PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Dla mnie najwyższą wartością jest prawda

Dla mnie najwyższą wartością jest prawda
Z Martą Michowską, doktor nauk medycznych, działaczką podziemnych struktur w stanie wojennym rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
 
Fot. Archiwum prywatne Marty Michowskiej

Maria Mrozińska: – Chyba każdy, kto miał okazję współpracować z Tobą  na jakimkolwiek polu, musiał zauważyć, że masz duszę społecznika, osoby, otwartej na ludzkie problemy. To bardzo pożądana i, niestety, wcale nie tak częsta cecha w Twoim zawodzie lekarza. Czy to właśnie zadecydowało o wyborze zawodu?

Marta Michowska: – O wyborze zawodu zadecydował właściwie przypadek, potem się okazało, że chyba szczęśliwy. Natomiast tę chęć społecznego zaangażowania odkryłam w sobie w harcerstwie. Był rok 1956, na fali przemian popaździernikowych reaktywowało się prawdziwe harcerstwo. Ja akurat byłam w liceum i bardzo interesowałam się tymi przemianami. W moim środowisku było wtedy wielkim honorem uczestniczyć w jakimś zgromadzeniu, patriotycznym apelu i właśnie wstąpić do tego harcerstwa, odwołującego się do tradycyjnego skautingu w odróżnieniu od OH ZMP, czyli Organizacji Harcerskiej Związku Młodzieży Polskiej, która działała w latach 1950-1956 po likwidacji ZHP przez ówczesne władze Polski Ludowej.

W harcerstwie byłam najpierw zastępową, potem drużynową, prowadziłam drużynę morską pod patronatem Marynarki Wojennej. Pływaliśmy na Hel, zdawaliśmy egzaminy, na przykład z nawigacji u oficerów Marynarki. Dla mnie to były wspaniałe cztery lata 1956-1960. Ta chęć współpracy, zaangażowania w działania społeczne, którą wtedy odczuwałam już we mnie pozostała.

Przeskoczę teraz o kilka dziesięcioleci. Tę atmosferę wyjścia z marazmu, odrodzenia, wręcz konieczności działania, którą odczuwałam wtedy, jako młoda dziewczyna, odnalazłam po roku 1989, kiedy nastąpiło odrodzenie samorządów, bo przecież w PRL ich nie było. Zostałam wtedy przewodniczącą samorządu całego szpitala przy Łąkowej. Oczywiście odtwarzały się wtedy w szpitalu struktury „Solidarności”, a ja wzięłam działkę samorządową. To była szansa służby ludziom i w tym najlepiej się realizowałam.

– No właśnie. Twój zawód jest przecież przede wszystkim zawodem służby. Więc jak to było z tym przypadkowym wyborem?

– Od dzieciństwa bardzo interesowałam się rysunkiem. Ciągle rysowałam i to było dla mnie najciekawsze zajęcie. Chciałam więc wybrać się na studia plastyczne, tymczasem w czasie matury z matematyki podeszła do mnie dyrektorka i powiedziała: – Jutro przynosisz papiery na medycynę.

Przyjęłam to jako żart, za to rodzice bardzo poparli ten pomysł, a ja zaczęłam się nad tym zastanawiać. Trzeba było uzupełnić wiedzę, przede wszystkim z chemii, której w ogóle nie brałam pod uwagę, kiedy przygotowywałam się do matury i egzaminów wstępnych. Rodzice bardzo zadowoleni z pomysłu podjęcia przeze mnie studiów medycznych załatwili mi korepetycje z chemii. Papiery złożyłam i do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych i na Akademię Medyczną w Gdańsku (dziś Gdański Uniwersytet Medyczny). Kiedy pomyślnie zdałam egzaminy na medycynę, wciąż się wahałam, nie bardzo wiedziałam, co w końcu wybrać. Postanowiłam poradzić się profesora Tadeusza Kielanowskiego, przyjaciela mojej rodziny, jeszcze ze Lwowa, skąd pochodzę.  Powiedział mi wtedy: – Dziecko, lekarz może być równocześnie malarzem, pisarzem, weźmy choćby Boya, ale żaden malarz nie może być lekarzem.

