceny zdanie: „Jak długo to może potrwać?”.
Wydarzenia Grudnia ’70 rozgrywały się niemal na naszych oczach. Z okien teatru widzieliśmy płonący budynek komitetu wojewódzkiego partii, latające helikoptery, słyszeliśmy wybuchy petard. W pierwszej chwili towarzyszyło mi coś w rodzaju satysfakcji: doigraliście się, macie władcy Polski za swoje, ale kiedy okazało się, że padli zabici, ranni, byłem wstrząśnięty strasznym kosztem tego protestu.
Poraził mnie też ogromny dysonans między tą dramaturgią dziejącej się na ulicach historii, a sytuacją wewnątrz teatru, gdzie odbywały się próby banalnej komedyjki Bałuckiego „Dom otwarty”. Huk petard, warkot nadjeżdżających czołgów, a z ust reżysera, zresztą znakomitego, Jerzego Kreczmara, pada: „Tecia, Miecia, Munia na scenę!”.
Później – wobec historycznych wydarzeń – to, co teatr miał do zaoferowania, wydawało mi się bardzo anemiczne. Scenariusz pisany przez historię znacznie przerastał swoją wagą, głębią scenariusze proponowane przez instytucję, w której pracowałem. Jednak zaangażowanie w działania przez władzę określane jako zagrażające systemowi wymagało czasu i dojrzewania. Presja systemu, podporządkowanych mu mediów, była przecież potężna. I te komórki partyjne. Wszyscy mieliśmy świadomość, że to jest wszechobecne.
– Właśnie, komórki partyjne. Jak to działało w teatrze?
– Działało. Byli mniej i bardziej ideowi członkowie partii i był nasz późniejszy szef i kolega, Stanisław Michalski, który swoją partyjność traktował jak kabaret. Nie wiem, jak mógł tak wysoko zajść w tych partyjnych strukturach, bo był przecież członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Był z nami w różnych sytuacjach, o które trudno byłoby go, jako wysoce partyjnego, podejrzewać. Miał szczególny zmysł i talent do karykaturalnego oglądu rzeczywistości. Dotyczyło to także jego towarzyszy partyjnych. Relacjonował nam przebieg posiedzeń KC i ku radości słuchających odstawiał kabaret, naśladował przemawiających towarzyszy.
Mnie i Haliny nikt nie namawiał do wstąpienia w partyjne szeregi, legitymacji nam nie wciskano. Wiadomo było, że jesteśmy jakoś obok, ale nie była to jeszcze działalność stricte opozycyjna, o co nas później oskarżono.
– A jaki był poziom upartyjnienia w teatrze?
– Minimalny. Oprócz Stasia Michalskiego, który był przypadkiem szczególnym, były raczej płotki, ale ktoś być może donosił, bo Halina została „zaproszona” do sekretarza propagandy w KW PZPR, który zachęcał ja do rozmów w tym budynku, „gdyby miała jakieś duszne problemy”, na co odrzekła, że kiedy ma jakiekolwiek „duszne problemy”, udaje się do budynku obok KW to znaczy do kościoła św. Elżbiety.
– A więc byliście już na celowniku władzy.
– W 1976 roku, kiedy przygotowywano podwyżkę podstawowych artykułów i spodziewano się społecznych protestów, spotkało mnie coś w rodzaju specyficznego internowania. Zostałem mianowicie powołany do wojska. To było bardzo specyficzne wojsko. Brali wszystkich podejrzanych o skłonność do działań opozycyjnych: z nogą w gipsie, niedowidzących. Znaleźliśmy się na poligonie w Drawsku i właściwie nie było żadnych ćwiczeń. Nie dostaliśmy broni, pędzali nas po tym poligonie z siekierami, mieliśmy wyrąbywać jakieś krzaki rzekomo przeszkadzające w poruszaniu się czołgów, gasiliśmy palące się wrzosowiska, aż wpadł jakiś pułkownik z wielkim krzykiem: „Kto wam k…. kazał to gasić, my to specjalnie podpaliliśmy dla ćwiczeń!”. Chaos kompletny. Tu branka polityczna, a tam normalne zadania wojskowe.
