Urodził się w 1595 roku w małym mieście Szepsi w północnych Węgrzech, które obecnie nazywa się Moldova i leży na Słowacji. Był kandydatem na luterańskiego pastora. Wyruszył z domu, aby pogłębić swą wiedzę i skonfrontować to, o czym czytał, z rzeczywistością. Nadbałtycka metropolia była wówczas powszechne znana nie tylko ze względu na swoje bogactwo i powiązania handlowe, ale również dzięki miejscowemu Gimnazjum Akademickiemu, w którym kształciło się wielu obcokrajowców. Wśród nich sporą grupkę stanowili protestanccy poddani Habsburgów: Węgrzy, Czesi i Słowacy.
Nasz bohater był bardzo ubogi i w związku z tym oszczędny, podróżował zazwyczaj na piechotę od miasta do miasta. Tym sposobem przewędrował nie tylko Polskę, ale również pół Europy. Wszędzie bacznie obserwował miejscowe obyczaje, a jako człowiek religijny, gorszył się co chwila: „Jeśli idzie o obyczajność, to nie sądzę, żeby w Sodomie i Gomorze większa była swoboda niż w Krakowie. Gdzie spojrzysz, ujrzysz bez liku wszeteczności. Gdzie skierujesz kroki, w ślad za tobą sunie poczet rozpustnic”.
Nazywał się Márton Csombor. W Gdańsku i Prusach Królewskich przebywał prawie dwa lata. Ciekawy opis miasta i krainy pozostawił na kartach swojej książki – „Europa Varietas”. Jego wpis figuruje na liście studentów gdańskiej uczelni pod rokiem 1616.
W drodze na północ
Wyruszył w drogę na początku 1616 roku, wędrował w towarzystwie kolegi, który tak jak i on zamierzał rozszerzyć swoją znajomość świata. Pierwszy etap ich podróży był dość przykry. Padał deszcz, z nosem na kwintę dotarli do pogranicznego miasteczka – Lipnicy Murowanej. Tam zrozumieli, że w ościennym kraju rozmokłe drogi nie są jedynym niebezpieczeństwem, jakie czyha na wędrowca. W karczmie podróżnicy znaleźli się nagle „między ziemskimi syrenami”, które na początku zabawiały ich śpiewem, ale potem coraz wyraźniej zaczęły zagrażać ich cnocie. Przestraszeni Węgrzy, udając nadzwyczajne zmęczenie, oddalili się na spoczynek i szczęśliwie... ocaleli.
Dalsza droga wiodła przez Tarnów, Sandomierz do Warszawy. Tam zdecydowali się wejść na pokład statku wiślanego, „ale, że woda była bardzo mała”, podróż odbywała się nadzwyczaj powoli i była dość męcząca, od mielizny do mielizny. Podczas dalszej wędrówki młodzieńcy często „doznawali głodu” i przy wtórze głośno grających kiszek maszerowali w kierunku Prus.
Jednak trud się opłacił, bo gdy wreszcie tu dotarli, poczuli się jak u siebie. Ten kraj bardzo im się podobał: „tak prześliczna i szczęśliwa jest ta ziemia, że gdyby człowieka z nieba zrzucili, nigdzie by nie znalazł lepszej niż w Prusach”. Wedle opinii Mártona była tak „owocodajna” i obficie nawodniona, że próżno by drugiej takiej szukać pod słońcem. Z przekonaniem twierdził, że w miejscowych lasach żyją nie tylko jelenie i żubry, ale również dzikie osły i konie, z których mięsa krajowcy, lud bogaty, wesoły, żywy i dużo jedzący, przyrządzali niezwykle smaczną potrawę.
W Toruniu przybysza zachwyciło miejscowe gimnazjum, na którym studiowało wielu jego krajan, a także panująca w mieście tolerancja między kalwinami i luteranami. Pochodził z kraju, gdzie co pewien czas wybuchały inspirowane przez katolicki dwór Habsburgów rozruchy i prześladowania, więc taki obraz był dla niego iście sielankowy. Csombor odwiedził kościół św. Jana, spędził kilka chwil przed epitafium i wizerunkiem „sławnego astronoma” Mikołaja Kopernika, a po kilku dniach, w towarzystwie przyjaciela, wyruszył w kierunku na Chełmno (Kulm). W drodze dopadł ich głód, który był tak dotkliwy, że młodzieńcy czuli jak „grzbiet przylepia się im do brzucha”. Pocieszali się wzajemnie, cytując łacińskie sentencje. Ten „martwy” język ciągle jeszcze był popularny i dzięki niemu bez trudności porozumiewali się w podróży.