Tym mnie przekonał, ale przez dwa pierwsze lata studiów, poświęcone przede wszystkim teorii, jeszcze się łamałam. Natomiast, kiedy na trzecim roku po raz pierwszy stanęłam przy łóżku chorego, to mnie porwało. Już wiedziałam, że to jest to, co chcę i będę lubiła robić. Traktowałam diagnozowanie i leczenie jak rozwiązywanie fascynujących zagadek. Wiedziałam już, jak dobrze jest pracować i jednocześnie wykonywać tę pracę z ogromną przyjemnością jako zadanie intelektualne, którego rozwiązanie może przynieść ulgę choremu. To naprawdę szczęście, bo jeżeli ktoś robi przez całe życie coś, czego nie lubi, to właściwie marnuje życie.

– A co z miłością do sztuki? Dało się ją równocześnie uprawiać, jak to sugerował profesor Kielanowski?

– Nie do końca. Medycyna jest tak zachłanna, tak pochłaniająca i czas, i energię, że dopóki byłam czynnym lekarzem akademickim, nie bardzo się to udawało. Za to po latach wróciłam do rysunku, malarstwa i fotografii. W dodatku zajęłam się jeszcze ceramiką artystyczną. Największe sukcesy udało mi się osiągnąć w fotografii. Wydawnictwo „Topos” organizuje co dwa lata konkurs ilustrujący twórczość konkretnego poety, pisarza. Dwa lata temu był to Gałczyński, w tym roku Herbert. Do konkursu zaproszeni są profesjonalni artyści, studenci szkół artystycznych, ale jest też furtka dla amatorów. I tu się włączam, i ku mojej radości uzyskuję wyróżnienia i prezentację moich prac na wystawie w dworku Sierakowskich. Twórczość Gałczyńskiego łatwo jest zilustrować, bo on właściwie tekstem maluje, ale z Herbertem miałam problem. Czytałam jego wiersze, czytałam, czytałam… Ciągle nic, aż nagle – czytając wiersz „Poczucie tożsamości” – widzę przed oczami moją fotografię, która w pełni odzwierciedla ideę wiersza, przynajmniej w moim rozumieniu. Zgłosiłam ją do konkursu i została doceniona. Chyba jakoś ta artystyczna dusza żyła we mnie w czasach pełnego oddania medycynie

– i pacjentom, jak sądzę. Być może także otwierała na ich potrzeby poczucia bezpieczeństwa, pełnego zaufania lekarzowi. Wróćmy jednak do studiów medycznych. Studiowałaś w latach sześćdziesiątych. Kto z wykładowców i praktyków ówczesnej Akademii Medycznej szczególnie zapisał się w Twojej pamięci?

– Moim „guru” był profesor Jakub Penson. Jego wykłady przyciągały tłumy, nie tylko studentów Akademii Medycznej. Przychodzili też lekarze, także innych specjalności, z innych klinik. Zdarzało się, że w sali wykładowej brakowało miejsc, słuchacze siadali na schodkach. Z fascynacji profesorem wzięła się moja fascynacja nefrologią, z tej dziedziny robiłam doktorat. Asystowałam przy wdrażanym programie sztucznej nerki. Opiekowałam się pierwszym pacjentem, któremu przeszczepiono nerkę, wprawdzie nie u nas, bo wtedy jeszcze w gdańskiej akademii nie wykonywaliśmy przeszczepów, ale do mnie należało przygotowanie go do przeszczepu.

