Kilka miesięcy później historia miała się powtórzyć, jednak tym razem tir, wyładowany maszynami drukarskimi po dach, wpadł już na granicy. Po wielkim sukcesie przyszła gigantyczna klęska, zarówno pod względem politycznym, jak i finansowym. „Solidarność” straciła wówczas 250 tysięcy dolarów, jedną czwartą jej całorocznego budżetu.
Pomysł zorganizowania wielkiego transportu narodził się z potrzeby chwili. Przemycanie powielaczy i książek pojedynczo było mało efektywne, trudne organizacyjnie i niemal równie drogie co przygotowanie większego transportu.
– Każdy z nas zdzierał skórę, a my nie mieliśmy możliwości targowania się. Chętnych podjęcia ryzyka nie było bowiem wielu, jak to się mogło wydawać – twierdzi Marian Kaleta, organizator transportów dla niezależnych organizacji w Polsce.
Dodatkowym problemem okazał się zakup powielaczy offsetowych, podstawowej broni podziemia po wprowadzeniu stanu wojennego. Postęp technologiczny na Zachodzie wyparł te proste maszyny drukarskie z rynku. Zastępowały je kserokopiarki, które w warunkach podziemnych były mało użyteczne ze względu na wysoki koszt odbitek i potrzebę posiadania wykwalifikowanego serwisu. – Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu firmę, która wyprodukowała nam 200 sztuk powielaczy. Nie zakończyli produkcji tego modelu tylko dlatego, że wciąż cieszył się on wzięciem wśród misjonarzy – mówi Joanna Pilarska, w latach osiemdziesiątych zastępca szefa biura „Solidarności” w Brukseli.
Na przełomie lat 1985 i 1986 zapadła decyzja, że podziemie w Polsce otrzymywać będzie główne dostawy w dwóch, góra trzech transportach rocznie. Stroną organizacyjną zająć się miał Marian Kaleta, mieszkający w Malmö emigrant, który wyjechał do Szwecji w latach siedemdziesiątych. Wówczas miał już całkiem niezły staż w przemytniczym rzemiośle. Pierwsze jego dostawy trafiły do Polski w roku 1978. – Innych możliwości niż rzadkie, ale duże transporty w połowie lat osiemdziesiątych w praktyce nie było. Na nasze różne propozycje kraj odpowiadał negatywnie. Podziemna Tymczasowa Komisja Koordynacyjna „Solidarności” nie dysponowała żadnymi możliwościami odbioru sprzętu. Wszystko odbywało się na zasadzie prywatnych kontaktów – twierdzi Kaleta.
Po podjęciu decyzji pozostało jedynie znaleźć odbiorców towaru w Polsce. Do rozładowania tira potrzeba rampy, wózka widłowego lub sztaplarki, sporego magazynu i kilku ludzi. Dziś nie wydaje się to wielkim problemem. W połowie 1986 roku udział w takiej akcji groził kilkoma latami więzienia. Potrzeba więc było najbardziej zaufanych osób.
Gwarancją dobrze przygotowanego przejęcia przesyłki był Jacek Merkel, który po wprowadzeniu stanu wojennego zorganizował regularną łączność pomiędzy podziemnymi strukturami „Solidarności” w Polsce i jej zagranicznymi biurami, w tym z biurem w Brukseli, które szybko stało się najważniejszym zagranicznym przedstawicielstwem związku. Merkel dobrał sobie współpracowników: Jana Krzysztofa Bieleckiego, który odpowiadać miał za bezpieczeństwo transportu, i Bogusława Szybalskiego. Zadaniem działacza elbląskiej „S” miała być organizacja dystrybucji odebranego sprzętu w Polsce. Do zespołu trafił również Piotr Kwiek, pracownik naukowy Wydziału Matematyczno-Fizycznego Uniwersytetu Gdańskiego, którego do akcji polecił Jerzy Milewski. Szef brukselskiego biura „S” miał do niego zaufanie. Wiedział, iż po wprowadzeniu stanu wojennego długo ukrywał Eugeniusza Szumiejkę, jedną z bardziej poszukiwanych przez Służbę Bezpieczeństwa osób. Kwiekowi przypadła rola wynajęcia magazynu i zwerbowania grupy ochotników, którzy pomogą w rozładowaniu ciężarówki. Konspiracja była posunięta do granic możliwości. Członkowie poszczególnych grup wzajemnie się nie znali. O transporcie nic nie wiedzieli nawet działacze podziemia najwyższego szczebla.
