Maria Mrozińska: – Czym jest dla Pana poezja? Krytyk, Jan Zieliński, uważa, że mierzeniem się z podstawowymi pytaniami o ludzką egzystencję, natomiast poetka, Anna Czekanowicz, podczas jubileuszowych obchodów pięćdziesięciolecia pańskiej twórczości stwierdziła, że jest dla Pana czymś tak naturalnym jak oddech.
Antoni Pawlak: – Zgodziłbym się z Anną Czekanowicz. Rzeczywiście, dla mnie poezja jest czymś, bez czego nie umiałbym żyć. Wiem, że wielu spośród grupy młodych, z którymi debiutowałem, w miarę upływu lat, zdobywania życiowych doświadczeń od poezji odeszło. Ja zostałem i dla mnie rzeczywiście jest to coś bardzo naturalnego. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie pisać wierszy, a kwestia tego, czy to zostanie opublikowane czy też nie, jest drugorzędna. Teraz nie ma z tym problemu, zawsze można publikować w Internecie bez żadnych ograniczeń, ale był czas, kiedy trzeba było spełnić odpowiednie warunki, niejako nobilitujące człowieka jako autora tekstu godnego publikacji.
Miałem wprawdzie takie okresy w życiu, kiedy nie pisałem. Pierwszy taki okres to lata 1983-1984. Ówczesna sytuacja polityczna wpływała na mnie tak, że cokolwiek powiedział generał Jaruzelski ja natychmiast, jakby w odpowiedzi, siadałem i pisałem wiersz. W końcu uznałem, że to jakieś szaleństwo, obsesja i trzeba przestać, zdystansować się.
Drugi taki okres bez pisania to czas pełnienia funkcji rzecznika prasowego prezydenta Pawła Adamowicza. Był to okres, kiedy pracowałem z prezydentem siedem dni w tygodniu i nie był to czas spędzony tylko w biurze, ale także na licznych wielogodzinnych spotkaniach. Zwyczajnie nie miałem więc ani głowy, ani czasu na pisanie. Zdarzało się, że mimo to czasami chciałem chwycić za pióro, ale powstrzymywała mnie obawa, że moje poglądy okażą się absolutnie nieakceptowalne dla niektórych środowisk i rykoszetem uderzy to w Pawła. On jednak zachęcał mnie do publikacji, przekonywał, że funkcja w urzędzie w żadnym razie nie powinna mnie w tej kwestii ograniczać. Przerwałem więc milczenie dość długim kilkunastostronicowym poematem o katastrofie smoleńskiej.
– „Walc trumienny” z pewnością nie mógł spodobać się tak zwanym „prawdziwym” Polakom. Polska jako „lunapark spowity oparami sztucznej mgły”?
– Musiałem to napisać. Właściwie w każdej sytuacji wiem, że muszę napisać, chociaż niejednokrotnie potwornie mnie to męczy. Czasami jest tak, że myśli mi się jakiś wiersz i jestem przekonany, że jest świetny, a kiedy zaczynam go zapisywać widzę, że to słowo mi nie pasuje, tu coś zgrzyta, tu coś nie tak. Potem są tygodnie, kiedy co jakiś czas siadam przed tym kawałkiem papieru i próbuję to wyszlifować. Nad „Walcem trumiennym” pracowałem dwa lata.
– Pańska poezja wydaje się bardzo naturalna, bez zbędnych ozdobników, rozsmakowywania się w metaforach.
– To kwestia tradycji, wręcz obsesji, wyniesionej z wczesnej młodości. Jako licealista zachwyciłem się poetami amerykańskimi: Waltem Whitmanem, Carlem Sandburgiem, Allenem Ginsbergiem, którzy operowali prostym językiem. Było to dla mnie fascynujące. Niejako wyrosłem na tej ich poezji. Jeśli chodzi o polskich twórców, to w tymże okresie licealnym, a nawet długo później, miałem absolutnego świra na punkcie poezji Bruno Jasieńskiego. Wiem – komunista, itd., ale był to poeta wielki. Później zainteresowałem się poezją Wiktora Woroszylskiego, zresztą on też miał za sobą ten socrealistyczny epizod. Nigdy się tego nie wypierał. Uważam za akt dużej odwagi z jego strony zamieszczenie kilku utworów z tamtego okresu w antologii wydanej w „Czytelniku”. Zafascynowany byłem także poezją Adama Zagajewskiego, a szczególnie jego wcześniejszymi utworami, bardzo zaangażowanymi w ocenę naszej rzeczywistości. Ryszard Krynicki, Julian Kornhauser, Stanisław Barańczak… Z Barańczakiem, którego uważałem za absolutnego mistrza słowa, formy, miałem pewien problem. Brakowało mi w jego poezji duszy, która potem wyraźnie się uwidoczniła w tłumaczonych przez niego utworach brytyjskich poetów metafizycznych i przeniknęła do jego własnych. Bardzo lubię utwory Anny Czekanowicz, Zbigniewa Joachimiaka.
– Ceni Pan poezję odnoszącą się do wydarzeń, do spraw społecznie ważnych. Taka jest też pańska twórczość czerpiąca również z osobistych doświadczeń, z zaangażowania w takie właśnie sprawy.