Szli na północ, więc ich trasa wiodła przez Grudziądz i Tczew. Spotykali nowych ludzi i zaskakiwały ich nowe przygody. Aż dotarli nad Bałtyk.
Metropolia
Csombor nazwał Gdańsk „gospodarzem całego tego kraju”. Uważał, że jego sława brała się nie tyle z piękna znajdujących się tu budowli, co z bogactwa i tempa rozwoju, które zrobiło na przybyszu ogromne wrażenie. Miasto było wówczas najludniejsze w Rzeczpospolitej, było potężnym handlowym emporium, targiem, spichlerzem, stocznią, portem, życie tętniło tu ze zdwojoną siłą. Węgier był przybyszem z krainy, gdzie hodowano wiele bydła, więc przyglądał się tysiącom sztuk rogacizny zapędzanym w mury miasta.
Szybko zrozumiał z czego bierze się tutejsze bogactwo. Zanotował w dzienniku: „miasto wzmacniają oraz zdobią trzy ładne rzeki”. O pierwszej z nich, Wiśle, napisał: „gdyby przypadkiem wyschła, wszystko tutaj musiałoby ulec nędzy lub zginąć”. Wedle jego najgłębszego przekonania Gdańsk był tak ogromny i ludny, że gdyby nie tysiące wypełnionych zbożem szkut, które codziennie dopływały do miasta „nie starczyłoby pożywienia dla jego mieszkańców w całych Prusach”. Także druga, „daleko mniej pokaźna” Motława odgrywała ważną rolę. Węgier z radością przytoczył aż trzy powody jej nadzwyczajnej użyteczności dla gdańszczan: po pierwsze – statkom płynącym od Wisły i od morza służy za drogę aż do bram miejskich, po drugie – od wschodu otacza miasto głęboką na pięć, a nawet sześć sążni fosą, po trzecie – w czasie oblężenia dodaje odwagi mieszkańcom, gdyż zatamowana może się rozlać na okoliczne łąki.
Trzecia rzeka, Radunia, zdążająca do Gdańska od zachodu, stanowiła dla niego kolejny fenomen, od momentu, gdy dowiedział się, jak wielu rzemieślników, między innymi farbiarzy, funkcjonuje dzięki jej bystremu nurtowi. Zachwyt wzbudził zwłaszcza młyn-gigant, który do dziś stoi przy kościele św. Katarzyny, a swego czasu był największym zakładem przemysłowym Europy. Ubogi kandydat na pastora zanotował, że król polski ma z jego pracy dukata co godzinę, a więc – tu pomnożył sobie na kolanie – 8760 dukatów na rok (od 1568 roku młyn pracował całą dobę).
Węgier był naprawdę bystrym obserwatorem, a ponieważ interesowało go dosłownie wszystko, pozostawił po sobie opis miasta nie tylko w miarę rzetelny, ale też malowniczy. Kiedy przestał przyglądać się rzekom, jego wzrok spoczął na fortyfikacjach. Choć ceglany średniowieczny mur otaczający oba miasta – Stare i Główne – był niski, pojedynczy i właściwie do niczego już nieprzydatny, to nowe wały otaczające Gdańsk od zachodu i północy zrobiły na nim ogromne wrażenie. Były bardzo wysokie, po prostu imponujące, po ich szczycie mogły przejechać cztery wozy ustawione jeden przy drugim. W sklepionych podziemnych kazamatach ukrywano rozmaite narzędzia służące do utrzymania fortyfikacji w dobrym stanie, a także sprzęty wojenne. Ziemne szańce uzupełniała fosa, jak jednak zanotował – „ani szeroka ani głęboka”. To „w tych fortyfikacjach i w Bogu” gdańszczanie pokładali całą swoją nadzieję.