Magazyn musiał być w ustronnym miejscu, ale stosunkowo blisko głównej drogi. Zagraniczna ciężarówka na bocznych drogach mogłaby bowiem wzbudzić podejrzenia. Piotr Kwiek ruszył na rekonesans. Po kilku wyjazdach udało się znaleźć odpowiedni obiekt w jednej z podgdańskich wsi. Legitymując się fałszywym dowodem osobistym, wynajął na kilka miesięcy opuszczony kurnik. Zapłacił gotówką, aby właściciele nie zadawali zbędnych pytań. Kwiek nie chce zdradzić nazwy miejscowości. Właściciele kurnika też chcą pozostać anonimowi. Przypierany do muru Jacek Merkel twierdzi, że konspiracja była tak daleko posunięta, że do dziś nie poznał adresu „hurtowni”.
Robotnicy fizyczni zwerbowani zostali w hotelu asystenckim Uniwersytetu Gdańskiego. Wszyscy byli pracownikami naukowymi Wydziału Matematyczno-Fizycznego. Zgodzili się wziąć udział w podziemnej akcji, choć nie znali żadnych szczegółów. Wiedzieli tylko, że ich pomoc jest potrzebna. Nie wiedzieli ani gdzie, ani kiedy, ani po co. Dziś z ośmiu naukowców prawie wszyscy pracują na uniwersytecie. Żaden nie chce zgodzić się na ujawnienie nazwiska.
Po szwedzkiej stronie również nie afiszowano się z przygotowaniami. W dwadzieścia jeden wielkich skrzyń zapakowano wszelkie dobra: około stu powielaczy offsetowych, matryce, farby drukarskie i zagrażające ustrojowi książki. Na początku czerwca 1986 roku wszystko było gotowe do wyjazdu, łącznie z kierowcą ciężarówki, którym miał być Lenart Jöern – już wcześniej uczestniczący w mniejszych przerzutach.
Wielkość transportu sprawiała, że najpierw należało przeprowadzić rekonesans w Polsce. Jöern pojechał do Polski „czysty”, aby sprawdzić, czy po drugiej stronie granicy wszystko funkcjonuje bez zmian. Nic nie wskazywało na coś nowego, służby graniczne podejmowały te same rutynowe działania, co zwykle. Szwed na wszelki wypadek przejechał całą trasę, którą niebawem miał przebyć z trefnym towarem: Malmö-Ystad-Świnoujście-Gdańsk.
W wyniku nieporozumienia po polskiej stronie nastąpiła pełna mobilizacja. Przy kurniku Piotr Kwiek czekał ze swoimi ludźmi na rozładowanie tira. Na jeden dzień udało się nawet wypożyczyć akumulatorowy wózek widłowy. Jöern był zdziwiony poziomem przygotowań: uniwersalna rampa (ludzie po polskiej stronie nie znali typu ciężarówki, która przywiezie towar), spory magazyn, wózek widłowy, gotowi do pracy ludzie, a na dodatek – płytki betonowe, które miały po rozładowaniu przywrócić ciężarówce jej poprzednią wagę. Towar miał być bowiem przemycony do Polski sposobem używanym kilka lat później przez przemytników papierosów i alkoholu, czyli „na tranzyt”. Deklarowano przejazd przez Polskę np. do Jugosławii, na terenie Polski rozładowywano samochód bez naruszenia plomb, doładowywano płytami betonowymi, by ważył tyle, ile wykazano w deklaracji i ekspediowano w dalszą drogę.