– Na moje dojrzewanie wpływ miała przede wszystkim moja mama, która zawsze we mnie wierzyła, mniej ojciec, który dość długo uważał mnie za takiego trochę nieudanego syna. Uwierzył we mnie późno, dopiero w 1989 roku, kiedy przyjęto mnie do redakcyjnego zespołu „Gazety Wyborczej”. W czasach licealnych duże znaczenie miały też moje fascynacje czytelnicze. W domu znalazłem stare roczniki „Po Prostu” i „Tygodnika Powszechnego” z lat 1956-1957. Dosłownie zaczytywałem się w tekstach Antoniego Słonimskiego, Leszka Kołakowskiego, Stefana Kisielewskiego. To był mój obywatelski background.
W tym okresie trafiłem do środowiska młodych, skupionych przy gdańskim kościele św. Mikołaja pod skrzydłami dominikanina ojca Ludwika Wiśniewskiego. Odegrał on znaczącą rolę w formowaniu mojej osobowości. Traktował nas po partnersku, nie usiłował nikogo nawracać, gromadził ludzi o różnych poglądach. To była wspaniała lekcja tolerancji. Jednocześnie zaproponował nam prawdziwy niezależny uniwersytet, zapraszał znanych profesorów, publicystów. Tam otarliśmy się o wielki świat, czuliśmy się wyróżnieni, lepiej rozumiejący współczesny świat a przede wszystkim polską rzeczywistość, która wyraźnie ukazała swoje oblicze w marcu 1968, a przede wszystkim w grudniu 1970.
W grudniu, już po dramatycznych wydarzeniach w Gdańsku i Gdyni, przypadkowo napatoczyłem się jakiemuś zomowskiemu patrolowi i bez najmniejszego powodu oberwałem pałą. Nawet drobne w obliczu grudniowego dramatu wydarzenia z tamtego okresu ukazywały istotę systemu. Byłem wtedy w klasie maturalnej. W bibliotece, gdzie zatrzymywano nas po lekcjach, żebyśmy się nie pętali po ulicach, wygrzebałem starą „Trybunę Ludu” z opublikowanym przemówieniem Władysława Gomułki z marca 1968. Odczytałem je głośno kolegom. Śmiech, kpiące oklaski. Naśmiewaliśmy się z wypowiedzi towarzysza I sekretarza przez dwa dni, po czym gazeta z tym tekstem zniknęła.
Nosiłem wtedy w sobie jakąś, niestety, sztubacką, niedojrzałą chęć protestu. W 1972 roku z trójką kolegów wpadliśmy na pomysł wydrukowania ulotek wzywających do bojkotu wyborów do Sejmu PRL. Nie traktowałem tego jako poważnego protestu antyustrojowego, dla mnie było w tym coś z „Żartu” Milana Kundery (wydana w 1967 roku satyryczna powieść czeskiego pisarza). Wyprodukowaliśmy te ulotki na takiej drukarence harcerskiej i rozlepialiśmy je w Gdańsku. Trzej moi koledzy zostali przy tym złapani i kosztowało ich to ponad osiem miesięcy w areszcie śledczym. Ja nie zostałem wtedy zatrzymany, ponieważ z powodu wysokiej gorączki zostałem w domu. Oczywiście niebawem przyszli i po mnie. Władze potraktowały nasze sztubackie zachowanie nader poważnie. Przesłuchiwano chyba około trzydziestu osób, przeprowadzono piętnaście rewizji. Doszło jeszcze oskarżenie o nielegalne posiadanie broni, ponieważ w czasie jednej z rewizji esbecy znaleźli starego mausera z II wojny, wykopanego przez jednego z kolegów w ogródku, oczywiście nienadającego się do użytku. Ja dodatkowo zostałem oskarżony o ukrywanie dezertera. Rzecz dotyczyła młodego Wietnamczyka przebywającego w Polsce i wezwanego do powrotu do ojczyzny, by walczyć w wojnie amerykańsko-wietnamskiej. Przyjąłem go na krótko do domu na prośbę ojca Ludwika Wiśniewskiego. Wietnamczyk niebawem został zatrzymany i naturalnie powiedział, kto mu udzielał pomocy. Ostatecznie zapadły wyroki: dla kolegów mieszczące się w czasie, który już spędzili w areszcie śledczym, dla mnie w zawieszeniu. Oczywiście, koledzy uznali, że musiałem kapować. Nie było to przyjemne.
– Jak to się stało, że otrzymał Pan niższy wyrok?
– Przed rozprawą zmienił się prokurator. Ten nowy logicznie oceniający „zagrożenie”, jakie stanowiliśmy dla peerelowskiej władzy, uznał, że właściwie sprawa nie kwalifikowała nikogo do bezwzględnej odsiadki, ale moi koledzy już odsiedzieli te osiem miesięcy przed rozprawą, a wtedy nie było w zwyczaju podważać decyzji o uwięzieniu. Ja, zatrzymany później, byłem przez wiele godzin przesłuchiwany, a potem wzywany na kolejne przesłuchania, otrzymałem ten wyrok w zawieszeniu.
Z tą historią wiąże się sytuacja, której do dziś nie umiem rozszyfrować, choć niewątpliwie świadczy o umiejętnościach przesłuchującego mnie esbeka, kapitana Szymańskiego. Posługując się zeznaniami kolegów i z pewnością manipulując nimi, zdołał mnie, nieopierzonego gówniarza, przekonać, że właściwie ci koledzy są wszystkiemu winni, a on chce mi pomóc. Byłem już gotów wszystko powiedzieć, wszystko podpisać… I wtedy on poszedł po papierosy i zostawił mnie samego na jakieś piętnaście minut. Te piętnaście minut całkowicie mnie zmieniły. Powiedziałem sobie: – Pawlak, czyś ty zwariował? Będziesz współpracował z esbekiem? Kiedy ten wrócił, byłem zupełnie innym człowiekiem. Dlaczego tak zrobił? Czy zmierzał już w kierunku drogi, którą później wybrał Adam Hodysz? (kapitan SB, który podjął współpracę z opozycją). Nie wiem.
