Gdański „dorobek” Leona Wyczółkowskiego (1852-1936), cenionego malarza i grafika wydaje się naprawdę imponujący. W roku 1909 wytłoczył w krakowskiej pracowni litograficznej Zenona Prószyńskiego „Tekę Gdańską”, na którą złożyło się dwadzieścia czarno-białych litografii (litografie to grafiki odciskane z płyty kamiennej), przedstawiających architekturę miasta z najwspanialszych lat przynależności do Polski. „Teka” powstała w nakładzie dwudziestu pięciu egzemplarzy. Składające się na nią plansze pokazywano na wystawach, zapewne podziwiano na salonach.
Malarstwo i grafikę tego artysty można było oglądać na indywidualnych wystawach – w 2003 roku w Zielonej Bramie, a w 2006 roku w galerii Centralnego Muzeum Morskiego na Ołowiance. Prezentowane tam zdjęcia oraz niektóre obrazy, rysunki i litografie ujawniają, że artysta bywał w Gdańsku i Sopocie jeszcze przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku. Później również. Odwiedzał Gdynię, Hel i Dębki.
Chociaż nie czuł się marynistą, morze „zawsze wywierało na niego urok nieokreślony” – wspominał przyjaciel Wyczółkowskiego, profesor germanistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, Adam Kleczkowski (1883-1949). „Marzył o tem, żeby je mógł tak uchwycić, jak niegdyś w Połądze u Tyszkiewicza, wiecznie ruchliwe, wiecznie zmienne i żywe (...). Ostatni autoportret ma właśnie takie tło”.
Wyczółkowski malował i szkicował nad Bałtykiem nie tylko morze i gdańskie zabytki. Od kiedy przeprowadził się, w 1929 roku, z Krakowa do Poznania, skąd bliżej mu było do Gościeradza w Borach Tucholskich, gdzie w 1922 roku nabył nieduży dworek z kawałkiem ziemi, robił wypady w okolicę, portretując takie nadwiślańskie miasta Pomorza, jak Toruń, Grudziądz, Świecie, Chełmno. Przekazy pisane skąpo mówią o jego pobytach nad morzem, prawie przemilczają wizyty w Gdańsku i Sopocie.
Polacy żyjący pod zaborami zainteresowali się żywiej wybrzeżem Bałtyku na przełomie XIX i XX wieku. Niewątpliwie wpłynął na to rozwój kolejnictwa, który skrócił drogę łączącą morze z takimi ośrodkami jak Wilno, Lwów, Kraków, Warszawa i Poznań. Właśnie wtedy nasze elity przypuściły szturm na nadbałtyckie kurorty. Odwiedzano należącą do Tyszkiewiczów Połągę na litewskim wybrzeżu oraz podgdański Sopot. Wybierano też inne nadmorskie miejscowości, gdzie warunki były mniej wykwintne, za to bliższy był kontakt z nadbałtycką przyrodą oraz z Kaszubami, pielęgnującymi swoją odrębność na tle pruskiego żywiołu.
Pierwsze zetknięcie się Wyczółkowskiego z Bałtykiem miało miejsce w Połądze. Było to w sierpniu 1908 roku. Pięćdziesięciosześcioletni wówczas artysta był już malarzem o uznanej renomie. Zajechał nad morze bezpośrednio z artystycznej włóczęgi przez Litwę, podczas której gromadził materiały do projektowanej „Teki Litewskiej”. W kurorcie Tyszkiewiczów gośćmi bywali tacy luminarze naszej kultury i sztuki, jak Henryk Sienkiewicz, Stanisław Witkiewicz, Lucjan Rydel, Mikołaj Ciurlionis i inni.