Na właściwy transport trzeba było jeszcze poczekać. – Wszyscy i tak byliśmy podekscytowani. Wciąż wszystko trzymaliśmy w tajemnicy, ale koledzy z hotelu asystenckiego wiedzieli już, że brać będą udział w naprawdę dużej akcji – mówi Piotr Kwiek.
Data transportu ostatecznie została wyznaczona na drugą połowę czerwca. Jacek Merkel przekazał informację o dacie wizyty Jöerna swoim współpracownikom. W umówionym dniu, wieczorem, Lenart Jöern przyjechał do Ystad. Tam zmienił numery rejestracyjne ciężarówki. Fałszerstwo było konieczne ze względu na hipotetyczną możliwość rejestrowania danych samochodów przez polskie służby graniczne. Gdy Jöern bez przeszkód wjechał na prom, Marian Kaleta odetchnął z ulgą: – Paradoksalnie, zagrożenie wpadką było większe po stronie szwedzkiej niż polskiej. Najbardziej obawiałem się, że to właśnie Swensony odkryją transport. Jedno było ustalone i nie podlegało zmianie, gdyby cło odkryło jakieś niezgodności, to Lenart miał po prostu zostawić samochód, a ja miałem załatwiać resztę – mówi.
Podróż promem minęła spokojnie. W Świnoujściu przejął Szweda późniejszy premier Rzeczpospolitej Jan Krzysztof Bielecki. Pilotował go całą drogę, jednocześnie prowadząc nasłuch radiowy na częstotliwościach używanych przez Służbę Bezpieczeństwa. Bielecki zajmował się kontrwywiadem w „Solidarności” od momentu wprowadzenia stanu wojennego, miał więc w tym fachu już spore doświadczenie. W drodze do Gdańska nic nie wskazywało jednak na wzmożoną aktywność SB.
Przy kurniku czekali już ludzie Kwieka i Bogusław Szybalski, który wraz ze współpracownikami w ciągu trzydziestu godzin miał rozparcelować transport i ukryć sprzęt w kilku punktach (później, przez wiele miesięcy maszyny były rozwożone po kraju). Rozładunek przebiegł bez problemów dzięki temu, że zapobiegliwy Kaleta zaopatrzył Jöerna w ręczną sztaplarkę, która okazała się niezwykle pomocna. Drugi raz nie udało się już bowiem wypożyczyć wózka widłowego.
Tego samego dnia Merkel wiedział już, że akcja się powiodła, ale Kaleta musiał jeszcze poczekać na informację. Dla bezpieczeństwa obowiązywała cisza w eterze, co oznaczało absolutny zakaz rozmów telefonicznych z biurem „S” w Brukseli oraz z innymi współpracownikami. Dopiero dzień później Kaleta odebrał tak oczekiwany telefon. Lenart Jöern dzwonił z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Kaleta nie pamięta dokładnie, co mówił, ale sam fakt, że kierowca telefonował, oznaczał jedno – udało się. – Dopiero po paru minutach zacząłem się cieszyć jak małe dziecko. Zadzwoniłem do Brukseli i powiadomiłem Jerzego Milewskiego o powodzeniu operacji. Wiedziałem, że jemu też spadł kamień z serca, po prostu wszyscy odetchnęliśmy – wspomina Marian Kaleta. – Po udanej wysyłce tira wiedziałem, że nic większego nie potrafię osiągnąć. Czułem się jak zdobywca Mount Everest. Można go zdobyć co prawda jeszcze raz, ale wyższej góry już nie ma – dodaje.