A te obchody w towarzystwie profesora Pensona… To nie było szybkie przejście przez sale chorych z krótkim sprawdzeniem ich stanu, to były  praktyczne wykłady dotyczące konkretnych jednostek chorobowych. Zostałam w jego klinice, towarzyszyłam mu w tych obchodach. Miał taki duży czarny notes, wyciągał go z kieszeni fartucha, porównywał zapiski dotyczące konkretnej choroby, jej przebiegu u różnych pacjentów, którymi się opiekował. Z tych porównań i odniesień do wiedzy teoretycznej wychodził wspaniały wykład, który na dodatek ujawniał holistyczne, to znaczy całościowe podejście do pacjenta, a nie tylko  do jednostki chorobowej. Zrozumiałam, że u różnych pacjentów ta sama choroba może przebiegać inaczej. To holistyczne podejście towarzyszy mi przez całe życie jako lekarzowi.

– Profesor Penson był w latach sześćdziesiątych rektorem Akademii Medycznej, miał więc wiele absorbujących zajęć poza lecznictwem.

– Tak, ale jego miłością była przede wszystkim klinika nefrologii. W 1968 roku przestał być rektorem i niestety przeszedł na emeryturę.

– W związku z antysemicką nagonką po marcu 1968?

– Bardzo dogodnie dla ówczesnych partyjnych decydentów kończyła mu się właśnie kadencja, ale z pewnością mógł – i wiem, że bardzo chciał – dalej służyć swoją wiedzą klinice. Tak się jednak nie stało. Kliniki zaczęto przekształcać w instytuty, co dawało szansę odsunięcia niewygodnych dla partii osób. Wtedy wyraźnie czuło się  nacisk partii na obsadę stanowisk. W 1970 roku dyrektorem Instytutu Chorób Wewnętrznych została Barbara Krupa-Wojciechowska. Wtedy miała tytuł doktora habilitowanego. Była członkinią krajowych władz partyjnych (Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej).

– Polityka partyjna zaważyła na losach wielu ludzi: i tych, którzy stracili stanowiska, i tych, którzy otrzymali paszport w jedną stronę, a także tych, którym być może zabrakło wiedzy i umiejętności tych odsuniętych, wypędzonych. Atmosfera się zagęszczała. Dwa lata po Marcu ‘68  dramatyczny Grudzień ‘70…

– W marcu w moim środowisku wiele się dyskutowało, ale też z pewną dozą ostrożności. Wspominałam już o silnej presji ze strony partii. Po prostu w wolnych chwilach siedziało się z radiem przy uchu i ewentualnie wymieniało informacjami. Oczywiście, całym sercem kibicowałam protestującym studentom. Mnie także męczyła ta duszna atmosfera partyjnej opresji.

Natomiast płonący budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, dymy nad Wrzeszczem mogłam obserwować tylko z okien karetki pogotowia wiozącej mnie w dość dramatycznej sytuacji do szpitala położniczego przy Klinicznej. Byłam wtedy w zagrożonej ciąży. Zawirowania zdrowotne wyłączyły mnie z aktywności społecznej i zawodowej właściwie na cały rok. Do szpitala przy Klinicznej wróciłam później jako internista, by pokierować oddziałem patologii ciąży. Poproszono mnie o objęcie tego stanowiska po doktor Tymienieckiej, dotychczasowej ordynator, która wyjechała wraz z mężem do Libii. W ogóle stałam się taką „zapchajdziurą” w wypadku braków kadrowych w różnych szpitalach.

– Doceniono Twoje holistyczne podejście do chorego?

– Nie wiem, czy to decydowało. Uważam jednak, że praca w szpitalu położniczym, dzięki nowym doświadczeniom, uczyniła moją wiedzę bardziej wszechstronną. Na patologii ciąży byłam jedyną internistką i do mnie należało podejmowanie trudnych decyzji o rokowaniach dotyczących przebiegu ciąży, jeśli pacjentka znalazła się na oddziale nie z powodów ginekologicznych, tylko z racji choroby internistycznej. Czasami bardzo brakowało mi możliwości konsultacji z innym internistą. Pamiętam do dzisiaj dramat kobiety, u której wykryłam ostrą białaczkę. Szansą było natychmiastowe wdrożenie ciężkiej chemioterapii, która niewątpliwie zabiłaby dziecko. To była już zaawansowana ciąża. Odbyłam z pacjentką szczerą rozmowę. Zdecydowała się urodzić. Wkrótce umarła. To są naprawdę trudne i bardzo bolesne problemy etyczne, w których rolą lekarza jest rzetelne przedstawienie sytuacji choremu i pozostawienie mu wyboru. Pracowałam tam tylko półtora roku i…

…znowu sytuacja „zapchajdziury”?