– W tym samym, 1972 roku, miał miejsce pański poetycki debiut.
– Tak, w Radiu Gdańsk, w audycji Aliny Kietrys. Z inicjatywą prezentacji twórczości młodych poetów wystąpił Stanisław Esden-Tempski. Mieliśmy zaprezentować się w trójkę, poza mną i Esdenem – Marek Bieńkowski. Ostatecznie redaktor Kietrys zaprosiła tylko Marka i mnie. Było to w tym paskudnym czasie zagrożenia, przesłuchań, a poezja przyniosła oddech. Debiut w druku miałem w wydawanym wtedy miesięczniku społeczno-kulturalnym „Litery”. Prawdę mówiąc sam się o to upomniałem. Napisałem list do Edgara Milewskiego, ówczesnego redaktora naczelnego, domagając się dostrzeżenia młodych twórców. Było to dosyć bezczelne, ale okazało się skuteczne. Poświęcono nam całe dwie kolumny w „Literach”.
Później Grzegorz Boros zainicjował współpracę poetów z młodymi twórcami związanymi z Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych (dziś Akademia Sztuk Pięknych). Ukazywały się tomiki poetyckie ilustrowane przez studentów i absolwentów tej uczelni, także moje. Drukowałem również teksty publicystyczne, często we współpracy z Marianem Terleckim. W tym czasie studiowałem w Warszawie. Niestety, nie miałem tak zwanej ciągłości studiów i zostałem powołany do wojska na dwa lata. Wyglądało na to, że będzie to czas wyrwany z życiorysu, ale jego owocem okazała się „Książeczka wojskowa”, tym razem utwór prozatorski. Oczywiście, nie znalazł on chętnego wydawcy i został opublikowany bez debitu. A tak w ogóle, w czasie tego beznadziejnego wojskowego bytowania ocaliła mnie poezja. Podczas jednej z przepustek wpadła koleżanka związana ze środowiskiem Komitetu Obrony Robotników z informacją, że chce się ze mną spotkać Wiktor Woroszylski. Poczułem się jakbym złapał Pana Boga za nogi. Woroszylski zaproponował mi druk mojego poematu „Ponad siły” w wydawanym poza cenzurą piśmie „Zapis”. Obawiałem się, że w wojsku mogę mieć z tego powodu poważne kłopoty więc, choć bardzo mi pochlebiła ocena Woroszylskiego dotycząca mojej twórczości, na razie zrezygnowałem. Po jakimś czasie otrzymałem informację, że tenże poemat ukaże się w „Pulsie”, też bezdebitowym, z dopiskiem: „publikacja bez wiedzy i zgody autora”.
– Niebawem nie tylko publikował Pan w „Pulsie” swoje utwory, ale nawet wszedł w skład redakcji tego niezależnego pisma i podjął współpracę także z innymi pismami bezdebitowymi. W zasadzie była to decyzja o wyborze życia poza obowiązującym w PRL systemem, niosącego liczne zagrożenia: zatrzymań, przesłuchań, rewizji.
– Tak ostatecznie zdecydowałem, a właściwie zdecydowały moje wiersze. Wybrali mnie ludzie opozycji, wśród których poczułem się we właściwym miejscu. Wkrótce po moim wyjściu z wojska zmarł poeta, Witold Dąbrowski. Poszedłem na jego pogrzeb na Powązki. Po zakończeniu uroczystości podszedł do mnie nieznany mi facet, łysawy w skórzanej marynarce i zapytał: – Czy pan Antek Pawlak? Jak nic, ubek – pomyślałem. Na to on: – Nazywam się Jacek Kuroń, czytałem pana wiersze, może byśmy pogadali. Pojechaliśmy do „Krokodyla” na Rynek Starego Miasta. Gadaliśmy ze dwie godziny w świetnym składzie, ponieważ dołączyli jeszcze Adam Michnik i Jan Lityński. Podjąłem współpracę z nimi. Pisałem do „Biuletynu Informacyjnego KSS KOR”, później też do „Zapisu” i wszedłem w skład redakcji „Pulsu”.
– Była to też decyzja wykluczająca, odbierająca możliwość publikacji w oficjalnym obiegu.
– Próbowałem jeszcze umieścić coś w „Studencie”. Było takie pismo literackie, współpracowali z nim świetni ludzie, między innymi Adam Zagajewski, Ryszard Krynicki. Powiedziano mi wtedy, że jest na mnie zapis cenzury (czyli poufne instrukcje władz partyjnych PZPR dla Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk zakazujące publikacji tekstów określonych autorów). Dla niektórych osób ze środowiska literackiego też stałem się osobą, od której lepiej trzymać się z daleka. Pamiętam wręcz przerażenie organizatorów literackiego festiwalu w Krakowie, kiedy się tam pojawiłem. Podobnie zachowywali się oficjalni przedstawiciele Związku Literatów Polskich w innych miastach. Tylko gdańszczanie, koledzy z Koła Młodych ZLP, regularnie zapraszali mnie na swoje doroczne spotkania organizowane w Wieżycy. Dostałem od nich nawet dyplom z tekstem: „Antoniemu Pawlakowi za twórczość i życie”. Prezesem Koła Młodych była wtedy Ania Czekanowicz.
– Ale przecież od 1979 roku pełnił Pan funkcję prezesa Koła Młodych w warszawskim Oddziale ZLP. Został Pan oficjalnie wybrany.
