PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Świński żart

Świński żart
Przed wyborami do rad narodowych w 1984 roku późnym czerwcowym popołudniem po ulicy Długiej w Gdańsku spacerowała świnia z namalowanym hasłem „Głosuj na nas”. Po 45 minutach aresztowali ją funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Andrzej Michałowski wybrał świnię podobną do psa, by niełatwo było ją złapać
Andrzej Michałowski wybrał świnię podobną do psa, by niełatwo było ją złapać
Fot. Pressfabryka (30 Dni 3/2000)

Kto pierwszy wpadł na pomysł propagandowego wykorzystania świni – nie wiadomo. Wedle przekazów wyglądało to tak: pewnego majowego wieczora 1984 roku Bogdan Borusewicz i Andrzej Michałowski przygotowywali do druku ulotki, wzywające do bojkotu zbliżających się wyborów. Możliwe, że redagowali teksty artykułów lub odezw, być może przepisywali je na maszynie, by następnie wyciąć nożyczkami kolumny tekstów i przykleić do makiety. Dokładnie nie wiadomo, ale, od słowa do słowa, doszli do wniosku, że prócz rozrzucenia miliona ulotek (właśnie tylu), warto byłoby zorganizować akcję nietypową, a spektakularną.

Andrzej Michałowski przypomniał sobie w tej rozmowie historię, która wydarzyła się pod koniec lat siedemdziesiątych w Warszawie. Podczas kolejnego zjazdu PZPR studenci wypuścili na ulicę sforę psów z przyczepionymi do ogonów karteczkami „Głosujcie na nas”. Zaproponował, aby pomysł wykorzystać w Gdańsku. Borusewiczowi psy nie przypadły do gustu, ale miał opowiedzieć dwie inne historie z udziałem zwierząt: prosiaka z antykomunistycznym hasłem widziano kiedyś na ulicach Krakowa, a w czasach stalinowskich w którymś z miast spacerowała koza z napisem: „Ja, koza, nie pójdę do kołchoza”. Zdecydowali się na świnię, bo najbardziej nadawała się do tej akcji. Postanowili ją zorganizować sami z dwóch przyczyn. Pierwszą było przekonanie, że sami zrobią wszystko najlepiej. Drugą, po prostu, chęć uczestnictwa w dobrej zabawie.

W tamtych czasach Borusewicz był jedną z najważniejszych osób podziemia w Polsce. Konspirację traktował wyjątkowo poważnie. Jego legendarna ostrożność, wyjątkowa małomówność i irytująca podejrzliwość zaowocowały szczególnie 13 grudnia 1981 roku. Nawet dziś nikt nie wie dokładnie, czy tak było, ale mówi się szeptem, że na długo przed stanem wojennym Borusewicz „zadołował ”, czyli ukrył kilka kompletnych drukarni. Przez cały okres działalności podziemnej Borusewicz miał więc wyjątkową pozycję, która wynikała nie tylko z legendy i zajmowanych stanowisk, ale przede wszystkim z mocy przerobowych, które miał w garści. Jeszcze długo po 1989 roku mówiło się, że okrągły stół okrągłym stołem, porozumienie porozumieniem, ale Borsuk trzyma gdzieś – na wszelki wypadek – jakieś ukryte maszyny.

W sprawę wtajemniczyli początkowa tylko Andrzeja Stojowskiego. Nie było ryzyka: w jego domu w Lniskach, koło Żukowa, mieściła się jedna z podziemnych drukarni. Ukrywany był tam zresztą nie tylko offset, ale i – po ucieczce z więziennej przepustki – sam Michałowski. Obaj znali się z pracy w porcie.

Świnia została zakupiona zwyczajnie – u chłopa w jednej z podżukowskich wsi. Michałowski ze Stojowskim pojechali po nią 31 maja. Pierwszy poszedł kupować, drugi czekał w samochodzie. Stanęło na wychudzonym warchlaku, który ważył nie więcej niż 25-30 kilogramów. Rolnik nie mógł pojąć, dlaczego klient zdecydował się na tak mizerną sztukę. Dał się jednak zbyć stwierdzeniem, że świnia potrzebna jest na rożen przygotowywany z okazji komunii i nie może być większa. Wyglądała jak pies: była chuda i miała długie nogi. Michałowski, ubrany w znoszoną skórzaną kurtkę, spakował świnię do worka i ruszył na przystanek, na którym czekał w swym garbusie Stojowski. Kurtka była na wypadek, gdyby prosiak zrobił siusiu.

