Nic nie zapowiadało katastrofy, która wieczorem dotknęła znaczną część miasta. Od rana nad Gdańskiem świeciło prawdziwie letnie słońce, a chmury nie przesłaniały błękitu nieba. Wiał lekki, południowo-zachodni wietrzyk. Było ciepło i rześko.
W tę sobotę do portu weszło siedem statków: pod balastem „Carolina” z Kilonii i „Anna” z Groningen, z węglem „Delphin” z Hartlepool (96 cetnarów – blisko cztery tony) i „Ocean Children” z Suderlandu (68 cetnarów – niecałe trzy tony), „Ellen Margareth” przywiozła z norweskiego Bergen 204 tony śledzi, a „Meta” z niemieckiego Osseken – drewno. „Dirtje” z Bremy przywiozła po prostu „Guter”, czyli towary, a wśród nich między innymi 1512 drewnianych trepów i 132 naczynia gliniane dla Lindenberga, 27 sztuk piaskowca „na zamówienie” i siedem dla Rordena, dwa worki kawy, trzy – ziela angielskiego, cztery paki tytoniu, 32 beczki żywicy i dwie syropu.
Ceny na miejskich rynkach nie zachęcały do zakupów. Podstawowe produkty żywnościowe tego dnia były w Gdańsku droższe – kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt srebrnych groszy - od ich odpowiedników w Berlinie. Funt pszenicy kosztował 65-75 srebrnych groszy, żyto – 43-45, jęczmień – 35-40, bób aż 62 grosze, a groch łuskany – 65! Najtańszy był owies (od 27 do 30 srebrnych groszy za funt), ale służył on przecież jedynie jako pasza dla koni. Drożyzna! Nic, tylko się upić. Jednak na to też trzeba było mieć niezłą gotówkę: baryłka spirytusu (w obrocie detalicznym) kosztowała aż 15 i pół talara!
Wielki ogień
Po południu wiatr zmienił kierunek na północno-wschodni i zdecydowanie przybrał na sile. To on spowodował, że drobne z pozoru wydarzenie w warsztacie ciesielskim Brotzkiego przy ulicy Młyńskiej 11 stało się zarzewiem (dosłownie!) wielkiej katastrofy.
Było kilka minut po godzinie 17. Nieuważny cieśla pozostawił na chwilę bez nadzoru naczynie z gotującym się klejem stolarskim. Nie wiadomo z jakiego powodu garnek spadł z paleniska, a rozżarzone węgle potoczyły się po podłodze. Pracownia cieśli pełna była drewnianych odpadów i wiórów, które momentalnie stanęły w ogniu. Wzmagający się z każdą chwilą wiatr przerzucił płomienie na sąsiedni warsztat garbarski, który z powodu dużej ilości materiałów łatwo palnych dosłownie eksplodował. To samo spotkało po chwili sąsiednią fabrykę chemiczną. W ogniu stały już trzy warsztaty z łatwo palnymi materiałami. W niebo unosiły się snopy iskier i porywane gorącym powietrzem płonące przedmioty. Silny wiatr przenosił je na dachy sąsiednich budynków, które zapalały się jeden po drugim.
Największe spustoszenie ogień niósł z sobą przy Podwalu Staromiejskim. Wydawało się, że budynki przy wschodniej pierzei ulicy są bezpieczne. Przerażeni mieszkańcy nie widzieli bowiem w gęstym, czarnym dymie fruwających nad ich głowami płonących żagwi. Latające pochodnie spadały na domy często położone względnie daleko od źródła pożaru.
Bardzo szybko w ogniu stały wszystkie domy przy Podwalu Staromiejskim na odcinku między Targiem Drzewnym i Placem Dominikańskim oraz wszystkie domy przy Szerokiej od Targu Drzewnego do ulic Pańskiej i Węglarskiej. Często zdarzało się, że wcześniej zapalały się domy położone w głębi ulicy, niż te, które bezpośrednio sąsiadowały z budynkami już płonącymi. Nad tą częścią miasta rozpętała się prawdziwa burza ognia.