– Była to raczej funkcja zwyczajowa niż formalna, ale dowiedziałem się, że jednak władze partyjne były zaniepokojone. Towarzysz Walery Namiotkiewicz z Komitetu Centralnego PZPR odwiedził pisarkę, Wandę Żółkiewską, która wówczas szefowała warszawskiemu Oddziałowi ZLP, z żądaniem odwołania mnie z funkcji. Odjechał z niczym, ponieważ pani Żółkiewska stwierdziła, że nie widzi formalnych możliwości odwołania osoby oficjalnie wybranej przez środowisko młodych twórców.
Wykorzystywałem swoją funkcję. Do warszawskiego Koła Młodych przyjęliśmy osoby z innych miast, którym odmówiono członkostwa ze względu na krytyczny wobec władzy charakter ich twórczości. Na nasze spotkania zapraszaliśmy takie osoby jak na przykład Stefan Kisielewski, członkowie Salonu Niezależnych (grupa kabaretowa szykanowana przez władze ponieważ prezentowała teksty odzwierciedlające ówczesną rzeczywistość PRL). To była taka charakterystyczna dla tamtego okresu zabawa w kotka i myszkę. Z jednej strony my, ludzie związani z opozycją, kulturą niezależną, byliśmy inwigilowani, prześladowani rewizjami, zatrzymaniami, przesłuchaniami, z drugiej udawało się nam tę władzę przechytrzyć. Poza wszystkim, jawne opowiedzenie się po opozycyjnej stronie pozbawiało strachu, obawy przed utratą stanowiska, złamaniem kariery. Byliśmy w gronie przyjaciół, właściwie przywykliśmy do tych zatrzymań na 48 godzin, rewizji etc.
– Było więc oczywiste, że strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku sprowadzi Pana do centrum wydarzeń, które niebawem przyciągnęły uwagę niemal całego świata.
– Tym bardziej oczywiste i łatwe, że byłem wtedy w Gdańsku, gdzie zwykle przyjeżdżaliśmy latem do moich teściów. Już drugiego dnia strajku znalazłem się w stoczni. Poszliśmy tam z Marianem Terleckim, straż strajkowa wpuściła nas na hasło: „My do Bogdana Borusewicza”. Znałem Bogdana wcześniej, wiedziałem, że w zasadzie to on był organizatorem tego strajku. Byłem na tym sławnym spotkaniu u Dyków zorganizowanym po wyjściu z więzienia Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego. To przecież tam zapadła decyzja o strajku.
– Był tam też Lech Wałęsa wskazany jako przyszły przywódca strajku.
– Wałęsę poznałem już wcześniej, kiedy w intencji zwolnienia Kobzdeja i Szczudłowskiego Bożena Rybicka i Magda Modzelewska prowadziły modlitwy w Bazylice Mariackiej. Zostaliśmy sobie przedstawieni. Wtedy Lech z szacunkiem spojrzał na mnie zaanonsowanego jako poeta z Warszawy. A trzy tygodnie później? On był na ustach całego świata. Podziwiałem go w czasie strajku, chociaż później zacząłem się zastanawiać, czy udźwignie tę rolę, do której wyniosła go historia. Pamiętam sytuację z jesieni 1980, kiedy trwały zabiegi a właściwe walka o rejestrację „Solidarności”. Byłem w Warszawie, zadzwoniła Bożena Rybicka z informacją, że za dwie godziny odbędzie się spotkanie z Wałęsą na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Pomyślałem sobie: sprawdzam. Zobaczę, czy rzeczywiście nadaje się na przywódcę tego niosącego wielkie nadzieje ruchu. Zobaczyłem salę nabitą do ostatniego miejsca, a w pierwszym rzędzie intelektualne tuzy naszego kraju. Zobaczyłem też łzy w ich oczach w reakcji na wystąpienie Wałęsy. Doceniłem go i uznałem, że podważanie jego mitu byłoby błędem. Uważam tak także dzisiaj. Lech Wałęsa powinien być naszą światową marką, a wszelkie działania podważające jego autorytet są szkodliwe dla naszego kraju.
– Wróćmy jednak do Sierpnia ‘80.
– Ten czas to była wspaniała przygoda, która w moim wypadku zaowocowała wierszem odzwierciedlającym atmosferę. Po przekroczeniu stoczniowej bramy człowiek nagle znajduje się w innej rzeczywistości, w innym kraju, inaczej oddycha. Dzieliłem się tymi wrażeniami w poezji, a każdego kolejnego strajkowego dnia starałem się być przydatny. Oprowadzałem po stoczni i informowałem o aktualnej sytuacji przybyłych z Warszawy, między innymi: Tomasza Orłosia, Janusza Głowackiego, Tomasza Wołka. Starałem się śledzić wszystkie wydarzenia. Kiedyś bardzo wściekłem się na skądinąd poczciwego Henryka Mażula, który pełnił rolę ochroniarza Lecha Wałęsy. Nie wpuścił mnie na konferencję prasową, zażądał legitymacji. Miałem na sobie koszulkę z nadrukiem „Puls”. Wskazałem na nią i powiedziałem: – To jest moja legitymacja prasowa! Nie zadziałało, pewnie nie zetknął się z naszą „bibułą”. Wściekle pomyślałem: k…, to ci słudzy reżimu z oficjalnej prasy mogą wejść a ja nie? Wchodził właśnie Wojciech Giełżyński, Tomek Wołek poinformował mnie, że to właśnie on napisał w 1976 roku paskudny tekst w „Polityce” o strajkujących w 1976 roku robotnikach Radomia, Ursusa. Byłem niemal gotów dać mu w twarz, a przecież później współpracowaliśmy i nawet zaprzyjaźniliśmy się. Swoją drogą był to ciekawy początek przyjaźni.