– Na dodatek z podtekstem politycznym. Pod koniec lat siedemdziesiątych grupa młodych ludzi powołała opozycyjną wobec władzy organizację Ruch Młodej Polski. W jej działania, oczywiście pilnie obserwowane przez Służbę Bezpieczeństwa, zaangażowało się sporo studentów (także moich) i młodych lekarzy (kolejne pokolenie ze znanych lekarskich rodzin), między innymi syn profesora Zdzisława Kieturakisa, syn docenta Tadeusza Dyka, Piotr Dyk. Jego zaangażowanie kosztowało ojca stanowisko ordynatora oddziału internistycznego w szpitalu w Gdyni. Oskarżono go o pospolite przestępstwo, łapówkarstwo, które łatwo zarzucić każdemu lekarzowi. Wystarczy oskarżenie  podstawionej, przekupionej czy zastraszonej osoby.

Docent Dyk został zwolniony i nie wrócił już do pracy klinicznej, ze szkodą dla pacjentów. Do Gdyni przeniósł się natomiast profesor Mieczysław Tymiński ze szpitala klinicznego przy Łąkowej. Tym samym w tym szpitalu oddział pozostał bez ordynatora. Profesor Mieczysław Gamski, kierujący wówczas tym szpitalem, zaproponował mi objęcie kierownictwa tego oddziału. Byłam wtedy w wielkiej rozterce. Znowu zmiana? Naradzałam się z moimi przyjaciółmi, między innymi z profesor Joanną Muszkowską-Penson, doktor Anną Budny- Liberek. Większość opinii była „na tak”, więc się zdecydowałam.

– Jak się czułaś niejako w środku tej karuzeli stanowisk, odwołań, powołań, niejednokrotnie niszczenia karier ze szkodą dla pacjentów? Jak odnalazłaś się w klinice przy Łąkowej?

– Znalazłam się w przyjaznym środowisku. Wielu zatrudnionych tam lekarzy miało za sobą wojenną przeszłość akowską, a członków PZPR było wśród nich, nomen omen, jak na lekarstwo. Tu zastał mnie sierpień 1980. Wiedziałam o działaniach opozycji, sprzyjałam im. Oczywiście, nielegalne wydawnictwa, gazetki, książki już wtedy krążyły. Z napięciem śledziłam informacje o pierwszych lipcowych strajkach w Lublinie. Usłyszałam o nich podczas pobytu na urlopie we Włoszech. Do kraju wracałam już ze świadomością nadciągających ważnych wydarzeń. Niemal od pierwszego dnia strajku w Stoczni Gdańskiej towarzyszyłam mu pod stoczniową bramą. Henrykę Krzywonos kojarzyłam jako szpitalną sąsiadkę, ponieważ pracowała w zajezdni tramwajowej koło Łąkowej.

To był czas rodzącej się nadziei, najpierw nieśmiałej, potem coraz odważniejszej. Może uda się odmienić ten opresyjny system? Oczywiście, wtedy nawet nie marzyłam, że doczekam wolnej Polski i wspaniałych  demokratycznych przemian, które stały się naszym udziałem po 1989 roku i to w wyniku bezkrwawej rewolucji. Dla mnie jako lekarza stykającego się na co dzień z cierpieniem, śmiercią, to właśnie było najcenniejsze, że za wolność nie zapłaciliśmy ceny krwi. Odzywające się dziś jeszcze głosy krytyki dotyczące „okrągłego stołu” są dla mnie tylko dowodem bezrefleksyjnej ignorancji.

– Na tę wolność trzeba było jednak jeszcze poczekać sporo lat, choć jej smak społeczeństwo poczuło już w czasie tzw. karnawału „Solidarności”?