Co skłoniło Wyczółkowskiego, bardziej miłośnika puszczańskich ostępów niż szarego bezkresu morza, do eskapady w to miejsce? Może fakt, że jedną z jego uczennic na prywatnych kursach malarstwa w Krakowie była córka Tyszkiewiczów? A może moda na bywanie w kurortach i chęć dołączenia do wymienionego wyżej towarzystwa? Albo konieczność podreperowania zdrowia? Przecież zaledwie trzy lata później (właśnie wskutek „neurastenii i znacznej niedokrewności”, udał się na przedwczesną emeryturę, rezygnując z profesury na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie w roku akademickim 1909-1910 pełnił funkcję rektora, przejętą po Julianie Fałacie.
Powszechnie znany jako portrecista drzew i kwiatów, nie od razu zachwycił się morzem. „Już jestem w Połądze” – pisał do swojego przyjaciela Feliksa Jasieńskiego. „Czarująco! Co za sosny, aż mnie lęk opanowywa...”. Ile razy wykrzykiwał tam słynne „psiakrew, malować!”, którym zagrzewał się do pracy?
Pobyt w litewskim kurorcie okazał się twórczy. Wyczółkowski wywiózł stamtąd duży cykl marynistycznych obrazów olejnych, takich jak „Morze w Połądze” czy „Wietrzny dzień”, do tego zgromadził sporo szkiców kredką i tuszem (zapewne starym zwyczajem sporo ich zniszczył, jeśli choć odrobinę wydawały mu się „nierówne”). Zarejestrowane w szkicach sosny powtarzał potem w krakowskiej pracowni olejem, pastelem oraz w litografii, algrafii i miękkim werniksie, często z morzem w tle. „»Połąga«, trudny motyw w słońcu, krótko, koło pałacu Tyszkiewiczów, około 30 lat temu” – zapisał Kleczkowski zdawkowe słowa artysty niedługo przed jego śmiercią. Jest to bodaj jedyna notatka dotycząca wspomnień Wyczółkowskiego o Połądze.
Kleczkowski wykonał tysiące podobnych zapisków. Znał się i przyjaźnił z Wyczółkowskim od roku 1910 do śmierci artysty. Wszystko, co tamten powiedział, ten skrzętnie notował. „Mówił powoli, tak że prawie bez skrótów można było zanotować wszystko” – wspominał później. Ale w innym miejscu dodał: „Nie miał daru słów. Nie chciał odsłaniać swej duszy”. Nie skrywał jej jednak do końca, czasem dosadnie wylewał swoje uczucia: „Na Ukrainie cały świat rozśpiewany, to i ja śpiewałem, a teraz pysk na kłódkę, gębę zamknąłem i milczę”. Adam Chmielowski, z którym przyjaźnił się w młodości, nazywał go „samotnikiem zamkniętym w sobie”. Jakiś czas myślał poważnie o wstąpieniu do stanu duchownego.
***
W oparciu o notatki Kleczkowskiego Maria Twarowska opracowała przed czterdziestu laty obszerną biografię Wyczółkowskiego, z której dużo tutaj czerpiemy. Niestety, niewiele możemy się dowiedzieć o pobytach artysty w Gdańsku, Sopocie i okolicach.
W liście wysłanym 14 września 1909 roku z Memla zapowiadał swój powrót do Krakowa na koniec miesiąca („między 20. a 24ym”). Zawiadamiał o tym gosposię Franciszkę Pankównę, z którą osiem lat później połączył się związkiem małżeńskim. „Do Krakowa przez Prusy jadę już nie wracam na Litwę. Opowiem ci (...) co ja tu przeszedłem. Obecnie od 3ch tygodni jestem gościem Hr. Tyszkiewicza” – pisał. Poza tym listem, przechowywanym w Muzeum Okręgowym im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, innej korespondencji Wyczółkowskiego z Połągi nie znamy.