Wiatr, i tak już dość silny, wzmógł się z powodu wysokiej temperatury. Drewniane w większości domy płonęły jak zapałki, a szalejący żywioł podsycały jeszcze ogromne zapasy chemikaliów licznych w tej części miasta zakładów chemicznych (między innymi fabryki mydła, garbarnie, olejarnie) oraz magazyny zakładów ciesielskich i stolarskich. O godzinie szóstej po południu płonął już cały kwartał między ulicami Podwale Staromiejskie, Pańską, Węglarską i Szeroką. Przy czym ogień w wielu miejscach przekroczył wąskie przestrzenie ulic i atakował budynki sąsiednich kwartałów.
W ciągu pierwszych minut pożaru całkowitej zagładzie uległ budynek fabryki mydła E. G. Gamma (Szeroka 131) i sąsiadująca z nim synagoga ortodoksyjna, tzw. gdańska (Szeroka 130), domy kupca Wilhelma Aleksandra Sanio (Targ Drzewny 25 i 26) oraz fabryka chemiczna i tartak kupca Branne przy Podwalu Staromiejskim 102. W następnych kwadransach w zgliszcza obróciły się kolejne domy i warsztaty.
Bezsilność ratowników
Pierwsze zastępy strażaków pojawiły się na miejscu katastrofy dość wcześnie. Jednak niezwykle gwałtowny charakter pożaru i niedostateczne środki techniczne, którymi dysponowali strażacy, powodowały, że ratunek był raczej iluzoryczny. Okazało się, że gdańscy strażacy nie mają pomp ciśnieniowych, wodę pobierali z niewielkich cystern umieszczonych na wozach lub przynosili wiadrami z pobliskiej Raduni. Akcja ograniczała się jedynie do prób (z góry skazanych na niepowodzenie) ograniczania zasięgu ognia i powstrzymywania jego rozprzestrzeniania się. Pożar jednak przenosił się z budynku na budynek górą. Ratownicy (często byli to ochotnicy) byli więc bezsilni.
Komendant placu, generał von Wittenau, wezwał do pomocy żołnierzy gdańskiego garnizonu i marynarzy floty królewskiej. Jak relacjonowali na łamach gdańskiej prasy świadkowie zdarzenia, żołnierze i marynarze pod wodzą swoich oficerów wykazali się bezprzykładnym bohaterstwem, wkraczając często w miejsca całkowicie opanowane przez żywioł. Zresztą wielu z tych dzielnych mężczyzn przypłaciło swoją ofiarność ciężkimi niejednokrotnie ranami i poparzeniami.
W akcji gaśniczej wzięła też udział drużyna strażacka z pobliskiego dworca kolejowego, która na miejsce przybyła z własną sikawką. Telegraficznie wezwano też drużyny strażackie z Królewca i Elbląga, które przybyły na miejsce pożaru już rankiem następnego dnia i pomogły w ugaszaniu pogorzeliska.
Około godziny siódmej wieczorem wiatr zmienił kierunek na południowy i ogromne snopy iskier i płonących fragmentów budynków zaczęły spadać na Targ Drzewny. Powstało zagrożenie, że pożar rozprzestrzeni się na kolejne kwartały miasta. Na szczęście jednak, po ponownej zmianie kierunku wiatru (około dziesiątej w nocy wiał w kierunku zachodnim), ogień zaczął się cofać w stronę już spalonych budynków przy ulicy Szerokiej i Podwalu Staromiejskim. Pożar z wolna zaczął tracić swój impet. O pierwszej w nocy, w niedzielę 20 czerwca, ratownicy stwierdzili, że ogień już się nie rozprzestrzenia. Dwie godziny później pierwsze drużyny strażaków, żołnierzy i marynarzy zaczęły opuszczać pogorzelisko, a po kilku następnych godzinach ratowników gdańskich zastąpili doskonale wyposażeni i wyćwiczeni strażacy z Królewca i ochotnicy z Elbląga.
Wszyscy świadkowie wydarzeń nocy z 19 na 20 czerwca 1858 roku jednogłośnie podkreślali niespotykaną ofiarność ratowników, bohaterstwo żołnierzy i marynarzy oraz odwagę, poświęcenie i solidarność mieszkańców całego miasta, którzy ruszyli na pomoc swoim sąsiadom. Mimo olbrzymiej skali pożaru w walce z żywiołem zginęły tylko cztery osoby: kamieniarz Friedrich Stephan (30 lat), przesiewacz (zboża?) Hermann Boss (26), nieznany z nazwiska robotnik i robotnik Hermann Fuhrmann (33), a kilkadziesiąt zostało rannych. W czasie całej akcji, podczas której panował w mieście nieopisany chaos, doszło tylko do jednego wypadku próby rabunku. „Zepsuty moralnie” – jak pisała „Danziger Zeitung” – subiekt kupiecki, mieszkający w pobliżu baszty „Kiek in de Koek” („Zajrzyj do kuchni”, dziś – nie wiedzieć czemu – zwanej Basztą Jacek) próbował okraść jeden z płonących domów. Został jednak zatrzymany przez oficera i odstawiony na odwach.