– Dla mnie był to czas intensywnego zaangażowania nie tyle w struktury związkowe, a raczej w działania, które wydawały się możliwe do negocjacji po podpisaniu porozumień sierpniowych. Przecież wśród postulatów strajkujących, następnie zaakceptowanych w porozumieniu, znalazł się punkt szesnasty dotyczący poprawy warunków pracy w służbie zdrowia.

Do tworzącego się związku oczywiście się zapisałam, mam legitymację z bardzo niskim numerem, mieszczącym się w pierwszej setce. Zresztą związek „Solidarność” w gdańskiej służbie zdrowia wyróżniał się liczbą członków, zrzeszał około czy nawet ponad cztery tysiące osób. Pokazuje to, jak ogromne były oczekiwania dotyczące zmian w służbie zdrowia.

Bardzo szybko okazało się, że domaganie się od władz realizacji, nawet w ograniczonym zakresie, wspomnianego postulatu szesnastego napotyka na opór. W listopadzie 1980 roku negocjacje przedstawicieli związku z Aliną Pieńkowską na czele prowadzone w gdańskim Urzędzie Wojewódzkim z delegacją rządową pod przewodnictwem ministra zdrowia, Mariana Śliwińskiego, zakończyły się fiaskiem. Nasz szpital reprezentowała Jadwiga Wasilewska, przewodnicząca komisji zakładowej. Po fiasku rozmów związkowcy zdecydowali o rozpoczęciu strajku okupacyjnego w Sali Herbowej urzędu. Tego samego dnia (bodajże 7 listopada) studenci Akademii Medycznej podjęli solidarnościowy strajk okupacyjny, cieszący się poparciem sporej grupy wykładowców. Profesor Gamski i ja byliśmy łącznikami miedzy strajkującymi a pracownikami naszego szpitala. Strajk trwał dziesięć dni, zakończył się podpisaniem porozumienia w tejże Sali Herbowej.

W sposób szczególny zapamiętałam strajk głodowy, w którym uczestniczyłam. Odbywał się w sali „starej anatomii” przy alei Zwycięstwa na przełomie maja i czerwca 1981. Zainicjował go Jan Samsonowicz, przewodniczący „Solidarności” w Akademii Medycznej. Nasz strajk głodowy był jedną z akcji Komitetów Obrony Więzionych za Przekonania prowadzonych w wielu miastach Polski. Na razie się udało. Na wolność wyszedł wtedy Leszek Moczulski, założyciel i przywódca radykalnej Konfederacji Polski Niepodległej. Na razie, bo pół roku później zapełniły się więzienia, nadszedł czas internowań, aresztowań, prześladowań. Ale właśnie dlatego trzeba było zaangażować się jeszcze bardziej zdecydowanie, by wbrew wszystkiemu przechować rozbudzoną nadzieję, nie dać jej ostatecznie pogrzebać.

– Trzeba było? Nie każdy widział taką konieczność, tym bardziej, że to „trzeba” niejednokrotnie oznaczało zagrożenie aresztowaniem, utratą pracy…

– Dla mnie to był imperatyw. Zaangażowałam się w działalność podziemną w strukturach Komisji Zakładowej "Solidarności" AMG, oczywiście także tę, która wiązała się z moim zawodem, chociaż zajmowaliśmy się też akcjami „typu cebula”, czyli związkową pomocą socjalną dla tych osób z naszego środowiska, które jej potrzebowały, a także kolportażem „bibuły”, czyli nielegalnych wydawnictw.