Niewykluczone, że w litewskim kurorcie narodziła się myśl pokazania wielu miejsc rozdartej zaborami Polski na grafikach ułożonych w zespół tek, z których każda byłaby poświęcona jednemu regionowi. „Gdybym był młodszy, zawiązałbym bractwo grafików, malarzy i badaczy i rozesłałbym ich po kraju, aby zwiedzali Polskę i rysowali i malowali jej piękno”, wyznawał u schyłku życia. Pasję do artystycznych włóczęg po kraju mógł w nim zaszczepić nauczyciel ze Szkoły Rysunkowej w Warszawie (kształcił się w niej w latach 1869-1874), malarz Wojciech Gerson, który sam miał sławę „wędrowca z kredą i pędzlem w ręku”. „Chodzi nie tyle o mnie, ile o lasy, góry, pola, typy polskie” – tłumaczył się Wyczółkowski. Mimo choroby niemal do końca życia był naładowany niespożytą energią, czym wzbudzał podziw wielu artystów. „Ja ciebie lubię, Wyczół, za to, że ty się, szelmo, tak sztuką bawisz” – wyznał mu kiedyś Stanisław Witkiewicz.
Swój talent pragnął rzucić do walki z rusyfikacją i germanizacją rodaków, którzy pod zaborami powoli zatracali narodową „rasowość”. Chciał w nich rozbudzić poczucie narodowej dumy, demonstrując im w swoich pracach znakomitą przeszłość ojczyzny, utrwaloną w zabytkach architektury. Pragnął ich uwrażliwić na niedoceniane piękno rodzimego krajobrazu i bogactwo typów ludzkich. Widział dokoła siebie mnóstwo „malarskich rzeczy”, które rejestrował w obrazach i grafikach, by dzielić się nimi z innymi. Taką czuł misję.
Nie żałował własnej energii ani materiałów plastycznych – te ostatnie miał zawsze w pogotowiu. Teodor Grott, malarz i uczeń Wyczółkowskiego z krakowskiej ASP wspominał, że „całe stosy pudeł pasteli Lefranca i swego wyrobu gromadził w miejscu, gdzie mieszkał, aby je mieć pod ręką. Malował szybko, sam nie mógł nadążyć w wyszukiwaniu odpowiednich kolorów, które seriami były ułożone. Dopomagali mu w tym Władek służący i Frania pokojówka. Wyczół (...), gdy stanął przy sztaludze w asyście swoich pomocników, robił wrażenie chirurga podczas operacji; miał na sobie długi biały kitel i maskę na twarzy ochronną; podczas malowania powoli nabierał rozpędu, lecz gdy po pewnej chwili jego zapał i łatwość techniki dosięgały stopnia furiosissimo, cały pomocniczy aparat musiał podążać za nim. Sztaluga nieprzerwanie turkotała po szynach, Władek z nastawionym uchem uważał na sygnały, kręcił siarczyście korbą, Frania chwytała w lot żądane numery pasteli i podawała je swojemu profesorowi; w powietrzu (...) wirowały rzucane krótkie wyrazy: »Władek, jazda dalej«, »Frania, dawaj nr 10 i zieloną 7«. »Teraz stop«. »Karmin nr 2«. »Władek, jazda dalej«. Taka zbiorowa praca połączona z »jazdą« przeciągała się zwykle aż do zmroku bez wytchnienia. Gdy Wyczół po takiej długiej pracy uczuł się zmęczony, wołał herbaty, zasiadał w fotelu, nogi zarzucał po amerykańsku na brzeg stołu, zapalał cygarko i z podniesioną dumnie głową obserwował krytycznym okiem swoje dzieło”.
Z dużym zapałem pracował nad „Teką Wisły”. „Wisła to kościec Polski”, mówił. Wymyślił sobie, że ukaże ją „od Tyńca, Krakowa, przez Sandomierz, Kazimierz, Puławy do Warszawy, Płocka, Włocławka, Torunia, Chełmna, Świecia, Grudziądza, Gdańska”, potraktowaną jako zespół wielu tek. Jakby nie patrzeć, pierwszą w tym cyklu była „Teka Gdańska”. Misji swojej nie zaniechał również po roku 1918, kiedy na mapę polityczną wróciła suwerenna Polska.