– A jak Pan oceniał decyzję przedstawicieli gdańskiego Oddziału ZLP, którzy przybyli do stoczni z poparciem dla strajkujących?
– Zacznę od Koła Młodych. To w większości byli moi rówieśnicy, znaliśmy się doskonale. Kiedy przyjeżdżałem z Warszawy do Gdańska, oczywiście spotykaliśmy się i niestety prawie każdy się tłumaczył: – Wiesz Antek, szanuję twoją postawę, twoje wybory, ale ja nie mogę tak zrobić, bo… i tu padały różne wyjaśnienia. Nie znosiłem takich rozmów, czułem się zażenowany, nie chciałem, by ktokolwiek czuł się zobowiązany do tłumaczenia się. Kiedy zobaczyłem ich w stoczni, pomyślałem z ulgą: nie będzie już takich rozmów, jesteśmy razem. Dla mnie osobiście był to jeden z ważniejszych momentów strajku, kiedy zobaczyłem wchodzącą grupę kolegów z Koła Młodych. No i niesamowita rola Lecha Bądkowskiego, który wszedł do Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i został jego rzecznikiem. Zaimponował mi, wcześniej bliżej go nie znałem. To przełamało podziały pokoleniowe a dla mnie oznaczało zakończenie okresu charakterystycznego dla młodego poety, który buntuje się przeciwko starszym kolegom. Jeżeli jesteśmy tu razem, podziały generacyjne nic nie znaczą. Rola Bądkowskiego okazała się nie do przecenienia, to on uratował godność polskich pisarzy.
– Jak odnalazł się Pan w posierpniowej rzeczywistości w czasie tak zwanego karnawału „Solidarności”?
– Pamiętam, opuszczamy stocznię, gdzie czuliśmy się u siebie, bezpiecznie i nagle Aram Rybicki mówi: No, koniec i skąd mamy wiedzieć co i jak robić… Musieliśmy w trybie nagłym uczyć się odpowiedzialnie działać na wielu nieznanych nam dotąd polach. Otrzymałem wtedy propozycję współpracy ze strony redakcji „Więzi”, a równocześnie padła propozycja zatrudnienia w Regionie Mazowsze. Wiedziałem, że tu będzie dziać się historia i że będzie to wymagało pełnego zaangażowania. Rzuciłem studia i całkowicie wsiąkłem w tę solidarnościową robotę. Pracowałem w komisji kultury i równocześnie byłem redaktorem naczelnym dwutygodnika „X.” Informatora Wydarzeń Kulturalnych. Z punktu widzenia związku nie były to sprawy najważniejsze ale my zatrudnieni w tej komisji z całym oddaniem pracowaliśmy na rzecz kultury niezależnej, która wreszcie mogła stać się powszechnie dostępna. Pracowali ze mną świetni ludzie: Tomek Jastrun, Janek Gondowicz, znakomity eseista.
Zbliżał się termin I Krajowego Zjazdu NSZZ „Solidarność”. Z niepokojem zaobserwowałem zarysowujące się podziały w związku. Szczególnie niepokoiły mnie pojawiające się akcenty antysemickie w środowiskach tzw. prawdziwych Polaków. Zabiegali bardzo o to, by związkowcy podzielający ich poglądy w znaczącej grupie znaleźli się wśród delegatów.
– Być może byli umiejętnie sterowani i nieświadomie działali zgodnie z interesem władzy.
– Być może. Nie można tego wykluczyć. Czas zjazdu był dla nie okresem szaleńczej, wręcz morderczej pracy, równocześnie fascynującej. Wydawaliśmy gazetę codzienną „Głos Wolny”. W redakcji znaleźli się przedstawiciele regionów, między innymi Jacek Żakowski, Tomasz Wołek, Joanna Szczęsna, Seweryn Blumsztajn, Aram Rybicki, Paweł Huelle, Zbigniew Gach. Pracowaliśmy niemal całą dobę, wyrywając jedynie kilka godzin na odpoczynek. Uważam, że robiliśmy całkiem dobrą gazetę. Była to przymiarka do wydawania ogólnopolskiego dziennika.
Jesienią 1981 roku coraz częściej dochodziło do zderzeń związku z władzą. Tym bardziej angażowałem się w pracę, gdyż uważałem, że trzeba wykorzystać każdy dzień dający możliwość działania. Należałem do nielicznych w regionie, którzy byli przekonani, że ten „karnawał” wcześniej czy później się skończy. Władza z pewnością się odwinie, kwestią dyskusyjną było tylko, kiedy i w jaki sposób, to znaczy: czy własnymi siłami, czy z bratnią pomocą ZSRR. Tego szczególnie się obawiałem. Byłem zdumiony postawą moich współpracowników w regionie, którym pokazałem tekst listu towarzyszy z Biura Politycznego KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego) do towarzyszy z Biura Politycznego PZPR wydrukowany w „Trybunie Ludu”. List zawierał czytelne groźby. Od kolegów usłyszałem niefrasobliwe: My cudzych listów nie czytamy.