Straty były ogromne, liczone w dziesiątki tysięcy talarów. Całkowitemu zniszczeniu uległo ponad sześćdziesiąt budynków, drugie tyle było poważnie uszkodzonych. Ogień strawił kompletnie wszystkie budynki mieszkalne oraz warsztaty przy Podwalu Staromiejskim od numeru 102 do 108, między innymi dom mieszkalny i warsztat garbarski mistrza Gottlieba Kerscha (Podwale Staromiejskie 103), dom mieszkalny i warsztat stolarski Heinricha Paninskiego (Podwale Staromiejskie 104), dom mieszkalny i warsztat garbarski Louisy Dorothei Ziaren (Podwale Staromiejskie 105) i po drugiej stronie ulicy od numeru 1 do 11; przy ulicy Szerokiej numery 129 do 134 (róg z Targiem Drzewnym), między innymi synagogę i XV-wieczną strzelnicę przy Bramie Szerokiej; domy przy Targu Drzewnym między Szeroką i Podwalem.
Tak wysokie straty spowodowane został przede wszystkim bardzo gwałtownym przebiegiem pożaru, który już od początku wymknął się spod kontroli ratowników. Ale na wysokość strat wpływ miał również charakter zabudowy tej części miasta: wąskie ulice zabudowane w większości budynkami drewnianymi, liczne warsztaty rzemieślnicze, w szczególności stolarskie i ciesielskie oraz ogromna ilość zgromadzonych tu chemikaliów i innych materiałów bardzo łatwo palnych.
Ratunek ponad podziałami
Jednak bez wątpienia główną przyczyną olbrzymich strat, jakie poniosło miasto i jego mieszkańcy w trakcie czerwcowego pożaru, było całkowite nieprzygotowanie gdańskich ratowników. Brak sprzętu (przede wszystkim pomp ciśnieniowych), brak przygotowania strażaków i wszechogarniający chaos. Okazało się, że Gdańsk, w przeszłości wielokrotnie przeżywający groźne pożary, nie ma profesjonalnej straży pożarnej przygotowanej na wypadek wybuchu ognia w tym – tak łatwo palnym – mieście. Brak sprzętu, niedostatki organizacyjne, brak koordynacji prac poszczególnych służb, w końcu całkowity brak fachowo wyszkolonych strażaków spowodowały, 19 czerwca 1858 roku, taki, a nie inny obrót sprawy.
Chyba więc przerażenie i bezsilność były przyczyną obywatelskiej dyskusji na temat konieczności natychmiastowego powołania do życia zawodowej, profesjonalnie przygotowanej straży pożarnej. Ta publiczna debata rozpoczęła się niemal natychmiast po katastrofie. We wtorek, 22 czerwca, w magistracie zebrało się specjalne gremium osobistości, na którym postanowiono o powołaniu w Gdańsku straży ogniowej na wzór tych, które już od początku lat pięćdziesiątych XIX wieku działały w Berlinie i Królewcu. Dwunastu członków władz miasta wydało nawet w tej sprawie specjalne oświadczenie, które ukazało się na łamach „Danziger Zeitung” i „Die Neuen Wegen der Zeit”. W oświadczeniu można było przeczytać:
„Na wczorajszym posiedzeniu radnych miejskich prokurator Röpell postawił, poparty przez dwunastu członków rady, poniższy wniosek.
Zebranie postanawia natychmiast:
W Gdańsku zostanie stworzona natychmiast straż pożarna na wzór straży istniejącej w Królewcu. Do urządzenia straży ogniowej powołuje się Komisję, zebranie mianuje na członków Komisji pięciu radnych miejskich. Uprasza się Magistrat o uzupełnienie Komisji własnymi przedstawicielami i jak najszybsze rozpoczęcie prac organizacyjnych oraz stworzenie planu kosztów. Powody: wydarzenia podczas pożaru 19 czerwca 1858 roku.