Kleczkowski nie zanotował żadnych wspomnień Wyczółkowskiego, dotyczących gromadzenia nad Motławą materiału do „Teki Gdańskiej”. Czy był to epizod niewart przypominania? A może Wyczółkowski przygotowywał się do gdańskiej teki podobnie jak niektórzy wykonawcy panoram tego miasta, którzy w nim nigdy nie byli i tylko kopiowali dzieła innych artystów? Maestro Wyczół był w o tyle korzystniejszej sytuacji, że dodatkowo mógłby posłużyć się fotografiami. A jednak – nie! Był w Gdańsku i wykonywał tu szkice. Skąd o tym wiemy?
Od Feliksa Jasieńskiego. Gdańskie litografie Wyczółkowski tłoczył w Krakowie, korzystając z jego pomocy. To właśnie on – kolekcjoner, krytyk, mecenas sztuki i publicysta w jednej osobie, namówił malarza w 1903 roku do wypróbowania sił w litografii, a ten długo się nie opierał. Litografia wciągnęła go tak dalece, że z czasem zupełnie zarzucił malarstwo. Właśnie dopisek tegoż Jasieńskiego na jednym z gdańskich rysunków, wykonanym przez Wyczółkowskiego czarną kredką na jedwabiu naklejonym na papier, przekonuje, że powstał w plenerze nad Motławą.
Jasieński posiadał bogatą kolekcję dzieł Wyczółkowskiego. Znalazły się w niej również gdańskie grafiki zamknięte w oryginalnej tece z litografowanym napisem „Gdańsk, 20 autolitografii, Leon Wyczółkowski, 1909” i dopiskiem wykonanym ręką żony Janiny: „Teka specjalna + 5 plansz”. Poza litografiami Jasieński był posiadaczem wykonanego na jedwabiu rysunku Wielkiego Żurawia. Utrzymując zażyłe kontakty z malarzem, poznał niemało okoliczności powstawania jego dzieł. Skoro zatem w dolnym narożniku tego właśnie rysunku dopisał ołówkiem w jednej linii: „LW 09”, i niżej: „Gdańsk”, może to znaczyć, że Leon Wyczółkowski wykonał to dzieło w 1909 roku w Gdańsku.
Z relacji Teodora Grotta wynika, że Jasieński kompletował swoje zbiory nie odżegnując się od kradzieży. Z pracowni Wyczółkowskiego wynosił wszystko, co tylko udało się ukryć pod obszerną czarną peleryną. Grott był raz świadkiem takiej zuchwałej akcji. „Spojrzałem na Wyczóła” – wspomina – „machnął tylko ręką i zaśmiewał się nieprzerwanie aż do łez...”. Trzeba oddać temu „szubrawcy”, że przekazał krakowskiemu Muzeum Narodowemu wszystkie swoje „rabunki”, a było to około piętnastu tysięcy obiektów, między innymi z zakresu malarstwa tzw. Młodej Polski, sztuki japońskiej i inne.
Być może w Krakowie są gdzieś akta dawnego zakładu litograficznego Prószyńskich z ulicy Pijarskiej 17, w których figuruje data wytłoczenia „Teki Gdańskiej”. Gdybyśmy ją znali, moglibyśmy przybliżyć czas wykonania rysunku Żurawia, a tym samym termin pobytu artysty nad Motławą. Mgły i wyraźna wilgoć w powietrzu, dobrze oddane w litografiach, wskazują wiosnę lub jesień.
Wykluczyć nie można, że jakieś szkice lub chociaż same wrażenia mógł Wyczółkowski wywieźć z Gdańska już w 1908 roku, kiedy podczas powrotu z Połągi przez Prusy do Krakowa miał okazję zboczyć – gdyby zechciał – nad Motławę. Możliwy był też skok przez zatokę wprost z Połągi, bowiem Tyszkiewicze zbudowali tam molo spacerowe, do którego zapewne przybijały statki wycieczkowe, utrzymujące komunikację między kurortami. „Teka Gdańska” zawiera dwadzieścia czarno-białych litografii odbitych na japońskim papierze kremowym o wymiarach 35,2 na 50,3 centymetra. Dlaczego czarno-białych, a nie kolorowych? Bo Wyczółkowski unikał kolorów w grafice. Twierdził, że grafik tylko „wytycza drogę dla wyobraźni kolorystycznej widza (...). Wprowadzenie barwy do grafiki nie powinno przekraczać granicy najsubtelniejszego podrażnienia oka (...). Podrażnić tylko (...), nic więcej!”.