Mniej więcej w tym czasie odezwał się Edward Mazurkiewicz, dyrektor Wydawnictwa Morskiego z propozycją druku mojego tomiku poezji. Wiersze, które miały się nań składać, złożyłem w wydawnictwie w1978 roku. Wtedy dyrektor wyjaśnił mi, że niestety nad planami wydawniczymi poza redakcją czuwa jeszcze Komitet Wojewódzki PZPR i stamtąd przyszła instrukcja, by skreślić mój tomik z tego planu. Zabawne okazało się, że w miejsce mojego poszedł do druku tomik pod tytułem „Skreślony” Waldemara Ziemnickiego. W 1981 druk mojego tomiku, zdaniem dyrektora, okazał się możliwy. Przyrzekłem wtedy, że napiszę nowe wiersze. Ponieważ miałem dużo pracy w regionie, poezji poświęcałem czas nocami i to w siedzibie regionu, bo mieliśmy tam świetną maszynę do pisania.
Kiedy siedziałem nad tymi wierszami późnym grudniowym wieczorem za zamkniętymi drzwiami, by nikt mi nie przeszkadzał, nagle ktoś szarpnął za klamkę i usłyszałem głos: – Tu nikogo nie ma. Jak to nikogo nie ma? Przecież jestem, pracuję! I otworzyłem drzwi, a za nimi zastałem czterech umundurowanych panów. To była noc z dwunastego na trzynasty grudnia 1981.
– Był Pan przecież przygotowany na taką sytuację.
– A jednak to był szok. Osobiste doświadczenie jest mimo wszystko dość odległe od teoretycznych rozważań. Poprowadzili mnie przez opustoszałe korytarze tego ogromnego budynku. Wpadłem w panikę… przecież mogą tu ze mną zrobić wszystko, zabić, pobić – myślałem. Lepiej poczułem się, kiedy przed gabinetem Bujaka zobaczyłem już zatrzymanych kilkunastu naszych ludzi. Zawieźli nas do stołecznej komendy milicji w pałacu Mostowskich, a potem do aresztu w Białołęce, gdzie zostaliśmy umieszczeni w celach, przeważnie dwunastoosobowych.
W takich sytuacjach umysł rejestruje z matematyczną wręcz dokładnością poszczególne wydarzenia, słowa, sytuacje. Ja w każdym razie tak to odbierałem. Pamiętam zachowanie docenta Romana Zimanda z Instytutu Badań Literackich. Przedtem, kiedy wielu zapisywało się do „Solidarności”, twierdził, że uczyni to, kiedy to członkostwo będzie stanowiło zagrożenie i właśnie w Białołęce pytany o przynależność związkową ogłosił, że jest członkiem „Solidarności”. Później dał się poznać jako autor tekstów w „Kulturze” paryskiej, publikował pod pseudonimem Leopolita.
W ogóle znalazłem się w bardzo dobrym towarzystwie. Następnego dnia podczas spotkania przedstawicieli poszczególnych cel z majorem, komendantem zarządzającym tym aresztem, stojący obok mnie Ryszard Bugaj zapytał, czy nasz status internowanych jest taki sam jak oficerów Wojska Polskiego internowanych w czasie wojny w Rumunii. Kiedy usłyszał odpowiedź twierdzącą, zauważył: – W takim razie domagamy się posiłków podawanych na porcelanie i prawa do noszenia białej broni. Majora omal szlag nie trafił. My, internowani, wykpiwając zarządzenia władzy, odreagowywaliśmy w ten sposób szok i traumę pierwszych godzin stanu wojennego.
W Białołęce byłem do połowy stycznia. Pewnego dnia zostałem wyprowadzony, zakuty w kajdanki, załadowany do więźniarki. Znaleźli się niej przede wszystkim doradcy „Solidarności”, osoby wspierające związek swoją wiedzą i doświadczeniem. Byli tam między innymi Bronisław Geremek i Andrzej Celiński. Zostaliśmy zawiezieni na lotnisko wojskowe w Bemowie, gdzie oczekiwał helikopter. Oczywiście, nie zostaliśmy poinformowani dokąd lecimy. Nie ma co udawać, chyba każdemu z nas skóra ścierpła. Gdzieś w wyobraźni jawiły się odległe łagry Syberii.
Wylądowaliśmy na jakimś pustkowiu, okazało się, że w środku drawskiego poligonu, w Jaworzu. Osadzono nas w niemal luksusowych warunkach w ośrodku wypoczynkowym dla oficerów lotnictwa. Ale nikomu nie było w smak to choćby i luksusowe, jednak odosobnienie i właściwie ubezwłasnowolnienie. Wśród współosadzonych byli Bartoszewski, Woroszylski, Szczypiorski, Mazowiecki, doprawdy świetne towarzystwo. Oczywiście, zorganizowaliśmy tam dla siebie wzajemnie swoisty uniwersytet, kółka samokształceniowe, wykłady, naukę języków, liczne dyskusje, raz w tygodniu czyjś wieczór autorski w tzw. „PEN klubie pod sedesami”, bo spotykaliśmy się w okolicy toalet. Kiedy zdradziłem chęć opisania czasu internowania, koledzy odwodzili mnie od tego pomysłu, przekonując, że z pewnością bardzo źle zostanie przyjęta wiedza o takich warunkach internowania.
Po jakimś czasie zostaliśmy przewiezieni do Darłówka i ulokowani w jednym z domów wczasowych. Warunki też były dobre, na dodatek nie mieliśmy poczucia takiego odosobnienia na kompletnym pustkowiu, bo tuż obok były inne domu wczasowe i oczywiście, wczasowicze, a przede wszystkim wczasowiczki, które z dala pozdrawiały nas sympatycznymi gestami. Natomiast, w odróżnieniu od Jaworza, pilnujący nas żołnierze ostro egzekwowali dyscyplinę, zachowywali się w sposób podkreślający, że powinniśmy być im podporządkowani.