Dla „Solidarności” w kraju udany przemyt również oznaczał wielki sukces. W roku 1986 akcje „S” nie stały wysoko. Podziemie nie mogło się poszczycić spektakularnymi sukcesami. Niespotykana w innych krajach bloku radzieckiego działalność wydawnicza oraz informacyjna podupadała. Dlatego dostarczenie do kraju w jednym transporcie ponad stu maszyn drukarskich dawało niepowtarzalną okazję zaopatrzenia regionów w wymarzone i od dawna oczekiwane offsety.
Tymczasem organizatorzy akcji spoza PRL spotkali się w Brukseli. Fetowano sukces oryginalnym szampanem i jednocześnie snuto plany co do najbliższej przyszłości. W ruch poszły kalkulatory. Finanse, którymi dysponowało brukselskie biuro „Solidarności”, dawały możliwość organizacji dwóch wielkich transportów rocznie, zawierających około 150 maszyn poligraficznych oraz kilka ton innych materiałów. Na lipcowej konferencji w Brukseli zapadła decyzja wysłania podobnie dużego transportu jesienią. Tym miał się zakończyć rok 1986.
Samochód został przemalowany kolejny raz oraz zaopatrzony w fałszywe numery rejestracyjne. Mając do dyspozycji jedno auto i jedną przyczepę, Kaleta obawiał się, że polskie władze celne prowadzą rejestr przybywających ciężarówek, dlatego wolał zmieniać tablice za każdym razem.
Był to kolejny rok bez wpadki, a ta – jak to w przemytniczym rzemiośle – musiała kiedyś nastąpić. Nie wiadomo było jedynie – kiedy. – Doświadczenie uczy, że jak wszystko idzie jak z płatka, to właśnie wtedy niebezpieczeństwo jest za rogiem. Starałem się nie popadać w rutynę, a przede wszystkim robiłem wszystko, aby margines bezpieczeństwa był jak największy – mówi Kaleta. W przypadku drugiego transportu okazało się to za mało.
Po rutynowym wystukaniu w komputerze numeru rejestracyjnego ciężarówki, szwedzki celnik nie potrafił ukryć zdziwienia. Według komputera powinien widzieć przed sobą osobowego volkswagena passata, tymczasem nieopodal stała olbrzymia scania. W zamieszaniu, które natychmiast się zrobiło, nikt nie słuchał wyjaśnień Jöerna, który tłumaczył polityczny, a nie kryminalny charakter przemytu. Dopiero, gdy Kalecie udało się telefonicznie poinformować o sprawie tajną szwedzką policję SAEPO (znała ona Kaletę jako działacza „Solidarności”), po jej poręczeniu, celnicy przepuścili scanię. Tu jednak właśnie zaczęły się prawdziwe kłopoty. Lenart Jöern umówiony był z Kaletą w ten sposób, że w razie najmniejszego zamieszania na granicy akcja musi zostać bezwzględnie przełożona. Gdy jednak odzyskał dokumenty stracił głowę, albo wpadł w euforię i ruszył w dalszą drogę...
– Gdy prom odpływał, byłem już prawie na sto procent pewien, że tym razem nam się nie uda. Liczyłem jedynie na cud – mówi Marian Kaleta.
W Świnoujściu obyło się początkowo bez sensacji. Z promu powoli zjeżdżały zarówno samochody osobowe jak i ciężarowe. Jöern przeszedł bez przeszkód odprawę celną i podstemplował dokumenty wjazdu do PRL, pożartował ze znajomymi celnikami, usiadł za kierownicą i usiłował wyjechać poza obszar celny, czyli na trasę wylotową do Szczecina. Tutaj nastąpiła niespodzianka. Zatrzymali go żołnierze, którzy jeszcze raz przejrzeli dokumenty transportu i zarządzili rewizję w samochodzie. Już po otwarciu pierwszych paczek wszystko stało się jasne. Zażądano pomocy z Warszawy. Posiłki esbeków przybyły helikopterem.