Świnia podróż zniosła spokojnie, a po przyjeździe została zamknięta w przydomowym pomieszczeniu gospodarczym. Gdy przyjechał Borusewicz, od razu zrugał kupców. Liczył na wielkiego wieprza, którego trudno byłoby schwytać, a zobaczył małego warchlaka. Zamiana, ze względów bezpieczeństwa, nie wchodziła jednak w rachubę.

Pod dostatkiem było tylko farby drukarskiej. Trójka konspiratorów ustaliła, że najpierw całą świnię wymalują na czerwono, a dopiero na tym tle czarne napisy. Michałowski ze Stojowskim przytrzymali prosiaka, a Borusewicz najpierw ją pomalował, a później wypisał po obu stronach: „Głosuj na nas”. Podział zadań nie był całkiem przypadkowy – Borusewicz skończył średnią szkołę plastyczną. Świnia wyrywała się i kwiczała, ale udało się. Po zakończeniu zadania zamknęli ją w specjalnie przygotowanym kojcu. Przez noc farba powinna była wyschnąć.

Gdy rano Michałowski poszedł sprawdzić, czy ze świnią jest wszystko w porządku – przeraził się: świnia cała się uświniła. W nocy ocierała się o barierki kojca, a farba drukarska zbyt wolno schła. Napis był nie do odczytania.

Stojowski wziął szmaty i naftę i zaczął ją szorować. Po godzinie zwierzak był już czysty, ale w domu nie było innej farby niż drukarska. Z pomocą przyszedł sąsiad Marek Laszkowski. Pożyczył szybko schnący czarny lakier nitro, który zamierzał użyć do przemalowania roweru. Pod jednym warunkiem – że zostanie on zwrócony. Za drugim razem nie było Borusewicza, wiec świnię malowali już tylko Stojowski z Michałowskim. Lakieru nie oddali do dziś.

Co do tego, w jaki sposób świnia dotarła do Gdańska, wersje są sprzeczne. Andrzej Stojowski ręczy, że dzień przed wypuszczeniem, o północy zawiózł świnię swoim volkswagenem garbusem do punktu kontaktowego i przekazał umówionej, nieznajomej osobie. Michałowski i Borusewicz twierdzą natomiast, że świnię wraz z nimi odebrała z Lnisk Maria Herman swoim białym dużym fiatem. Maria, współpracowniczka Bogdana Borusewicza, dla lepszej konspiracji, nie została poinformowana o celu swojego zadania i na wycieczkę zabrała wnuka. Borusewicz pamięta, że świnię wsadzili do worka i położyli z tyłu samochodu, pod nogami. Teraz ujawniła się pozytywna strona wyboru niewielkiego okazu. Świnka wierzgała i kwiczała, ale że była mała, więc udało się ją przytrzymać.

Świnia miała pojawić się w piątkowe popołudnie, punktualnie o szesnastej, w czasie największego wówczas natężenia ruchu na Długiej. Wybór miejsca do akcji nasunął się sam. Przez chwilę w grę wchodziło sopockie molo, ale ze względu na gorsze warunki odwrotu musiało ustąpić ulicy Długiej. Nadawała się do tego celu idealnie: dużo ludzi, mnóstwo bocznych uliczek i brak samochodów, które mogłyby potrącić prosiaka.

Trzech zamówionych fotografów niecierpliwiło się. Tym bardziej że nie znali celu oczekiwania. W końcu, tuż przed 18., zwierzę wyszło z klatki schodowej przy Długiej 36 naprzeciwko kwiaciarni Orchidea (wtedy była to klatka przelotowa, dziś wejście do mieszkań znajduje się tylko od podwórka).

Michałowski jest przekonany, że publikowane później zdjęcia zrobili przypadkowi ludzie. To nieprawda. Pan Tomasz (również i dziś pragnie pozostać anonimowy) i jego dwaj koledzy doczekali się w końcu świnki. To właśnie ich zdjęcia zrobiły później taką furorę. Nie wszystkie jednak. Kolorowe fotografie z tej akcji widziała do tej pory tylko najbliższa rodzina.