Przede wszystkim jednak trzeba było pomóc ludziom ukrywającym się, niejednokrotnie wymagającym pomocy lekarskiej, po którą nie mogli się zgłosić oficjalnie, bo groziło to denuncjacją, internowanym, często potrzebującym zaświadczeń lekarskich zapewniających lepsze warunki odosobnienia, chroniącym się przed  przymusowym wcieleniem do wojska, etc. Przeżyłam ten okres bardzo intensywnie. Powołaliśmy tajną grupę pomocy właściwie zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego. Powstała jakoś tak niemal samoistnie. Byli w niej lekarze różnych specjalności, była też farmaceutka. Niestety, brakowało nam stomatologa. To była dziesięcioosobowa grupa. Spotykaliśmy się w różnych miejscach, na przykład w takiej małej klitce przy rektoracie Akademii Medycznej, także w barakach, gdzie odbywały się szkolenia wojskowe. Mieściło się tam też studium języków obcych. Zbieraliśmy się tam wieczorami, kiedy nie było już żadnych zajęć. Za każdym razem spotkania odbywały się w innym miejscu.

Biskup Tadeusz Gocłowski dziękuje Marcie Michowskiej za zaangażowanie w działalność komisji charytatywnej
Biskup Tadeusz Gocłowski dziękuje Marcie Michowskiej za zaangażowanie w działalność komisji charytatywnej
Fot. Archiwum prywatne Marty Michowskiej

– Oczywiście taka tajna grupa medycznej pomocy wymagała sprawnej sieci informacji, choćby najprostszej: kto wymaga pomocy, jak i gdzie można jej udzielić. Do tego telefony, najpierw nieczynne, potem na podsłuchu ze słynnym tekstem: „rozmowa będzie kontrolowana”, no i jeszcze godzina milicyjna ograniczająca możliwość poruszania się.

– Z godziną milicyjną nie było kłopotu, bo jako lekarze pełniący szpitalne dyżury otrzymaliśmy dokumenty uprawniające do poruszania się w czasie jej obowiązywania. Mam taki dokument do dzisiaj. A sieć informatorów? Tak, to wymagało czasu i nastręczało spore trudności.

Jan Samsonowicz, przewodniczący „Solidarności” Akademii Medycznej, posiadający liczne kontakty, przebywał w obozie internowania, najpierw w Strzebielinku, potem w Iławie. Przed stanem wojennym dał się poznać jako świetny organizator. Liczyliśmy na niego, kiedy został zwolniony z internowania. Niestety, niedługo potem zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Znaleziono jego ciało powieszone na stoczniowym płocie. To była głośna sprawa. Mimo, że jego śmierć została uznana za samobójstwo, wiele osób (także ja) było przekonanych, że była to zbrodnia Służby Bezpieczeństwa.  Krążyły wieści, że Janek posiadł jakieś niebezpieczne dla kogoś spośród ludzi władzy informacje. Do dziś nie wiem, co o tym sądzić.

Po śmierci Samsonowicza kierownictwo naszej podziemnej „Solidarności”  medycznej objął Mirosław Górski z mojego szpitala przy Łąkowej. Podczas  tych tajnych spotkań, o których wspominałam, rozdzielane były zadania, niektóre do wiadomości grupy, niektóre tylko dla konkretnych osób, pozostali się o nich nie dowiadywali.

Otrzymałam kiedyś zadanie dotyczące ułatwienia ucieczki znanemu działaczowi „Solidarności”, któremu groziło więzienie. Został aresztowany, ale udało się go z aresztu wyciągnąć pod pozorem jakiegoś ostrego stanu zapalnego w jamie brzusznej. Został więc przyjęty „na lewo” na chirurgię z informacją dla doprowadzających go o konieczności pilnej operacji. Moim zadaniem było zgłoszenie konieczności przeprowadzenia dodatkowych badań internistycznych na chirurgii. Wiadomo było, że to ja będę je przeprowadzać, ponieważ byłam konsultantką internistyczną na chirurgii. W czasie badania musiałam przekazać informacje dotyczące drogi ucieczki. Było to trudne. bo „smutni panowie” stali obok. Bardzo dokładnie „badałam pacjenta”. Udało mi się jakoś przekazać całą instrukcję. Głośno oznajmiłam, że pacjent musi być przewieziony do akademii na dokładniejsze badania diagnostyczne. a pacjent już wiedział, gdzie to dokładnie będzie i miał się tam udać do toalety, gdzie już była przygotowana paczka z ubraniem, łatwo dostępne okno i ktoś oczekujący z pomocą. To była dość słynna ucieczka. Później dowiedziałam się, że „zlecenie” dotyczące tej ucieczki zostało przekazane przez doktora Jerzego Umiastowskiego, zaangażowanego w podziemne struktury krajowe.