Rewizja zapewne nie była przypadkowa. Nie kontrolowano bowiem innych samochodów. – Cała sytuacja była tak niewiarygodna, że SB podejrzewała jakąś bliżej nieokreśloną prowokację ze strony Szwedów – twierdzi Marian Kaleta. Kilku celników stemplujących dokumenty scanii zatrzymano nawet do wyjaśnienia na 48 godzin. Informacja o przejęciu transportu została podana z kilkudziesięciogodzinnym opóźnieniem. Polska Agencja Prasowa poinformowała o tym fakcie dopiero dwa dni później. Notatka była lakoniczna: „29 listopada br. w Świnoujściu polskie służby graniczne ujawniły w samochodzie ciężarowym prowadzonym przez obywatela szwedzkiego ponad 8-tonowy ładunek, zawierający sprzęt komputerowy, radiowy, poligraficzny, łącznościowy, a także kilka tysięcy egzemplarzy polskojęzycznej literatury bezdebitowej drukowanej na Zachodzie. Sprzęt ten był przeznaczony dla osób prowadzących wywrotową działalność o charakterze politycznym”.
Przed opublikowaniem tej wiadomości losu Jöerna można było się tylko domyślać.
– Gdy w umówionym dniu ciężarówka nie przyjechała, nie wiedziałem, co się stało. Przejechałem po Trójmieście sto pięćdziesiąt kilometrów, aby sprawdzić, czy może scania gdzieś się błąka, z powodu błędu któregoś z ogniw po naszej stronie. Z telefonów, z powodu możliwości podsłuchu, nie można było wtedy normalnie korzystać – wspomina Jacek Merkel. Żadnych wiadomości nie miał również Marian Kaleta. Dopiero 2 grudnia zadzwonił do niego funkcjonariusz z SAEPO z żądaniem natychmiastowego spotkania. Gdy po godzinie obaj panowie siedzieli już naprzeciwko siebie, funkcjonariusz SAEPO przedstawił fakty: transport dla „S” przejęty został przez polskie władze, Lenart Jöern jest aresztowany, a władze szwedzkie zostały zawiadomione, że w transporcie jest broń. Kaleta spokojnie wysłuchał zarzutów i odpowiedział, że transport broni nie zawierał. „Solidarność” broni bowiem nie używa, a gdyby miała takie zamiary to nie istnieje potrzeba zakupów na Zachodzie i szmuglu do Polski, gdyż można tanio kupić ją na polskim rynku.
– Zakładaliśmy, że w razie wpadki będziemy bici i to mocno, ale nie, że aż tak mocno. Bili nas i obcy, i swoi, wszyscy równo z prawa i z lewa. Szczególnie bolesne były ciosy ze strony warszawskich elit opozycyjnych, które oskarżały nas o brak zdrowego rozsądku i niepotrzebne ryzykanctwo. To, że przed czterema miesiącami podobny transport dotarł do „Solidarności” bez przeszkód, było zupełnie nieważne –mówi Marian Kaleta.
Po stronie szwedzkiej oficjalnie wciąż trwała jeszcze cisza. Tego samego dnia wieczornym promem jedna ze znajomych Kalety pojechała na zakupy do Szczecina. Prawdziwym celem podróży było uzyskanie wszelkich możliwych informacji o transporcie. Wróciła już po półtora dnia z detalicznym opisem uzyskanym od jednego z celników, który był informatorem podziemia. Wtedy już było prawie na sto procent pewne, że zdradzili Szwedzi.
Na początku grudnia lewicowa prasa szwedzka przystąpiła do ataku. Pojawiały się informacje z pewnych źródeł, że transport zorganizowały szwedzkie służby specjalne, a Marian Kaleta był jedynie nic nie wiedzącym pośrednikiem lub wręcz przeciwnie: Kaleta był organizatorem, a to Lenart Jöern nawet nie wiedział, co przewozi. Poza tym, media szybko wyciągnęły na jaw, że Lenart Jöern nie posiadał prawa jazdy, bo zostało mu one odebrane za jazdę w stanie nietrzeźwym. – W tym momencie szlag mnie trafił. Znałem Lenarta długo, ale to było już ewidentnie za dużo. Po pierwsze, wbrew ustaleniom, zamiast zawrócić w Ystad, wjechał na prom, po drugie – pojechał bez prawa jazdy – wspomina Kaleta.