– Jeszcze w Jaworzu, w kwietniu 1982 roku, pisze Pan podanie do komendanta MO dotyczące umożliwienia „działalności literackiej”, czyli napisania wiersza. Po prostu kpina służąca podkreśleniu dotkliwości ubezwłasnowolnienia?
– Nie do końca. Pisanie podań to moja metoda na dokumentację sytuacji ograniczającej wolność. Stosowałem ją już w wojsku. Wiedziałem, że – co jak co, ale podania – mogę pisać i będę na nie otrzymywał jakieś odpowiedzi, same w sobie stanowiące materiał dokumentacyjny. Tym sposobem zebrała się właśnie dokumentacja z wojska, która posłużyła mi przy pisaniu „Książeczki wojskowej”. Tak było i w czasie internowania.
– „Brulion wojenny”, „Grypsy” to poetycki zapis tamtego czasu. Pisze Pan „na mocy dekretu zawieszono prawo do życia”…
– To właśnie było najistotniejsze. Mogliśmy mieć najbardziej luksusowe warunki internowania, ale trudno znieść sytuację, w której odmawia się człowiekowi możliwości życia według jego własnego planu, pozbawia wyboru.
– Pod koniec 1982 roku ośrodki internowania opustoszały, ale życie na wolności wtedy też nie dawało większych możliwości wyboru.
– Zostałem zwolniony w lipcu 1982 roku. Oczywiście, wiedziałem, że będę pisał i publikował moje wiersze i teksty publicystyczne poza cenzurą. To był ten mój zasadniczy wybór. Musiałem jednak znaleźć jakieś oficjalnie zatrudnienie, jako że istniało zagrożenie uchwalenia ustawy o pasożytnictwie społecznym, która pozwalałaby ścigać takich jak ja. Ostatecznie znalazłem zatrudnienie w Wydawnictwie Czytelnik jako tzw. recenzent wewnętrzny. Otrzymywałem złożone do publikacji maszynopisy książek, które musiałem przeczytać, ocenić i napisać recenzję. To było działanie na powierzchni. Oczywiście, publikowałem w prasie podziemnej: w „Tygodniku Mazowsze”, „Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych”, a także w paryskiej „Kulturze”, czasami też coś dla Radia Wolna Europa.
W 1986 roku zatrudniłem się w miesięczniku wydawanym przez zgromadzenie michalitów „Powściągliwość i Praca”. Ze strony kościelnej redaktorem naczelnym był ksiądz Jan Chrapek, późniejszy biskup. Nie stosował żadnej kościelnej cenzury, przyciągnął do redakcji świetnych, wtedy bezrobotnych, dziennikarzy: Jacka Żakowskiego, Jana Śpiewaka, Jana Dworaka, Stanisławę Domagalską, Jarosława Szczepańskiego. Ja z czasem zostałem sekretarzem redakcji. Po odejściu księdza Chrapka na stanowisko generała zgromadzenia było trochę gorzej z kościelną cenzurą, ale nadal udawało nam się robić świetne pismo. Praca w „Powściągliwości” dawała nam pewną ochronę, bo prawie wszyscy publikowaliśmy też w podziemiu. W redakcji zrodził się też pomysł powołania Towarzystwa Przyjaciół Powściągliwości i Pracy. Tłukliśmy się po Polsce i staraliśmy się powoływać oddziały towarzystwa. Tak naprawdę był to zaczątek ruchu społecznego.
– W drugiej połowie lat osiemdziesiątych raczej trudno było liczyć na szerszy ruch społeczny. W społeczeństwie osłabła wola oporu.
– Zgoda. Zainteresowanie Towarzystwem Przyjaciół Powściągliwości i Pracy dotyczyło środowisk inteligenckich, nie można było marzyć o powszechniejszym ruchu. Zresztą strajki 1988 roku odwołujące się do haseł „Solidarności” też nie przybrały powszechnego charakteru. Dlatego właśnie możliwość podjęcia rozmów okrągłego stołu okazała się jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Nadzieję niosła już zapowiedź telewizyjnej debaty Wałęsa- Miodowicz (przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych koncesjonowanego przez ówczesne władze PRL). Uważaliśmy, że niezależnie od tego, jak wypadnie Wałęsa, który przecież nie miał telewizyjnego doświadczenia, sam fakt debaty oznacza zaistnienie „Solidarności” w oficjalnej przestrzeni informacyjnej. Wałęsa wypadł świetnie, rosły więc szanse na sukces rozmów z władzą. Śledziłem je dzięki informacjom moich przyjaciół, uczestników tych rozmów. Osiągnięty wówczas kompromis uważam za najbardziej znaczące zwycięstwo w naszej historii. Dziś, niestety, obawiam się, że może zostać zaprzepaszczone.
– Pisze Pan o tym w powieści „Niespodziewany koniec świata” wydanej w 2021 roku. Prowadzi Pan trójkę swoich bohaterów przez naszą historię do czasów współczesnych, od szkolnych przyjaźni po odmienne wybory życiowe.
– Znajdują tam wyraz i moje rozczarowania niewykorzystanym zwycięstwem „Solidarności”, i moje obawy w obliczu wojny polsko-polskiej i poczynań obecnie rządzących, i zwykła ludzka bezradność wobec losu.
– Zdecydował się Pan jednak aktywnie włączyć w działanie na rzecz tej nowej rzeczywistości, a konkretnie w pracę gdańskiego samorządu.