W gdańskich grafikach Wyczółkowskiego „linia jest na ogół szeroka, tępa, ma w sobie jeszcze prostotę, zamach i zwięzłość pierwszych tek. Zjeżdża grubymi krechami po stromych dachach, kilkoma mocnymi skrętami szkicu znaczy konia z wozem czy fregatę tak szybko, jak kiedyś obiegała obejścia ruskich chat” – pisała Danuta Muszańka w 1958 roku.
Grafiki te uznano za najbardziej impresjonistyczne w twórczości artysty. „Wytworna, smukła, ze szczytem przysłoniętym mgłą, wieża ratusza gdańskiego ma w sobie coś zjawiskowego. U wylotu pogrążonej w cieniu ulicy jaśnieje masyw kościoła Panny Marii. Żuraw gdański występuje ciężką i ciemną bryłą z rzędu domów nadbrzeża, uciekających w głąb mgliście rozświetloną; w porcie chybocą się barki z olinowanymi masztami” – tak w 1962 roku zachwycała się „Teką Gdańską” Maria Twarowska.
Ale spotykamy się i z innym odbiorem: „Widoki spichlerzy portowych z zacumowanymi u nabrzeży statkami zjednują odbiorcę urodą i rysunkową perfekcją, ale tchnie z nich smutek i opuszczenie, być może dlatego, że nie widać na nich ruchu i tłoku zazwyczaj kojarzonego z portem. Nabrzeża są opustoszałe, nikt nie krząta się na pokładach statków” (Giełdon Liliana, Jankiewicz-Brzostowska Monika, rok 2006). Przyznać trzeba, że w 1909 roku port gdański miał już za sobą lata świetności, co przekładało się na większą leniwość na nabrzeżach, niepodobną do zgiełku, zarejestrowanego przez gdańskich artystów z czasów przedrozbiorowych.
Pobyt w Copotach (tak nazywano Sopot) w lipcu 1912 roku emerytowany profesor krakowskiej ASP potraktował wyłącznie leczniczo. Był rozpoznawany przez rodaków. Ktoś zaproponował mu namalowanie obrazu (bodaj portretu), ale odmówił, tłumacząc, że przebywa na kuracji, natomiast deklarował wykonanie zamówienia w Warszawie (możliwe, iż składający ofertę był jej mieszkańcem, a o pracownię w tym mieście Wyczółkowski zabiegał, o czym wspominał w korespondencji z Sopotu). Artysta nie przebywał tu sam. Spędzał czas w towarzystwie pana, którego w korespondencji do Franciszki Pankówny nazywał „Dyrektorem” albo krócej: „Dr”. Wiele wskazuje, że mógł to być Adam Kleczkowski. Jedno ze zdjęć plażowych przedstawia mężczyzn rozciągniętych w ubraniach na piasku. Jeden z nich to sześćdziesięcioletni Wyczół, drugi, wyraźnie o połowę lat młodszy, to najpewniej trzydziestojednoletni pan Adam.
Masywnej postury, ale nietęgiego zdrowia, Wyczółkowski bez umiaru zażywał morskich kąpieli, w których upatrywano panaceum na wiele dolegliwości. Zapewne już wtedy odczuwał symptomy niedomagań, które mocno ujawniły się u schyłku lat dwudziestych. Jego krakowski pomocnik do prac litograficznych, Władysław Werdeker, wspominał, że w latach ich współpracy (1925-1928) „owijał stale specjalnym bandażem nogi do kolan, których mięśnie były prawie bezwładne”.