W polskiej prasie pojawiały się cytaty ze szwedzkich gazet, co sprawiało wrażenie wiarygodności. Polska prasa podziemna, nabrała dla odmiany wody w usta i nie wzięła w obronę ani Jöerna, ani Kalety, co z kolei chętnie eksponowała prasa szwedzka. „Tygodnik Mazowsze”, największa podziemna gazeta w Polsce, przyłączył się do krytyki.
Komuniści wciąż jednak nie wiedzieli, dlaczego Szwedzi pomogli w wykryciu przemytu. Zakładali wyrafinowaną prowokację. Z upodobaniem powtarzano spekulacje szwedzkiej prasy socjaldemokratycznej, która sugerowała, że w wysyłce transportu brały udział władze szwedzkie lub co najmniej ambasada USA w Sztokholmie. Sven-Aake Hjaelmroth, szef SAEPO, oficjalnie zaprzeczył, aby jego służby miały cokolwiek wspólnego z przemytem sprzętu do Polski. Dla esbeków był to jednak sygnał, że miały.
– Wysyłka ze Szwecji tak pokaźnej kontrabandy mogłaby oznaczać wyrafinowaną prowokację, mającą na celu zahamowanie procesu rozwoju stosunków polsko-szwedzkich przez polskich emigrantów politycznych, działających w Szwecji, przez ich przełożonych mieszkających w krajach NATO i przez służby specjalne mocarstwa zamorskiego, które współpracują z emigracyjnymi strukturami „Solidarności” i finansują je – stwierdził na konferencji prasowej w połowie grudnia 1986 roku Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu.
Na przełomie lat 1986 i 1987 ciężko pracowali nie tylko dziennikarze, ale i prokuratorzy. W Polsce przed sądem miał niebawem stanąć Lenart Jöern. Drugim oskarżonym był Marian Kaleta. Tyle że odpowiadać miał przed szwedzkim sądem. Tamtejsza prokuratura oskarżyła go o przemyt wysokiej technologii do krajów objętych embargiem Stanów Zjednoczonych. – To było po prostu nie do pojęcia. Walczyliśmy z totalną dyktaturą, która sprawowała rządy w Polsce, ale to my byliśmy na ławie oskarżonych, a nie oni. Wydawało się, że to koszmarny sen – mówi Kaleta.
Na reperkusje długo nie musiał czekać również Jacek Merkel. Koledzy z podziemia oskarżali go o brak rozwagi. Umiejętnie rozpowszechniane przez Służbę Bezpieczeństwa plotki także trafiły na podatny grunt. Przemyt góry materiałów wydawał się tak trudny, że sugerowano, iż SB musiała od początku wszystko wiedzieć: pierwszy transport przepuściła, a drugi przejęła. Plotka dała się we znaki w całej późniejszej działalności publicznej przyszłego polityka Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ostatni raz, gdy miał zostać ministrem transportu w rządzie Jerzego Buzka. Koledzy z podziemia nie zapomnieli o oskarżeniach sprzed kilkunastu lat i storpedowali jego kandydaturę. Oficjalnie za przyczynę podano zasiadanie Merkla w radzie nadzorczej giełdowej spółki Universal, powszechnie kojarzonej z lewicą. – Dopiero po latach zrozumiałem, że tego typu insynuacje trzeba było wpisać w ryzyko podziemnej działalności. Wcześniej miałem poczucie krzywdy, ale także obrzydzenia – mówi Jacek Merkel.