Jednak źle obstawili. Uważali Gdańsk, Szczecin za miasta, gdzie może dość do wybuchu niezadowolenia, a tymczasem Radom, Ursus…
– Po pacyfikacji protestów w Radomiu i Ursusie powstał Komitet Obrony Robotników. Wśród założycieli znalazła się twoja profesor z PWST, Halina Mikołajska.
– Pojechaliśmy do Haliny Mikołajskiej do Warszawy z wyrazami solidarności. Nie sposób było stać obok. Podpisywaliśmy też petycje w sprawie uwolnienia aresztowanych organizatorów obchodów rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja. Utrzymywaliśmy kontakt z Lechem Bądkowskim …
– …przez SB uważanym za „niekwestionowanego przywódcę elementów antysocjalistycznych na Wybrzeżu”, jak można przeczytać w materiałach IPN. SB nadała mu kryptonim „Inspirator”, bardzo adekwatny do jego działań
– …długomyślnych, jak sam to określał. To on był inicjatorem petycji do władz, które podpisywaliśmy w obronie więzionych za przekonania. Mieliśmy także innego inspiratora. Był nim ksiądz Jan Pałyga, pallotyn z kościoła św. Elżbiety. Jego ideą były wspomniane już „domy otwarte”, gdzie spotykali się i prowadzili dyskusje ludzie z różnych środowisk, także partyjni. Wtedy w tym zatomizowanym społeczeństwie miało to ogromne znaczenie. To właśnie dzięki niemu poznaliśmy wielu bardzo ciekawych ludzi, także z opozycji. Włączyliśmy się także w nurt kultury niezależnej, która wtedy chroniła się pod skrzydłami Kościoła. Na początku nie było mowy o pokazywaniu się na żywo, nagrywaliśmy poezję odtwarzaną w kościołach, salkach katechetycznych, z czasem z otwartą przyłbicą przed coraz liczniejszą publicznością. Zbliżyło nas to bardzo do środowisk opozycyjnych i pewnie zwróciło uwagę właściwych służb. Prezentowaliśmy „Księgę Hioba” w formie rapsodycznej, a po wyborze Karola Wojtyły na papieża jego dramat „Przed sklepem jubilera”.
Znacznie wcześniej, bo już w 1967 roku poznaliśmy ówczesnego prorektora Gdańskiego Seminarium Duchownego, późniejszego arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Zaproponował nam prowadzenie zajęć w seminarium z kultury żywego słowa. Tak się zaczęła ta seminaryjna przygoda trwająca wiele lat. Później miałem także zajęcia w seminarium w Pelplinie. Wiedzieliśmy, że wkraczamy na teren, który jest pod ścisłą obserwacją służb specjalnych.
– Kulminacyjnym momentem tego pozateatralnego życia, ale przecież ściśle związanego z zawodem, były występy przed bardzo liczną i specyficzną grupą odbiorców w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej.
– Poszliśmy na całość. Przecież nie wiadomo było, jak się to skończy, ale czuliśmy, że dzieje się coś bardzo ważnego i że ci strajkujący tam w stoczni, zdeterminowani, potrzebują oddechu, potrzebują słów otuchy. a to może im dać poezja, pieśń.
– Ci strajkujący robotnicy, spośród których wielu zetknęło się z profesjonalną interpretacją poezji, być może, po raz pierwszy w życiu, słuchali was, artystów, niemal nabożnie, reagowali entuzjastycznie. Ich to jakoś uskrzydlało.
– Nas także. Zniknęły wszelkie obawy, szliśmy każdego dnia do stoczni z radością. Nie chciałbym, by zabrzmiało to patetycznie, ale trudno jest mówić o tamtych dniach i naszych odczuciach bez patosu. Przeżywaliśmy coś w rodzaju zjednoczenia ze strajkującymi, wspólnego patriotycznego uniesienia. Prezentowaliśmy prozę, wiersze klasyków, a z czasem coraz więcej tekstów współczesnych, antyreżimowych, odbieranych bardzo żywo.
To jedno z najważniejszych i najwspanialszych przeżyć w moim życiu. I to zdumiewające poczucie wspólnoty, jedności, każdy obok mnie jest siostrą, bratem. Nawet nie przychodziło do głowy, że ktoś może mieć nieczyste intencje, że odnotowuje to aktorskie zaangażowanie. Nie miało to znaczenia wobec świadomości, że jesteśmy w tym jednym wspólnym nurcie, w tym wielkim porywie. Myślę, że niewielu pokoleniom Polaków dane było przeżyć coś tak wspaniałego.