Kąpiele musiały istotnie przynosić ulgę. „Ja już po 9ej kąpieli” – pisał jednego dnia do swojej Frani – „czuję się wyśmienicie zrzuciłem opaskę i pończochę. (...) nadzwyczaj dawno nie czułem się tak zdrów jak obecnie (...) pojutrze wyślę ci kilka fotografii które Dr zrobił. Kupiłem ci torebkę”.
Gdzie Wyczółkowski mieszkał w Sopocie, dokąd chadzał, kiedy nie był na plaży, z kim się spotykał, co jadał? Nie wiemy. Domyślać się tylko możemy, że raczej nie odmawiał sobie jajecznicy, której był wielkim amatorem, a będąc daleko od Frani, pewnie palii dużo cygar, bo w domu krewka gosposia z czasem zaczęła mu je wyszarpywać z ręki w trosce o zdrowie przyszłego „mężusiska”.
Pani Frania, kiedy w końcu stała się panią Wyczółkowską, pełniła w domu ważną rolę ministra finansów. Gdyby nie ona, artysta rozpuściłby za bezcen większość swoich dzieł. Werdeker tak ją wspomina: „Jeśli zatem przyszedł jakiś wielbiciel jego talentu (...), zapytany o cenę Mistrz przepraszał i wołał głosem dość doniosłym »Frania« – i wnet zjawiała się żona z uprzejmym uśmiechem, by dokonać »transakcji«, podczas gdy Profesor wysuwał się delikatnie z pracowni”.
Po trzech tygodniach „cudnej pogody” w końcu zaczęło się chmurzyć. Mimo to temperatura wody utrzymywała 24 stopnie Celsjusza. „Ciągle się płuczę w morzu. Jacyś nieznajomi proszą czy pozwolę się fotografować rozumie się nic nie mamy przeciwko temu (...). Wyglądam jak komoda mahoniowa” – donosił kilka dni później. Przypuszcza się, że artysta nie spędził wszystkich dni w samych Copotach, ale wykroił trochę czasu, by odwiedzić Połągę i Tyszkiewiczów.
***
Kolejny pobyt nad morzem wypadł Wyczółkowskiemu w sierpniu 1923 roku. Razem z Kleczkowskim i towarzystwem z Poznania bawił w Dębkach przy ujściu Piaśnicy do Bałtyku. Przez Bydgoszcz i Gdańsk dojechał koleją aż do Krokowej, a stamtąd końmi do Dębek. „Jazda do Dębek” – zanotował Kleczkowski – „przez las koło wydm. Wyczółkowski wyszedł na wydmę, ukląkł i począł się modlić wzruszony, że widzi morze, i to – morze polskie”. Pobyt chyba nie należał do udanych. „Jedzenie. Spacery. Malowanie Dębek. Mleko, stare ziemniaki, niedobry chleb, szprotki, ja – węgorza. Mój chleb rozdał Wyczółkowski kurom. Morze, fale, plaża, drzewa, łodzie rybackie. Piaśnica. Trudności uchwycenia morza. (...) Brak kamieni litograficznych. (...) Zdaje się, że Wyczółkowski wszystko to zniszczył, co namalował wtedy w Dębkach”.
Czy zniszczył dokładnie wszystko? Zachowała się bodaj jedna akwarela – „Morze pod Dębkami”. Muzeum w Bydgoszczy datuje ją jednak na rok 1910. Możliwe, że powstała podczas wcześniejszego pobytu artysty w Dębkach i może właśnie do tego pobytu odnosi się notatka Kleczkowskiego: „Wyczółkowski zachwycony morzem, wydmami, lasem i zrobił ze 30 szkiców do albumu Dębek. Piękny zakątek nad polskim morzem; trudny dojazd ma dobre strony, bo mało ludzi”. Artysta był tu prawdopodobnie również w 1908 roku – na ten rok bydgoskie muzeum datuje rysunek kredką litograficzną „Sosny nad morzem – Piaśnica”. Owa Piaśnica to nic innego jak Dębki przy ujściu rzeki Piaśnicy, wskazuje na to dobitnie obecność morza w tle rysunku. Kto wie, czy nie wrażeniami z nieplanowanej wyprawy z Połągi właśnie do Dębek chciał się podzielić maestro, kiedy zapowiadał swojej Frani z Memla: „Opowiem ci (...) co ja tu przeszedłem!”.