Csombor dokładnie opisał prowadzącą do miasta od zachodu „zręcznie i bardzo misternie rzeźbioną z kamienia potężną bramę” Wyżynną. Sporo uwagi poświecił znajdującym się na jej frontonie herbom Gdańska, Polski i... Królewca. Tu popełnił błąd – „orzeł trzymany przez jednorożców” był bowiem herbem Prus Królewskich. W relacji uwzględnił Katownię, podzieloną na wiele cel według stopnia i rodzaju przestępstw. Zabudowania te nazywa „wysoką bramą”, od znajdującej się obok nich ogromnej wieży, zwanej „Stock” – to jest „kij” bądź „laska”. Csombor sądził, że miano to przylgnęło do budowli, ponieważ na jednej z jej ścian znajdował się pręgierz, przy którym poddawano publicznej chłoście „osoby nieczyste i łotrów”.
W dzienniku odnotował też inne bramy. Za najbardziej urodziwą uznał Bramę Zieloną. Pod jej filarami znajdowały się najrozmaitsze wzorce miar i wag „do ważenia towarów sprowadzanych morzem”. Tędy wychodziło się na długi, drewniany pomost otaczający port wewnętrzny. Węgier zapisał, że w miejscu tym gromadziło się zazwyczaj tak wiele statków, stojących jeden przy drugim, że przez plątaninę lin trudno było dostrzec nabrzeże po drugiej stronie rzeki. Studenci odwiedzali to miejsce bardzo chętnie. Można było przyjrzeć się portowemu życiu, okrętom, załogom, ale również sprowadzanym do Gdańska, niejednokrotnie z bardzo odległych „murzyńskich” krajów, towarom. Na przykład strusim jajom, tak dużym, że „w jednym zmieściłoby się pół kwarty wody” albo żywej śwince morskiej podobnej do susła i dużej jak jednoroczny warchlak (prawdopodobnie chodzi tu o południowoamerykańskie pekari).
Na tym moście, 6 kwietnia 1617 roku Márton dostrzegł sprzedawany na straganie „po złotemu i dziesięć denarów” niedojrzały owoc młodego drzewka kłokoczka (nux vomiea), „wielkością nie przechodzący kciuka”. Na próżno starał się dowiedzieć, do czego wykorzystuje się ten owoc, a był tego bardzo ciekaw, ponieważ w jego ojczyźnie drzewo to uznawano powszechnie za absolutnie bezużyteczne. Zanotował więc ze zdziwieniem: „Na Węgrzech musieliby nim leczyć, żeby go na polach zabrakło”. Idąc dalej pomostem można było nabyć śledzie i inne ryby, ze statków wynoszono różne gatunki zboża.
Węgier rozrysował sobie w głowie plan miasta i dzięki temu wiedział, że Motława rozdziela się na dwa ramiona, otaczając nimi wyspę, na której stoją potężne spichlerze pełne żywności i towarów. Na górnych piętrach tych potężnych budowli, jak najdalej od wody i wilgoci, urządzano składy wosku, smoły i „rżniętego” drzewa budulcowego, które Hiszpanie, Anglicy i Francuzi „nabywają po dobrych cenach”. Tutaj też znajdowały się magazyny ałunu, który gdańszczanie kupowali za grosze od Polaków, aby sprzedać drogo „obcym farbiarzom sukna”. Wyspa Spichrzów stanowiła swoiste miasto w mieście, była gigantyczną spiżarnią i magazynem, zajmowała przestrzeń, tak dużą że – Márton był tego absolutnie pewien – zmieściłoby się tam całe jego rodzinne Szepsi. Dowiedział się, że Gdańsk posiadał kiedyś piękny zamek – na Węgrzech zamki lub pałace były i są ozdobą wielu miast i miasteczek – więc pewnego dnia poszedł oglądać jego liche resztki „gdzieś na krańcach miasta”, w pobliżu cegielni, między browarem a suszarnią. Można przypuszczać, że był nieco rozczarowany.
Studenckie życie
Gdańskie Gimnazjum Akademickie, w którym Márton Szepsi Csombor rozpoczął naukę w 1616 roku, powstało w połowie XVI stulecia dzięki zabiegom dwóch światłych przedstawicieli gdańskiego patrycjatu – burmistrza Konstantego Ferbera i rajcy Augustyna Wildnera. Swoją siedzibę znalazło w zaadaptowanych na ten cel zabudowaniach pofranciszkańskiego klasztoru na Starym Przedmieściu. Zaszczytną funkcję rektora szkoły sprawował zwyczajowo profesor teologii, będący jednocześnie pastorem w pobliskim kościele Św. Trójcy. W tym czasie był nim uczony Jakub Fabricius, jeden z głównych propagatorów kalwinizmu i odnowiciel sławy gimnazjum, który ściągnął do uczelni wielu wybitnych wykładowców z kraju i zagranicy.
