Najmocniej z tych zdjęć przemawiają do mnie detale. Rzeczy i sprawy pozornie mało istotne, które dla ówcześnie żyjących gdańszczan wydawały się tak oczywiste jak powietrze, czy chmury. A jednak: na przykład widok cumujących przy kanale Raduni łódek. Od razu widać, że każdy z domów stojących nad wstęgą wody miał własny pomost, a przy nim właśnie cumującą łódź. Służyła najczęściej do funkcji rekreacyjnych, spacerowo-wędkarskich, ale bywało też, że pan domu z krzepkim synem wyruszali taką łódką wprost spod domu na... zakupy w mieście. Obok komunikacji tramwajowej, kolejowej i samochodowej istniała bowiem w ówczesnym Gdańsku spora sieć połączeń wodnych, całkiem przez komunizm zaniechanych, jeśli nie wprost zlikwidowanych. Ponadto, jeśli chodzi o te malutkie, prywatne przystanie – jakimi były drewniane pomosty – pełniły one także rolę towarzysko-rodzinną, podobną do tej, jaką odgrywały przedproża. Latem i wiosną ustawiano na nich stoliki i krzesła, obiadowano, pito piwo. Słowem – prawie jak w Wenecji.
Innym, równie nostalgicznym szczegółem, jest dla mnie widok przekupek na Targu Rybnym. Węgorze, dorsze, turboty i sandacze wprost pachną na tych zdjęciach. Cóż bardziej oczywistego w mieście nad morzem?
A jednak okazuje się, że oczywiste wcale nie musi być realnym.
Gdańsk należy dzisiaj – tak jak przez wszystkie swoje powojenne lata – do niechlubnej czołówki miast absurdu – będąc podobno morską stolicą Polski, nie posiada swojego rybnego targu. Tak jak Helsinki, Amsterdam i setki, jeśli nie tysiące miast położonych nad morzem Bałtyckim, Północnym, czy Śródziemnym. Jak to możliwe – to temat na osobną dysertację. W każdym razie tylko dzięki fotografii – tej dawnej – dzisiejsi gdańszczanie mogą się przekonać, czego naprawdę brakuje w ich mieście. Co utracili – jak się wydaje – bezpowrotnie.
Te dwa przykłady, a jest ich przecież znacznie więcej, ukazują rolę serii albumów „Był sobie Gdańsk”. Głęboką, kulturotwórczą, inspirującą. Trudno ją przecenić: dawna fotografia w tak zmasowanej, ale też i mądrze zredagowanej formie dała początek wielu dyskusjom, prywatnym wtajemniczeniom, często też rodzinnym wędrówkom po mieście. Ten epicki w istocie cykl jest też swoistym uzupełnieniem prozy Güntera Grassa. Ale – i oby tak się stało – może być również wykorzystany w przyszłości. Mam na myśli rekonstrukcję przestrzeni, która nie skończyła się przecież wraz z odbudową ulic Głównego Miasta. Ulica Długa – to znów tylko jeden z możliwych przykładów – powinna wszakże zrzucić ze swojej nawierzchni ohydne, gierkowskie płyty i wracając do wielowiekowej tradycji tego miejsca cieszyć oko starannie ułożonym brukiem. Nawet jeśli będzie to wyreżyserowana stylizacja – jej efekt bez wątpienia oznaczać będzie wzmocnienie poczucia „autentyczności historii”. Wiem, co to oznacza, jako mieszkaniec jednej z oliwskich ulic, na której „zrekonstruowano” dawny bruk: teraz wrażenie „dawności” jest znacznie pełniejsze, niż wówczas, gdy stare nawierzchnie zalano lichym asfaltem – była to zresztą cecha wszystkich komunistycznych miast od Władywostoku po Łabę. A także parków – od Warny po moją Oliwę.
Kilka fotografii może być zaczątkiem interesującego opowiadania. Kiedy ujrzałem ulicę Długą pełną dorożek i tramwajów, skrajem której maszeruje młoda kobieta, od razu wymyśliłem postać „Kaszibke”, służącej w domu pewnego porucznika huzarów, do którego w roku 1904 przyjeżdża Hans Castorp. Naoczność, jaką oferuje fotografia, jest nie do przecenienia. Zwłaszcza w miastach, które – jak Gdańsk - musiały dźwigać się z popiołów w najdosłowniejszym sensie.
Boli tylko jedno: między innymi właśnie cykl „Był sobie Gdańsk” stał się przedmiotem ataków posła Jacka Kurskiego, który oskarżał zarówno środowisko autorów tego przedsięwzięcia, jak władze miasta o „proniemiecką politykę”. Ta zawstydzająca insynuacja pozostanie trwałym świadectwem stylu uprawiania polityki w Polsce. Pan Kurski – choć podobno gdańszczanin – zupełnie nie rozumie, że swobodny dyskurs na temat historii jest przywilejem ludzi wolnych, o silnym poczuciu tożsamości. Właśnie to poczucie bardzo solidnie rozbudował i umocnił w sercach gdańszczan cykl wspomnianych albumów. Jego autorzy na trwałe wpisali się w historię naszego miasta. Jeżeli czegoś mi w tym cyklu braknie, to choćby jednego zdjęcia z ulicy, przy której się urodziłem i mieszkałem bez mała trzydzieści lat. Hubertusburgeralee, czyli obecnej Chrzanowskiego, gdzie jeszcze w latach sześćdziesiątych na rogu Karłowicza świeciły gazowe latarnie. Ale powód jest oczywisty: któż fotografował ubogie przedmieście Wrzeszcza, gdzie pomiędzy domami wypasano konie i krowy?
Płynie stąd jedna ważna nauka: fotografujmy miejsca mało ważne, pozornie nieatrakcyjne. Nigdy nie wiadomo, jaki użytek zrobią z tego nasi wnukowie. Wszystko przemija tak szybko, niepostrzeżenie. Czas – ów podstępny złodziej – jest mistrzem destrukcji. Fotografia jest znakiem naszego sprzeciwu wobec tej dziwnej tajemnicy przemiany form, przestrzeni, ulic, domów.
Zatem – niech będzie pochwalona fotografia.
Paweł Huelle
Pierwodruk: „30 Dni” 1/2007