– Byli jednak tacy, którzy dostrzegli groźne dla władzy skutki Waszych działań i skrupulatnie to odnotowali.
– No tak. Zagrożenie, które już dość wyraźnie się wyczuwało pod koniec 1981 roku, zmaterializowało się 13 grudnia około piątej nad ranem w postaci czterech drabów, którzy wkroczyli do naszego mieszkania, wcześniej grożąc wyważeniem drzwi. Przeprowadzili rewizję (bardzo byli zadowoleni, bo zgarnęli materiały z Ogólnopolskiego Zjazdu Teatralnej „Solidarności”, które przyniosłem poprzedniego dnia) i wyprowadzili nas oboje do „suki”. W domu została czternastoletnia córka, którą później zaopiekowali się nasi przyjaciele Suchorowie. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, nie pozwolili mi rozmawiać z żoną. Dopiero w komendzie MO w Pruszczu Gdańskim, gdzie nas zawieziono usłyszeliśmy strzępy przemówienia generała Jaruzelskiego, ogłaszającego stan wojenny. Tak się zaczęło nasze internowanie. Nawiasem mówiąc, poczułem się dowartościowany sformułowaniem w decyzji o internowaniu zarzucającym nam (Halina miała taki sam zarzut) podejmowanie działań anarchizujących społeczeństwo. Cóż za potęga słowa, bo przecież operowaliśmy tylko słowem!
Ostatecznie znalazłem się w Strzebielinku, Halina tylko jeden dzień w Strzebielinku, potem w Gołdapi. Na początku nie wiedzieliśmy nic o sobie. Nie siedzieliśmy długo, ponieważ jako pracownicy seminarium zostaliśmy wypuszczeni po mniej więcej miesiącu na skutek wielu zabiegów ze strony Kurii Biskupiej. Były też interwencje ze strony teatru. Czułem się jak niedonoszony płód, bo tu inni siedzą, a ja wychodzę. Siedziałem w bardzo dobrym towarzystwie: Mazowiecki, Kuroń, Modzelewski, Aram Rybicki.
– Tymczasem środowisko aktorskie podjęło akcję bojkotu środków przekazu. Dotknęło to głównie telewizję, bo odmówili pokazywania się w niej artyści o znanych nazwiskach.
– Środowisko okazało się solidarne. Władzę wyraźnie to ubodło. Próbowano namówić kogokolwiek z tych najbardziej znanych, by zechcieli firmować powołanie „neoZASP-u” (Związku Artystów Scen Polskich). Z satysfakcją przekazywaliśmy sobie informację o zachowaniu wielkiej artystki, Ireny Eichlerówny, która na propozycje wstąpienia do tego nowego związku popartą sformułowaniem: „potrzebne nam jest twoje nazwisko”, odpowiedziała: „mnie też”. Oczywiście, bojkot miał szczególne znaczenie w Warszawie, tam głównie łowiono do telewizji, ale byłem bardzo usatysfakcjonowany postępowaniem kolegów, którzy może dotąd nie mieli wielu telewizyjnych propozycji (chodzi głównie o spektakle Teatru Telewizji), ale odpowiadali odmownie. Kiedyś w bufecie teatralnym, gdzie siedzieliśmy w czasie przerwy w próbach, przywołano do telefonu Adama Trelę. Nie usłyszeliśmy treści propozycji, ale jego odpowiedź, która brzmiała: „A tam swoich kolaborantów nie macie?”. Nawiasem mówiąc, perfidia władzy dotknęła mnie osobiście, kiedy jeszcze siedziałem w Strzebielinku. W telewizji wyemitowano nagrany przed wprowadzeniem stanu wojennego spektakl według tekstu Ignacego Krasickiego, w którym grałem. No i wyglądało, jakbym nie przyłączył się do bojkotu.
– Teatr zyskał na znaczeniu, zachowanie środowiska aktorskiego spotkało się ze społeczną aprobatą, a w tekstach wypowiadanych ze sceny doszukiwano się odniesień do rzeczywistości stanu wojennego, jak choćby w „Betlejem Polskim”.