Student z Węgier pozostawił wierny opis uczelni. Mieściła się w „ślicznym” budynku dawnego „Szarego Klasztoru” i – wedle jego opinii – zajmowała przestrzeń równą tej, jaką obejmowały znane mu dobrze mury zamku w Tokaju. Do gustu przypadły mu ciągnące się wokół obszernych dziedzińców zacienione krużganki i sklepienia podobne do tych, jakie widział w ruinach klasztoru w Kassa (obecnie Koszyce). Na piętrze budynku mieściło się sześćdziesiąt komnat, dawnych cel zakonnych, w których mieszkali uczniowie. Wielki napis nad oknem zapraszał do milczenia – silentium. Drugą część dawnego klasztoru przekształcono w sale wykładowe i mieszkania dla profesorów.
Marton dość dobrze zapamiętał rozkład pomieszczeń, zanotował, że przy wejściu, po prawej stronie znajdowało się „auditorium philosophicum”, potem „oeconomia”, „gdzie jaśnie wielmożna i mądra rada” utrzymywała z własnej kiesy trzydziestu dwóch uczniów i gdzie on – korzystając z jej dobroci – mieszkał przez trzy miesiące. Korytarz kończył się wielkim audytorium, w którym do niedawna wykładał „dobrej pamięci Keckerman”. Po jego śmierci do uczelnianej biblioteki włączono księgozbiór naukowca, cenne woluminy należycie obcięto, zszyto i oprawiono zanim oddano je w ręce studentów. Wśród ksiąg było pierwsze wydanie „De revolutionibus orbium celestium” Mikołaja Kopernika.
Obszerna sala wykładowa była ogrzewana średniowiecznym systemem hypokaustycznym, któremu Węgier przyglądał się z wielkim zainteresowaniem. Podobny, w którym ciepło „wchodzi dziurami zrobionymi w podłodze”, widział w Kassa, w kamienicy bogatej kupcowej, pani Melda. Tuż przed wejściem do audytorium, w którym – prócz wykładów – odbywały się też dysputy naukowe i obrony tez rozmaitych dysertacji, znajdowało się mieszkanie rektora. Wychodząc, napotkać można było pomieszczenia przeznaczone dla uczniów secundy, tertii, quarty oraz bibliotekę przepełnioną bogatym zbiorem książek, wieloma astrolabiami, sferami i innymi przyrządami, służącymi do nauki. Znajdowały się tam również – Węgier chętnie notował takie ciekawostki – „stare tabliczki woskowe, jakich używali Rzymianie, póki nie poznali papieru”. Przy bibliotece było mieszkanie inspektora, a za nim „anatomicum audytorium”, które podczas pobytu Mártona znajdowało się w stanie absolutnego zaniedbania, czy to „z powodu lenistwa profesorów czy słuchaczy”.
W Gdańsku działały też inne szkoły. Niektóre związane były z kościołami i od nich brały swoje nazwy. Inne skupiały się na nauce języków: niemieckiego, polskiego, francuskiego, były też szkoły tańca i szermierki. Autor dziennika nie był w stanie wymienić ich wszystkich: „Co do ich stosunków, obyczajów i ustaw, nie sądzę, żeby je warto było tutaj podawać”.
Chodząc po kościołach
W ówczesnym Gdańsku kandydat na pastora odnalazł aż dwanaście kościołów. Wymienił je skrupulatnie: Panny Maryi, gimnazjalny (Św. Trójcy), św. Piotra i Pawła, Czarnego Klasztoru (św. Mikołaja), św. Katarzyny, św. Elżbiety, św. Gertrudy, św. Bartłomieja, św. Jana, św. Jakuba, karmelitów (św. Józefa) i Św. Ducha. Najwięcej uwagi – co oczywiste – poświęcił Kościołowi Mariackiemu, którego „wielka, szeroka i wysoka wieża bez żadnych ozdób” skrywała w sobie wiele ogromnych dzwonów, w tym jeden „leżący na kołach”. Z napisu w kruchcie odczytał, że świątynię założono w roku 1343, kiedy rozpoczęto też budowę murów miejskich. Ogromne wnętrze kościoła podzielone było na wiele kaplic, wystawiono w nich pięćdziesiąt ołtarzy.