– Dzięki prezydentowi Pawłowi Adamowiczowi. Poznałem go w dwutysięcznym roku i to był początek prawdziwej przyjaźni. To on namówił mnie do podjęcia pracy w urzędzie miasta w charakterze doradcy, a potem do objęcia stanowiska rzecznika. Ceniłem jego otwartą niewykluczającą nikogo politykę, doceniającą wartość różnorodności kulturowej, jego zaangażowanie w program integracji imigrantów w czasie, kiedy było to bardzo niepopularne. Zostałem na stanowisku rzecznika dłużej niż się spodziewałem. Uznałem, że tu, w gdańskim samorządzie można działać skutecznie na rzecz społecznego dialogu wbrew toczącej się kampanii nienawiści. To były lata dobrej przyjaznej współpracy.
– Niestety, ta kampania politycznych i medialnych ataków na prezydenta, szczególnie nasilona przed wyborami samorządowymi jesienią 2018 roku, zaowocowała zbrodniczym atakiem.
– Niewątpliwie przyczyniła się do rozniecania nienawiści. Coś przecież musiało skłonić zabójcę do tej zbrodni, najwyraźniej planowanej, przygotowywanej. Dramat śmierci prezydenta przeżyłem bardzo osobiście. Na telefon koleżanki z tą straszną informacją zareagowałem niedowierzaniem, włączyłem telewizję TVN, która relacjonowała przebieg zbiórki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i … zdrętwiałem.
Zadzwonił Edward Krzemień, dziennikarz znany mi od czasów „Tygodnika Mazowsze”, teraz pracujący dla serwisu OKO Press. Płakał. Poprosił mnie o tekst o prezydencie Adamowiczu. – Mam przynajmniej jakieś zajęcie – myślałem, bo nie bardzo mogłem się pozbierać. Choć wiedziałem, że rokowania są bardzo niedobre, pisząc ten tekst niejako zaklinałem rzeczywistość, bardzo się pilnowałem, by nie używać czasu przeszłego w odniesieniu do dokonań prezydenta. Następnego dnia nadeszła ta najgorsza wiadomość. Dzwoniło do mnie bardzo wiele osób, przede wszystkim dziennikarze. Nie prosili o komentarz, dzwonili ze wsparciem i często wyrażali przekonanie, że ta śmierć odmieni zachowania, wyeliminuje nienawiść z dyskursu politycznego, medialnego, że odnajdziemy się w lepszej rzeczywistości w zupełnie innym kraju. Nie miałem złudzeń. Zbyt dobrze pamiętałem pojednania, życzliwe gesty skłóconych demonstrowane po śmierci Jana Pawła II. Przetrwało to kilka dni. Nie będzie innej, lepszej Polski – myślałem wtedy. A dziś? Zdziczenie obyczajów zaszło tak daleko, że doprawdy trudno przewidzieć, kiedy i czy w ogóle zdołamy się z nim uporać.
– Nadal pracuje Pan dla gdańskiego samorządu, którego władze starają się kontynuować otwartą politykę tragicznie zmarłego prezydenta Adamowicza. Jaki jest Gdańsk, czym jest to miasto dla Pana?
– Powtórzę za Jarosławem Kurskim, który zadeklarował w książce „Dziady i dybuki”: Gdańsk jest moją ojczyzną. Tak, to miasto jest dla mnie ojczyzną. Tu jak nigdzie zawsze na ulicy mogę spotkać kogoś znajomego, kogoś, kogo pamiętam jeszcze z czasów szkolnych, tu wiem, przez którą bramę mogę się przedostać na konkretną ulicę, tu nawiązałem ważne przyjaźnie na całe życie. Tu miały miejsce wydarzenia, które w jakiś sposób mnie naznaczyły i ukierunkowały moje myślenie. No i wreszcie rzecz bardzo ważna – właśnie pracując przez lata jako doradca, potem rzecznik prezydenta Gdańska właściwie utożsamiłem się z tym miastem, wydaje mi się, że zrozumiałem jego szczególny charakter, różnorodność wyrosłą z historycznej wielokulturowości, jego duszę.
– Czym wyróżnia się ta dusza naszego miasta?
– Gdańsk to miasto, swoiste, niepokorne, fascynujące kulturową różnorodnością. Widoczne to jest nawet w geografii miasta. Choćby dzielnica o nazwie Nowe Szkoty przypomina o szkockiej imigracji w XVI i XVII wieku. Gdy przejrzeć poczet gdańskich burmistrzów, znaleźć w nim można nazwiska niemieckie, niderlandzkie. Oni wszyscy po prostu byli gdańszczanami. 1 listopada na cmentarzu nieistniejących cmentarzy odbywa się modlitwa ekumeniczna. Tacy byli gdańszczanie, posługiwali się odmiennymi językami, różnili się wyznaniem. Kolejne tomy wydawnictwa „Był sobie Gdańsk” autorstwa Wojciecha Dudy, Grzegorza Fortuny, Donalda Tuska odkrywały nam tę historię, przedtem przez dziesięciolecia spychaną w niepamięć. Dzisiejsi gdańszczanie, przecież potomkowie ludności napływowej, tu szukają i kształtują swoją tożsamość związaną z dziejącą się w Gdańsku historią. Książka Tomasza Lisa z wywiadami poświęconymi zamordowanemu prezydentowi nosi tytuł „Umrzeć za Gdańsk”. Myślę, że jest to miasto, w którym przede wszystkim warto żyć, a może i nawet umrzeć za wartości, które reprezentuje.
Grudzień 2022