– Kim był „pacjent”?

– Wtedy go z całą pewnością nie rozpoznałam. Wydawało mi się, że to Bogdan Lis, ale ponieważ w areszcie został pozbawiony swojej charakterystycznej fryzury, nie byłam pewna i oczywiście, wtedy nie starałam się dowiadywać. Później zresztą też nie. Nie chodziło mi przecież o to, by zauważono moje zasługi. Dla mnie zawsze ważne było, żeby po prostu pomóc. U nas na internie przyjmowane były osoby na przeczekanie, prewencyjnie chroniące się. wystawiało się też różnorodne zaświadczenia lekarskie, które w różnych okolicznościach potrzebne były osobom, którym staraliśmy się pomagać. Zwolnienie chorobowe czasami mogło uchronić przed dyscyplinarnym zwolnieniem z pracy za działalność związkową.

– A jak radziliście sobie, jeżeli ktoś rzeczywiście wymagał hospitalizacji a był poszukiwany i nie bardzo można było ujawnić jego personalia? Rejestrowaliście pod fałszywym nazwiskiem?

– Tak też bywało. Najczęściej na oddziale chorób wewnętrznych w Szpitalu Wojewódzkim u profesor Muszkowskiej-Penson, gdzie bardzo zaangażowana była także doktor Budny. U nas też sobie jakoś radziliśmy, przecież trzy osoby z tej tajnej grupy medycznej związane były ze szpitalem przy Łąkowej. Mieliśmy obstawioną chirurgię – doktor Piotr Juszkiewicz, urologię – doktor Mirosław Górski, no i ja na internie. Ta nasza dziesięcioosobowa grupa działała bez wpadki aż do 1989 roku. Zachowywaliśmy wszystkie zasady konspiracji. O naszym zaangażowaniu nie wiedziały nawet rodziny.

Włączyłam się także w inną, również tajną inicjatywę, powołaną w ramach komisji charytatywnej działającej przy kościele św. Brygidy. Zaangażowana była tam  profesor Penson, doktor Budny. To właśnie Anna Budny zaproponowała mi dołączenie do tej grupy. Nieco później podjął współpracę doktor Bogdan Wyrzykowski. Chodziło o kompleksowe badania osób  zwolnionych lub przebywających na przepustkach z obozów internowania, z więzień i ocenę wpływu więziennych warunków na ich stan zdrowia. Czasami nasza ocena, bywało nieco przerysowana, stawała się podstawą do przedłużenia przepustki, bądź nawet zwolnienia z obozu internowania czy więzienia.

Na podstawie tych badań powstał raport, który profesor Penson przekazała  międzynarodowej organizacji „Lekarze bez granic”. Wszystko odbywało się oczywiście w konspiracji, bo przecież władzy bardzo było nie na rękę upowszechnianie takich informacji. Staraliśmy się przeprowadzić szczegółową rozmowę z badanym na temat zdrowia, czasami przekazywaliśmy jakieś wiadomości. Badaliśmy na tyle dokładnie, na ile to było możliwe w tamtych warunkach. Badania odbywały się przede wszystkim na terenie plebanii kościoła św. Brygidy. By usprawiedliwić naszą dość częstą tam obecność, otrzymaliśmy z kurii biskupiej dokument potwierdzający nasze zaangażowanie w działalność charytatywną w strukturach kościelnych. Był on doskonałym alibi dla wielu działań.

Poza tym pozwalał poruszać się poza granicami Gdańska, bo przecież na rogatkach stały patrole, które nie wypuszczały poza granice miasta osób bez zezwoleń. Czasami trzeba było kogoś zbadać w miejscu, gdzie przebywał, niekoniecznie zameldowany. Kiedyś musiałam udać się do Wiślinki z interwencją medyczną, właśnie w ramach działań tej charytatywnej grupy. Jechałam swoim samochodem, zostałam zdecydowanie zatrzymana i tylko dzięki temu kurialnemu dokumentowi udało mi się tam dotrzeć. Dla naszej  grupy życzliwe wsparcie kurii, a szczególnie biskupa Tadeusza Gocłowskiego, niejednokrotnie okazywało się bardzo pomocne.