O najsławniejszym, alabastrowym z kaplicy św. Doroty mówiono, że został znaleziony na morzu i był dziełem anielskich dłoni. Tkwiło w tej opowieści ziarenko wykoślawionej prawdy, gdyż ołtarz na początku XV wieku wykonano w Anglii (angielskie dłonie), a do Gdańska rzeczywiście dotarł drogą morską. Podobno burmistrz Bartłomiej Schachmann, znany w mieście z powodu swoich dalekich podróży i nie tylko kolekcjonerskich pasji (bliska mu była również alchemia i magia), chciał odkupić ten ołtarz od miasta za niebagatelną kwotę ośmiu tysięcy florenów (w innych wersjach propozycja ta miała dotyczyć „Sądu Ostatecznego” Hansa Memlinga, który jednak zawisł w kaplicy św. Doroty znacznie później). Miał zamiar umieścić „anielskie dzieło” w swoim zbiorze rozmaitości – exoticotamion. Potężną ołtarzową szafę – drewniane skrzydła – otwierano tylko trzy razy do roku na główne święta. Obecnie można oglądać codziennie, niezwykły zabytek wrócił do Bazyliki Mariackiej w lipcu 1989 roku.
Márton wspomniał „lane ze srebra” figury apostołów zdobiące główny ołtarz mistrza Michała z Augsburga, które mieszczanie podczas wojny ze Stefanem Batorym kazali przetopić na monety. Herb tego króla z Siedmiogrodu – „Wilcze zęby” – umieszczony był na największych organach, jednych z czterech, jakie posiadała ta świątynia. Piszczałki były tak duże, że do niejednej mógłby się zmieścić człowiek. Kiedy dochodziła z nich muzyka, wydawało się, że mury runą pod naporem potężnych dźwięków. Z drugim, znacznie starszym instrumentem, znajdującym się na prawo od wielkich organów, wiązano intrygujące opowieści. Mówiono, że niektóre piszczałki i trąby kiedyś odlane były z czystego srebra, a dzięki temu miały niezwykle wysoki i czysty ton. Niestety, pewien niezbyt utalentowany organista poczytywał to za skazę i bezskutecznie usiłował je przestroić. Po kilku godzinach prób muzyk stracił cierpliwość i przeklął instrument słowami: Niech cię diabli wezmą, jeżeli nie chcesz mi służyć. Wypowiedział to w złą godzinę. Następnej nocy czereda diabłów wtargnęła do świątyni i przystąpiła do niszczenia organów. Przy wtórze „kociej” muzyki wyniesiono do piekieł niemal wszystkie metalowe części instrumentu, aby tam przetopić je na kotły dla grzeszników, a w kościele pozostała pusta szafa organowa, straszący szkielet bez ciała i ducha.
Opowiadano, że z kościoła prowadziło podziemne przejście na dawny krzyżacki zamek. Węgier był skłonny w to uwierzyć. Napisał: „u nas, zwykła to rzecz jest, w zamkach skryte drzwi napotkać. Kto nie wierzy, niech ogląda szkołę w Pataku” (Sárospatak, siedziba słynnego w całej Europie Kolegium Kalwińskiego).
Csombor odwiedzał też inne kościoły. W kościele gimnazjalnym (Św. Trójcy) podziwiał nagrobek z „wykutymi trzema gwiazdami i trzema różami” oraz napisem: „Bartolomaeo Keckernno”. Tu pochowano gdańskiego filozofa i teologa – Bartłomieja Keckermana, profesora gimnazjum. Márton zaglądał też do znajdującego się w pobliżu innego kalwińskiego kościoła – pod wezwaniem św. Piotra i Pawła. Poszedł tam między innymi po to, aby obejrzeć kulę, którą – wedle bałamutnej legendy – Batory rozkazał wystrzelić do krzyża. Świętą Katarzynę na Starym Mieście określił jako „ładną”, znów spodobały mu się organy, ołtarz wykuty z kosztownego kamienia oraz krzesła ozdobione ciekawymi figurami. Za każdym razem zaznaczał do kogo należy zwiedzana przez niego świątynia, stąd wiemy, że „Katarzyna” i „Jan” należały do „saskiego” wyznania, a w kościele św. Elżbiety przy murach miejskich chwali Boga „helvetica confessio”. U „Jakuba” widział szczękę rybią długą na pięć łokci.