Od czasu, kiedy Wyczółkowski stał się właścicielem dworku w Gościeradzu, bliżej mu było nad morze. Wtedy zaczął odkrywać również Pomorze z dolnym biegiem Wisły. Na wędrówki wyprawiał się automobilem (nazywał go „kałamarzem”) zaprzyjaźnionego nadleśniczego Kazimierza Szulisławskiego z Wierzchlesia. Pewnie z nadleśniczym oraz nieodłącznym podczas wielu włóczęg Kleczkowskim objechał w 1926 roku Kaszuby (zachowały się szkice między innymi z Wdzydz i Lipusza) oraz odwiedził Hel, co też zarejestrował w swoim szkicowniku, skreślając ołówkiem co najmniej kilka rysunków portu.
W tym samym roku, jako członek i założyciel Krakowskiego Komitetu Obywatelskiego, który organizował uroczystości sprowadzenia zwłok Juliusza Słowackiego z Paryża do Krakowa w 75. rocznicę śmierci, uczestniczył w przygotowaniach do tego przedsięwzięcia. To on zaprojektował oprawę katafalku na pokładzie rzecznego bocznokołowca „Mickiewicz”, na który 21 czerwca 1927 roku przejęto w gdyńskim porcie czcigodne prochy poety, dostarczone tam z Francji przez kanonierkę „Wilja”. „Mickiewicz” miał dowieźć trumnę Wisłą pod sam Wawel, gdzie przygotowano dla niej miejsce w krypcie katedry. Wiele wskazuje, że Wyczółkowski był uczestnikiem gdyńskich uroczystości.
Zachowała się seria projektów, które malarz wykonał temperą, tuszem i kredką litograficzną. Ponieważ przedstawił na nich rzecznego bocznokołowca, jak pruje wody morza, wdał się w niepotrzebną scysję z dyrektorem „Żeglugi Polskiej”, Julianem Rummelem. Żalił się później Kleczkowskiemu: „Dyr. Rómmel oglądając tę kompozycję z arrasami i tęczą, zamiast przyjść mi z pomocą co do statku, robi kłótnię fachową: kołowiec »Mickiewicz« nie mógłby płynąć po morzu, bo by utonął. Robi mi wyrzuty, że nie znam się na statkach morskich”. Artysta zadbał o rzetelne przedstawienie wszystkich szczegółów projektu. Wymyślił, że do relingów dziobu i rufy „Mickiewicza” będą umocowane wieńce w kolorach białym, żółtym, czerwonym i niebieskim, z powiewającymi na wietrze wstęgami. Nie chciał malować ich z wyobraźni. „Kupowałem kwiaty, robiłem wieńce, zawieszałem na parkanie. Cudowny widok” – zanotował Kleczkowski.
Jest raczej pewne, że Wyczółkowski był nad morzem co najmniej jeszcze jeden raz. I to nie sam, ale z żoną Franciszką. Widzimy ich na kilku zdjęciach, stojących na pokładzie statku naszej ówczesnej „białej floty”, jakim był ss. „Gdańsk”. Fotografie są datowane na rok około 1928. Najwcześniej mogły powstać w lipcu 1927 roku, wtedy bowiem „Żegluga” przejęła ów statek ze stoczni w Gdańsku. Nie wiemy nic pewnego o miejscu wykonania tych fotografii – czy było to nabrzeże w Gdańsku czy w Gdyni? Z opisu w kartach naukowych bydgoskiego muzeum wynika, że był to Gdańsk. Na odwrociach zdjęć odnajdujemy czerwone owalne stemple z napisem: „Fotogr. Dr. St. Gólski”.