Na inaugurację roku akademickiego 2004/2005 Marta Michowska (stoi pośrodku) otrzymała Srebrny Krzyż Zasługi za długoletnią działalność naukową i dydaktyczną
Na inaugurację roku akademickiego 2004/2005 Marta Michowska (stoi pośrodku) otrzymała Srebrny Krzyż Zasługi za długoletnią działalność naukową i dydaktyczną
Fot. Archiwum prywatne Marty Michowskiej

Zetknęłam się z takim rozróżnieniem: medycyna sukcesu i medycyna służby. W Twoim działaniu wyraźnie wybija się ta służba.

– Nie zgadzam się z tym rozróżnieniem. Medycyna zawsze powinna służyć, a sukces też jest wynikiem właściwej służby pacjentowi. Bezwzględnie konieczne jest przestrzeganie zasad etyki w medycynie. Dotyczy to lekarzy wszystkich specjalności, farmaceutów, ratowników medycznych, pielęgniarek i położnych, słowem wszystkich. Zawsze uważałam, że adepci zawodów medycznych powinni być tego świadomi i powinno się im w tym pomóc.

I w końcu się udało. W 2003 roku przy Akademii Medycznej został powołany niezależny Zakład Etyki. Powierzono mi kierowanie nim. Właściwie nie było niczego: sal wykładowych, pracowników, programu dydaktycznego. Musiałam to ogarnąć w ciągu trzech miesięcy, by ruszyć z początkiem roku akademickiego. Trzeba było przeprowadzić remont sal, zaopatrzyć je w potrzebne sprzęty, zorganizować sekretariat i zaprosić wykładowców, bo na razie byłam tylko ja i moja wielka teczka, w której nosiłam cały sekretariat i program dydaktyczny. Dziś programem nauczania objęte są wszystkie te medyczne grupy, o których wspomniałam.

Z problemami wynikającymi z naruszenia zasad etyki lekarskiej mam także do czynienia jako sędzia Okręgowej Izby Lekarskiej. Pełnię tę funkcję już od dwunastu lat. Przed sąd lekarski trafiają sprawy z oskarżenie pacjentów bądź z urzędu, rzadko z oskarżenie innych lekarzy. Najczęściej dotyczą niedochowania należytej staranności, a więc artykułu 8  Kodeksu Etyki Lekarskiej. Ten artykuł stał się podstawą oskarżenia lekarki anestezjolog w głośnej sprawie Szwedki, operowanej w gdańskim Szpitalu Wojewódzkim. Najostrzejszą sankcją, którą dysponujemy jest pozbawienie prawa wykonywania zawodu. To rzadkie. Brakuje mi natomiast sankcji nakazującej uzupełnienie wiedzy i złożenie egzaminu przed komisją.

Na manifestacji w Gdańsku
Na manifestacji w Gdańsku
Fot. Archiwum prywatne Marty Michowskiej

– Jakimi wartościami przede wszystkim się kierujesz? Co jest najważniejsze dla Ciebie samej, a co w życiu społecznym?

– Dla mnie najwyższą wartością jest prawda. Równie ważna jest także w życiu społecznym. Z zakłamania wynika brak zaufania, które jest potrzebne w stosunkach społeczeństwo-państwo jak zdrowy krwioobieg w ciele człowieka. Kłamstwo prowadzi do szczucia jednych przeciwko drugim, rodzi nienawiść. To bardzo niebezpieczne. Kłamstwo w żywe oczy, z którym, niestety, mamy często do czynienia, budzi mój stanowczy sprzeciw. Staram się przeciw niemu protestować, kiedy i gdzie jest to tylko możliwe.

 

Grudzień 2019