W luterańskim mieście stan posiadania katolików był w dalszym ciągu dość znaczny – należały do nich trzy klasztory i tyle samo kościołów. Główny zajmowali dominikanie nazywani czarnymi mnichami. Na plebani Kościoła Mariackiego osiedlili się jezuici. Z jednym z nich, „sławnym paterem” Crispinisem, Csombor odbywał długie i interesujące rozmowy. Napisał nawet, że wiele z nich skorzystał. Crispinis zachęcał Węgra, by odwiedził Braniewo, gdzie od czasów Batorego miało swoją siedzibę prężnie rozwijające się Kolegium Jezuickie. W drugim kościele katolickim, który był częścią starego i popękanego klasztoru karmelitów, odnalazł organy „tak piękne, jakich prócz panny Maryi nie ma żaden inny kościół w mieście” oraz konwent składający się z dwudziestu trzech białych mnichów. W kościele św. Brygidy zobaczył wielki stary ołtarz wart kilka tysięcy florenów, a także usłyszał modlitwę „Tibi Domine”, odśpiewaną cudnie przez chór dwudziestu czterech mniszek.
Z nieukrywaną satysfakcją odnotowywał wszelkie opowieści, które mogły w negatywnym świetle przedstawić katolików. Można przypuszczać, że Marton, rozkochany w religijnych sporach i polemikach, wędrując po mieście specjalnie szukał „guza”, wkraczając do świątyń papistów, gdzie znajdował powody do irytacji. Pewnego razu u Świętego Mikołaja ujrzał przybite „dwie rojące się od łgarstw tablice, prawiące o żywocie i śmierci Marcina Lutra, Kalwina, Ariusza oraz kilku innych, wszystkich jednakowo posądzanych o kacerstwo”. Był oburzony, wdał się w dyskusję z zakonnikami, a wtedy jeden z nich (oczywiście opasły), „jeszcze krztynę, a byłby nas siłą przez ogrodzenie przerzucił”. Ze wzgardą skwitował tę przygodę: „żyją oni w zadziwiającym nieuctwie”.
W okolicy
Po zajęciach, sam lub w towarzystwie kompanionów, włóczył się po Gdańsku i okolicy. Najbardziej zbliżone do krajobrazu Węgier wydało mu się przedmieście zwane Długie Ogrody. Napisał, że kiedy rozmyślali o ojczyźnie, tam właśnie zachodzili, gdzie „kilka chat strzechą pokrytych budziło w nas przeplatane żartami wspomnienia Węgier”. Odwiedził „Gardziel Morza”, czyli Wisłoujście, gdzie oglądał wyryte kryształem na szkle latarnianej lampy imię księcia Gabora Batorego, pamiątkę po wydarzeniach związanych z oblężeniem twierdzy w 1577 roku. Trafił także do Oliwy, gdzie odbywał się właśnie uroczysty pogrzeb niedawno zmarłego opata cystersów, Dawida Konarskiego, który – z pomocą przeora Adlera – doprowadził tutejszy konwent do największego rozkwitu gospodarczego. Márton zwiedził kościół i odnalazł w galerii dobroczyńców „otaczany wielką czcią” obraz króla Batorego.
Był w Braniewie i Fromborku, o którym napisał: „wysokie, z oddali widoczne capitolium tuż przy morskim brzegu jest położone. Podczas gdy mury miejskie są marne, to wzgórze z siedzibą kanoników – nie mam pojęcia czego się lękają – otaczają grube fortyfikacje z wysokimi wieżami”. Tu zatrzymał się w gospodzie, która wydała mu się tak ogromna, że z powodzeniem zmieściłyby się w jej wnętrzu dwa kościoły. „Nigdy nie widziałem podobnej” – zanotował z rozbawieniem.