Podpisali: Röpell, Behrend, Bischoff, Gołdschmidt, Rottenburg, Brinckmann, Stoddart, Rosenstein, Albrecht, Hausmann, Böhm, Łojewski, Collas”.
Sądząc po nazwiskach sygnatariuszy postanowienie przyjęto „ponad podziałami” narodowymi i religijnymi. Radny Behrend dodał do oświadczenia jeszcze swój komentarz:
„Magistrat próbował obarczyć winą za ostatnie nieszczęście mieszkańców miasta sugerując, że to zimowe zapasy drewna zgromadzone w mieście spowodowały tragedię. Wina leży gdzie indziej. Już w ubiegłym roku Magistrat obiecał nam reformę pożarnictwa, obiecywał narady i dyskusje, obiecywał, że wyśle do innych miast deputacje, które poznają tamtejsze urządzenia - wszystko bez skutku. Teraz Magistrat też obiecuje nam narady, ale my nie chcemy już długotrwałych narad i dyskusji, lecz natychmiastowego działania. Są trzy powody, dla których krytykujemy dotychczasowe urządzenie [straży]: po pierwsze aparaty gaśnicze, szczególnie sikawki, są przestarzałe, po drugie nie istnieje żadna organizacja pożarnictwa [w mieście] i po trzecie jest bardzo zła dyscyplina [wśród strażaków] podczas gaszenia” („Danziger Zeitung”, 23 VI 1858).
Nowi komisarze ogniowi rady miejskiej podziękowali też na lamach prasy wszystkim żołnierzom i marynarzom garnizonu, inspektorom kolejowym, Królewieckiej Straży Ogniowej, Elbląskiemu Towarzystwu Przeciwogniowemu i wszystkim ochotnikom za wielką pomoc w dniu pożaru, za poświęcenie i solidarność. Apelowali też do mieszkańców miasta o szczególnie ostrożne posługiwanie się ogniem. Pretekstem do tego apelu była nie tylko tragedia sprzed paru dni, ale może przede wszystkim niefrasobliwy pokaz sztucznych ogni, który „na zgliszczach Starego Miasta”, jak pisała prasa, urządzono dzień po pożarze w ogrodach Karmanna przy Długich Ogrodach.
Żydowski radny miasta powiedział w swoim komentarzu to, co było powszechnie znane: w Gdańsku nie istniała straż pożarna z prawdziwego zdarzenia. A przecież dobre rozwiązania były znane (choćby z Królewca) i wystarczyło je tylko zastosować w Gdańsku.
Problem sprzętu gaśniczego rozwiązał się poniekąd sam. Już w poniedziałek, 21 czerwca (i w następnych dniach), na łamach gdańskich gazet pojawiły się obszerne reklamy nowoczesnego sprzętu gaśniczego. Między innymi Cornelius Franke z Berlina (Münz-Strasse No. 10) tak zachwalał swój „najnowszy omnibus z sikawką ogniową”:
„Właściwie wyćwiczone do obsługi aparatów gaszących przy wybuchu ognia drużyny strażackie, które ma u siebie na miejscu Królewska Straż Pożarna w Berlinie, w niezliczonych przypadkach pokazały swoją skuteczność. Mniejszym miastom odradzam kupowanie zbyt kosztownych omnibusów strażackich dla drużyn gaśniczych. Jednak przyrządziłem, podle patentu Kasego, sikawkę strażacką, która w zupełności odpowiada tutejszym potrzebom.
Po każdej stronie sikawki znajdują się dwie ławki, które mogą przyjąć po sześciu mężczyzn, tak że na miejsce niebezpieczeństwa może równocześnie przybyć dwunastu strażaków. Do obsługi pompy sikawki potrzeba drużyny ośmiu sikawkowych, jednego strażaka do kierowania strumienia wody i do mniejszych zadań pozostaje jeszcze rezerwa trzech mężczyzn.