Po wypchnięciu świni na Długą, Michałowski z Borusewiczem ruszyli do zaparkowanego fiata, w którym miała czekać Maria Herman z wnukiem. Samochód na Ogarnej stał, ale zamknięty. Marii Herman nie było ani w środku, ani w pobliżu. To strasznie komplikowało sytuację. Po pierwsze, nie było środka transportu do ucieczki, po drugie – w bagażniku znajdowały się rzeczy osobiste i świeżo wydrukowane ulotki, które należało dostarczyć kolporterom. Czekali pięć minut, dziesięć, ale Maria nie pojawiała się. Sytuacja stawała się nieprzyjemna. Borusewicz obawiał się, że milicja może urządzić obławę. Po piętnastu minutach spacerowania w okolicy zdali się na łaskę losu i poszli na ciastko do cukierni „W-Z” przy ulicy Słodowników. Borusewicz wspominał później, że nigdy nie bał się zatrzymania tak jak wówczas. Aresztowanie w takiej sytuacji byłoby dla niego kompromitacją. Maria Herman wróciła dopiero za pół godziny. Okazało się, że poszła z wnukiem oglądać akcję.

Już na początku stało się jasne, że na świniach Michałowski się nie znał. Wybrał, co prawda, egzemplarz podobny do psa, żeby szybko biegał i nie dał się złapać, lecz prosię okazało się głodne. Nie uciekało, a lgnęło do ludzi w nadziei, że dostanie coś do jedzenia.

„Jakaś pani dała mu mleka, inna – ciastka kupione nieopodal” – relacjonuje anonimowy autor w „Solidarności”, piśmie Regionu Gdańskiego z 7 czerwca 1984 rok. Świnka spacerowała sobie powoli po Długiej, cały czas otoczona wianuszkiem ciekawskich. W pewnym momencie mężczyzna w średnim wieku, mówiąc: „Głosuj za 200 zł”, przypiął jej klamerką do ucha banknot o tym nominale. W tłumie ktoś zauważył komendanta lub któregoś z jego zastępców z posterunku milicji przy ulicy Piwnej. Ubrany po cywilnemu funkcjonariusz miał się podobno dobrze bawić.

Autor informacji zamieszczonej w „Solidarności”, nielegalnym wówczas piśmie Zarządu Regionu, twierdzi, że „przybyli radiowozem na miejsce mundurowi [...] mieli miny zadowolone. Widocznie i tam hasło PRON-u znajduje zwolenników”.

Jednak, w końcu na Długą wezwano tajniaków, którzy o 18.30 przyjechali żółtą nyską. Po regulaminowym pytaniu: „Do kogo ta  świnia należy” bez zbędnych ceregieli zatrzymali świnię. Maria Herman wspomina, że jej wnuczek wówczas płakał.

Wieść gminna niesie, że funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa otrzymali odpowiedź na zadane pytanie; pewna kobieta miała wówczas stwierdzić: – Jak to do kogo? Do was należy! Mówiło się, że za zakłócanie porządku publicznego kolegium ds. wykroczeń ukarało ją grzywną.

O gdańskiej świni dowiedziała się cała Polska. Mówiło o niej Radio Wolna Europa, pisała opozycyjna prasa. Historia obrosła legendą. Opowiadano o trzystukilogramowym tuczniku w ciemnych okularach (à la Jaruzelski) z różnymi napisami wymalowanymi po bokach, którego szwadrony zomowców goniły po całym Gdańsku przez kilka godzin. Ale nic z tego: świnia była potulna jak baranek.

Losy prosiaka po aresztowaniu nie są znane. Z opowiadań, których nie można zweryfikować, wynika, że noc spędził on w milicyjnych garażach, obok aresztu na Kurkowej. A wkrótce dokonał żywota w koszarach ZOMO w Złotej Karczmie.

Andrzej Stojowski: – I całe szczęście. Rodzina obawiała się, że będą ją trzymali aż do Wigilii, a wtedy na przesłuchaniu wszystko wyśpiewa.

 

Marek Trzebiatowski

 

Pierwodruk: „30 Dni” 3/2000