Przejazdem gościł w Elblągu. Miasto, „acz straszliwie błotem zaszargane, bowiem ziemie okoliczne mocno są podmokłe”, podobało mu się. Wrażenie robił układ ulic: „z trudem tylko znalazłoby się podobny” w Europie, „są proste jak strzelił”, dzięki czemu „jeśli staniesz pośrodku, ujrzysz wszystkie słynne baszty”. Zainteresowała go tutejsza liczna kolonia kupców z Wysp Brytyjskich, jej prawa oraz historia, a musiało ich być sporo, skoro nabrał przekonania, że „większość elblążan zna język angielski”. Dużo uwagi poświęcił miejscowym „pięknym” szkołom, opisał ich przestronne dziedzińce, położenie przy brzegu rzeki oraz przywilej, dzięki któremu tutejsi żacy dostawali darmową strawę w pobliskim domu dla pielgrzymów. Każdy z nich o określonej porze szedł tam, „z własnym naczyniem w garści”. Do serca przypadło mu tutejsze gimnazjum, w którym dość często gościli przybysze z Europy Środkowej. Na przełomie XVI-XVII wieku pobierało tam naukę 38 Węgrów i 11 Czechów.
Ullyses Pannonicus
Csombor z zainteresowaniem przyglądał się nowym miastom i ludziom, chętnie słuchał i wiele notował, jego opis odwiedzanych miejsc jest niezwykle osobisty i bardzo barwny. Odczuwał potrzebę uzupełniania opowieści anegdotami i ciekawostkami. Nie był krytyczny wobec źródeł, czerpał informacje skąd popadło. Odkrył też w sobie talent poety, albowiem pod wpływem jarmarku 1617 roku napisał poemat po łacinie.
Młody Węgier był na tyle roztropny, co szalony, na tyle skrupulatny, co nieuporządkowany. W jednym zapisie umieszczał uczone rozprawy i wnikliwe spostrzeżenia oraz ciekawostki w rodzaju wspomnienia o Elżbiecie Simson, dziewczynie pozbawionej rąk i nóg, „która jednak nad podziw ludzki ustami pisze i haftuje”. Zarzucał gdańszczanom nadzwyczajne sknerstwo, które pozwalało im nakładać podatki na żebraków, ale kiedy tylko mógł korzystał z ich bezpłatnej gościnności.
Krytycznie przyglądał się tutejszym obyczajom, twierdził, że w gdańskich przytułkach „przypominających zajazdy” bogaci już zawczasu wykupywali pokoje, aby zabezpieczyć się przeciwko wyrokom losu. Ze zgrozą pisał o zwyczajach związanych z Andrzejkami: kobiety, „zanim pokładą się do łóżek, gołe, tak jak wyszły z łona matek – to mi dopiero igraszki z szatanem – przed tymi łożami padają i błagają świętego Andrzeja specjalnymi modłami, aby przyszłego wskazał męża”. Gdańskie kobiety wydawały mu się niezwykle wyemancypowane, nie tylko wybierały sobie mężów po trzydziestce, ale wymagały dla siebie szacunku większego niż mężczyźni.
Dziwiły go nadmorskie anomalie pogodowe. W dzienniku zapisał: „Niezwyczajną w naszym kraju rzeczą jest deszcz w styczniu, lecz tu w czasie drogi złapała nas ulewa z wielkimi grzmotami i błyskawicami”.
Márton opuścił Gdańsk w 1618 roku. Okazało się, że był to pierwszy przystanek w jego wielkiej europejskiej podróży. Drogą morską dotarł do Kopenhagi, zwiedził Danię, był w Amsterdamie, potem w Anglii, Francji i krajach niemieckich. Wracał przez Polskę. Swoją wielką wyprawę zakończył w 1620 roku.
Został nauczycielem w szkole w Szepsi, a następnie w pobliskiem Telkibanyi. Ucząc młodzież, pilnie przygotowywał swoje notatki do wydania. Zaniósł je do drukarni w Kassa, najbliższym dużym mieście, by ujrzeć swoją „Europa Varietas”. Zmarł w 1622 roku. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat.
Waldemar Borzestowski
Wykorzystano:
„Ziemia. Tygodnik krajoznawczo-ilustrowany”, cykl artykułów „Z podróży Węgrów po Polsce”, Warszawa 1911;
Márton Csombor Szepsi „Europa Varietas”, Kolozsvár 1943;
Csombor Márton „Mártona Csombora podróż po Polsce”, przekład Jan Ślaski, Warszawa 1961.
Pierwodruk: „30 Dni” 4/ 2004