Kolejna wizyta Wyczółkowskiego nad Motławą miała bardziej symboliczny charakter. W kwietniu 1930 roku w Muzeum Miejskim (dzisiaj Muzeum Narodowe przy ulicy Toruńskiej) otwarto wystawę polskich malarzy zatytułowaną „Krajobraz i lud”. Na tej ekspozycji pojawiły się również prace Wyczółkowskiego. Wystawa miała dobrą prasę i cieszyła się wysoką frekwencją. Artysta wrócił w to samo miejsce jeszcze raz w setną rocznicę swoich urodzin, kiedy ówczesne Muzeum Pomorskie zademonstrowało ogromną część jego dorobku na wystawie „Gdańsk i Pomorze w twórczości Leona Wyczółkowskiego”.
Pewnym ukoronowaniem morskich fascynacji Wyczółkowskiego jest wykonany temperą obraz z 1925 roku, zatytułowany „Autoportret”. Monumentalnie przedstawiony siedemdziesięcioletni mężczyzna w profesorskiej todze skłania głowę przed majestatem morza – nieokiełznanego, mrocznego, pełnego niezgłębionej tajemnicy. Wszystko na tym obrazie jest w ruchu. Statyczna pozostaje tylko dłoń malarza oraz potraktowana zimną ultramaryną linia horyzontu. Ta sama ultramaryna nabiera nagle ciepła i słonecznego blasku na ciemnej todze modela. Skłębione chmury wprowadzają atmosferę niepewności i wyczekiwania zmiany.
Czy to rzeczywiście ostatni autoportret mistrza, jak sugeruje przywołany już cytat z Kleczkowskiego? Niezupełnie. Znane są przecież dwa monumentalne autoportrety na tle wiślanego zakola z roku 1930. Umieszczone są we wspólnej ramie, tak, jakby jeden był odwrociem drugiego. Mistrz Wyczół wygląda na nich – cytując jego słowa – „jak niedźwiedź polarny”.
Jednak w pewnym sensie „Autoportret” z 1925 roku można uznać za ostatni. Bo jest to ostatnie dzieło prawdziwie malarskie, po malarsku „wypiłowane”. Wyczółkowski tworzył je z werwą, z dużym rozmachem, co uwidacznia dynamizm obrazu. Autoportrety z Wisłą są inne. To akwarele. Barwy mają szare, stonowane, nakładane oszczędnie. Wybrzmiewa z nich wrażliwość grafika preferującego głównie czerń i biel. Schorowany Wyczółkowski stopniowo tracił siły i zapał do uprawiania malarstwa olejnego i temperowego. Czy bardzo cierpiał nie mogąc wywijać pędzlem jak w latach młodości? W 1932 roku wyznawał pogodzony z losem: „Do olejnego malowania nie mogę wrócić. Tylko przez czarne rzeczy [grafikę – TTG] chcę dojść do celu”.
Do końca życia nie odstępowała go pogoda ducha. Krótko przed śmiercią wyznał Józefowi Pieniążkowi, malarzowi i grafikowi, swojemu studentowi z krakowskiej ASP: „Kostusia mnie bierze za czuprynę, ale jej się nie uda” – i pokazał na swoją łysinę.
Wydaje się, że litografie „Teki Gdańskiej” nie były przed wojną popularyzowane w prasie ani nie krążyły w reprodukcjach nadających się do zawieszenia na ścianie. Rodzajem pośmiertnego hołdu dla jej twórcy był wybór jego grafik do serii pocztówek, które upamiętniały pięćsetną rocznicę powrotu Gdańska do Polski. W 1954 roku wykonała je Drukarnia Narodowa w Krakowie (bodaj w nakładzie 3800 kompletów) na zlecenie komitetu obchodów tej rocznicy. W latach sześćdziesiątych przynajmniej raz wydał je „Ruch” (wybór dziesięciu grafik). Czasem można na nie trafić w antykwariatach, na pchlich targach czy na aukcjach internetowych. Gdańsk upamiętnił twórcę „Teki Gdańskiej” nazwą ulicy, biegnącej dnem malowniczego jaru, który wrzyna się w Wysoczyznę Gdańską w okolicach ulicy Kartuskiej.
Tadeusz T. Głuszko
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2006