Sikawka posiada dwa cylindry o średnicy sześciu cali, kocioł ciśnieniowy z wentylem, który można otworzyć w każdej chwili, tak, że przy gaszeniu nie ma niepotrzebnej straty czasu. Sikawka daje równy strumień wody na wysokość 75 stóp. Wąż ssący, zaopatrzony w spiralę wykonany jest z wulkanizowanego, gumowanego materiału. Można go umieścić bez trudu w każdym stawie, rzece lub studni, albo w kubłach z wodą, które znajdują się pod prawą ławką siedzenia. Wąż ciśnieniowy o długości 60 stóp wykonany jest ze specjalnie spreparowanego, gumowanego płótna żaglowego i jest on niezwykle trwały. Przechowuje się go pod lewą ławką siedzenia.
Cena tej nowej sikawki strażackiej wynosi 300 talarów franco loco Berlin. Udzielam dwuletniej gwarancji”.
Reklama była na tyle skuteczna, że już w najbliższych tygodniach miasto Gdańsk zakupiło w Berlinie kilka sikawek „podług patentu Kasego”. Równie szybko w gdańskiej prasie pojawiły się reklamy towarzystw ubezpieczeniowych od ognia. W obu gdańskich gazetach wydrukowano już w poniedziałek, dwa dni po pożarze, anonse towarzystw asekuracyjnych z Berlina, Lipska, Wrocławia, Kolonii i Hamburga. Ich obroty w Gdańsku zapewne bardzo w tych dniach wzrosły.
Gdańska straż ogniowa
Podobnie szybko zainteresowano się w Gdańsku rozwiązaniami organizacyjnymi straży ogniowych znanymi z innych miast niemieckich, ale również przyjrzano się rozwiązaniom zastosowanym w innych, dużych miastach europejskich, takich jak Paryż czy Londyn. Gazety pełne były w tych dniach opisów zasad działania straży pożarnych w Europie. Wzorem dla powoływanej do życia gdańskiej straży były jednak podobne instytucje w Berlinie, a szczególnie w Królewcu, której skuteczność w akcji gdańszczanie mogli zobaczyć na własne oczy.
Nową, a w zasadzie pierwszą, straż pożarną w Gdańsku zorganizowano więc opierając się na przykładzie królewieckim. Danziger Feuerwehr składała się z czterech podstawowych służb. „Straż przednia” podejmowała pierwszą walkę z ogniem. Jej drużyny, umieszczone w kilku punktach miasta, miały jako pierwsze znaleźć się na miejscu pożaru i od razu przystąpić do gaszenia, a także powiadomić o zdarzeniu „oddział główny” (za pomocą syreny lub dzwonów, telegrafu bądź łączników). A „oddział główny”, gotowy do akcji, czekał na ten sygnał w głównej remizie. Wyposażony był w ciężki sprzęt (między innymi omnibusy z sikawkami ciśnieniowymi Frankego), a strażacy przeszli specjalistyczne przeszkolenie. Trzecią służbę stanowiła „rezerwa”, która pełniła rolę oddziałów pomocniczych. Był także „oddział remizy” odpowiedzialny za organizację akcji ratunkowej i utrzymujący w pogotowiu sprzęt i ludzi „oddziału głównego”.
Sposób finansowania (z budżetu miasta) gdańskiej straży ogniowej oparto na wypróbowanym rozwiązaniu królewieckim. Funkcjonowanie straży kosztowało rocznie w Królewcu około 14 tysięcy talarów, w tym czasie w Berlinie wydawano na ten cel 156 529 talarów i 11 srebrnych groszy. Powołana Danziger Feuerwehr zatrudniała 221 osób, na jej roczne utrzymanie magistrat Gdańska wydawał 12 274 talary.
Ciekawie kształtowały się wynagrodzenia pracowników straży. Komendant, czyli „dyrektor ogniowy”, miał sto talarów na rok i do dyspozycji mieszkanie służbowe. „Oberstrażak” (też prawo do mieszkania służbowego) pobierał dwieście pięćdziesiąt talarów. Woźnice, którzy mieli pod opieką po kilka koni, dostawali po sto talarów. Najmniej płacono woźnicom i sikawkowym niskiego szczebla – osiem do dziesięciu talarów.
Z roku na rok rosły wydatki miasta na straż ogniową. Z roku na rok sprowadzano coraz to nowocześniejszy sprzęt gaśniczy. Z roku na rok podnoszono kwalifikacje strażaków. Niestety, miały się one wielokrotnie przydać w Gdańsku, tym niezwykle łatwo palnym mieście.
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2007