– Piotr Suchora grał Heroda i wypowiadane przez niego teksty nieodparcie kojarzyły się z przemówieniem generała. Widownia reagowała żywo, wręcz manifestacyjnie. Piotr był kilkakrotnie wzywany „na dywanik”, by tłumaczyć się ze sposobu interpretacji tekstu. My, aktorzy, znowu poczuliśmy się w ważnym nurcie zdarzeń, tym bardziej, że to, co wcześniej nieśmiało kiełkowało w postaci kultury niezależnej, rozrosło się, stało się ważnym przejawem życia społecznego, znalazło swój wyraz w Dniach Kultury Chrześcijańskiej. Uczestniczyliśmy w tym nurcie z pełnym zaangażowaniem. Najbardziej prowokującym władze był „Wieczernik” Ernesta Brylla, tu aluzje były ewidentne. Graliśmy, oczywiście, w kościołach. W 1987 roku spotkał nas wielki zaszczyt, znaleźliśmy się w grupie osób , które mogły spotkać się z Janem Pawłem II w czasie jego wizyty w Gdańsku.
– Kultura pod skrzydłami Kościoła, zajęcia w seminariach… Mogłeś przyjrzeć się kapłańskiej formacji niejako od kulis. Jak ją oceniasz i jak to wygląda w odniesieniu do twoich młodzieńczych rozterek, kiedy wahałeś się między szkołą teatralną a seminarium?
– Seminarium to taka przestrzeń, w której widzę siebie z młodych lat. Patrzę na tych młodych ludzi z podziwem, że podjęli taką odważną decyzję, a jednocześnie z obawą, czy zdołają sprostać temu życiowemu wyborowi, tym bardziej, że nie jestem pewien, czy mają świadomość jego wagi.
A jeśli chodzi o formację? Jest bardzo różnie. Mój przedmiot nazywa się fonetyka pastoralna. Wolę mówić raczej o zajęciach z kultury żywego słowa i o fonetyce bez przymiotnika, także o etyce słowa. Usiłuję zwrócić uwagę, że słowem można zarówno dotknąć jak i budować. Co najmniej 30 procent młodych seminarzystów opuszcza mury uczelni i rezygnuje z pierwotnego wyboru.
– Jesteśmy dziś świadkami wypowiedzi kapłanów, a także hierarchów, które są dalekie od ewangelicznego przesłania i jednoznacznie wyrażają zaangażowanie po określonej stronie sceny politycznej. Historia pokazuje, że sojusz ołtarza z tronem nigdy nie wychodził na dobre przede wszystkim ołtarzowi. Czy tu jest jakiś błąd w formacji młodych kapłanów?
– Myślę, że jeśli chodzi o młodych, to w dużej mierze wiąże się z tym, co wynoszą z domu rodzinnego. Obowiązuje prosta logika zależności od rodzinnego domu, od miejscowego proboszcza. Decyduje też sposób patrzenia na rzeczywistość z jednej perspektywy, a mianowicie: co jest korzystne dla Kościoła, i nie towarzyszy temu głębsza refleksja.
– Nie wyleczyłeś się ze społecznego zaangażowania. Widać Cię i słychać w czasie publicznych zgromadzeń, należysz do gremiów, które chcą bronić tych wartości, dla których nadstawiałeś kiedyś karku.
– Nie wiem, czy tak bardzo nadstawiałem. Czasami towarzyszyły mi lęki, brakowało odwagi. Podziwiam i szanuję ludzi, którzy całkowicie poświęcali siebie. Takim człowiekiem jest dla mnie Lech Wałęsa, niezależnie od tego, czy miały miejsce przypisywane mu incydenty. Samotny w Arłamowie, we wrogim środowisku, poddawany różnym naciskom, przetrwał. Próby deprecjonowania jego zasług, uważam za skandaliczne i szkodliwe dla Polski.
– Gdzie widzisz dziś pole do działania, także do wykorzystania talentu operowania słowem i wychodzenia z nim do ludzi?
– Jest wiele możliwości działania, choćby w sprawach stricte społecznych i wszędzie tam, gdzie właśnie chodzi o obronę podstawowych wartości, takich jak prawa człowieka, wolność, poszanowanie dla historycznych dokonań zasłużonych ludzi, troska o właściwie rozumiane dobro naszego kraju. Chciałbym służyć tym wartościom. Oby tylko starczyło sił.
Czerwiec 2018