W Świnoujściu na wyrok czekał Jöern. Podczas śledztwa mówił tylko tyle, ile przesłuchujący i tak by się domyślili. Nie zdradził miejsca, w które miał dostarczyć towar. Skłamał, że ciężarówka miała być rozładowana pod jednym z moteli w Zielonej Górze. Dzięki zachowaniu Jöerna żadna z osób uczestniczących w odbiorze przesyłki po gdańskiej stronie nie została nawet przesłuchana w tej sprawie.
Na początku kwietnia na kolejnej konferencji prasowej Jerzy Urban odkrył karty i jakby od niechcenia obwieścił, że rozprawa sądowa Lenarta się zbliża i wyrokiem będzie z pewnością kilka lat więzienia z ewentualną zamianą na grzywnę, ale ta będzie dość wysoka. 16 kwietnia Sąd Rejonowy w Świnoujściu skazał Jöerna na dwa lata więzienia z możliwością zamiany na grzywnę w wysokości 35 tysięcy dolarów, przepadek samochodu i rzeczy przemycanych do Polski. Jöern znowu stał się bohaterem mediów. Kalecie co chwila zadawano pytanie czy „Solidarność” zapłaci za niego? Jerzy Milewski podjął pozytywną dla Jöerna decyzję. Pieniądze prawie w całości wyłożyć miało biuro „Solidarności” w Brukseli. Tuż po aresztowaniu Lenarta został co prawda powołany komitet, którego zadaniem było zbieranie pieniędzy na jego uwolnienie, ale zbiórka przyniosła jedynie kilka tysięcy koron.
Pieniądze były już przygotowane, ale gdy bez podania przyczyny podniesiono haracz o kolejne 5 tysięcy dolarów, zaczęto rozważać, czy nie pozostawić komunistów z coraz większym kłopotem, jakim stawało się trzymanie obywatela szwedzkiego w więzieniu, a pieniądze przekazać Jöernowi po wyjściu na wolność. Koncepcję tę jednak odrzucono, a w Szwecji znalazł się biznesmen, który zgodził się dodać brakującą sumę. W maju 1987 roku Lenart Jöern był wolny.
Obecność Jöerna na nowo zainicjowała rozważania na temat przyczyn jego wpadki. Na początku czerwca 1987 roku szwedzka gazeta „Sydswenska” opublikowała artykuł pod tytułem „Szwedzkie cło zdradziło Lenarta”. Z tekstu wynikało, że teleks z sugestią zrewidowania ciężarówki wysłali do polskich służb granicznych szwedzcy celnicy. Adresatem teleksu były Wojska Ochrony Pogranicza i dopiero te zawiadomiły Służbę Bezpieczeństwa. – Szwedzkie służby celne wykryły niezgodność w papierach Lenarta, ale policja, po uwierzytelnieniu przez SAEPO zawartości ładunku, przepuściła go. Mimo to, któryś ze szwedzkich celników, z niepojętych powodów powiadomił stronę polską o nieprawidłowościach.
Tymczasem w Szwecji zbliżał się termin procesu Kalety. Prokurator uprzedził co prawda, że będzie ubiegał się tylko o karę więzienia w zawieszeniu, ale proces jest konieczny, gdyż zostało złamane szwedzkie prawo. Obrońca Kalety twierdził, że jest inaczej, ale szczegóły postanowił ujawnić dopiero na sali sądowej. Po odczytaniu aktu oskarżenia obrońca zakwestionował jego zasadność. Stwierdził mianowicie, że prokuratura nie dostarczyła dowodów, że przemycany sprzęt to objęta embargiem technologia amerykańska: komputery były wyprodukowane na Tajwanie. Jako dowód obrońca przedłożył deklarację celną, a reeksport sprzętu produkcji tajwańskiej nie był objęty amerykańskim embargiem. Nie udało się przypiąć Kalecie łatki kryminalisty.
Po wykupieniu z więzienia Lenarta Jöerna i wycofaniu oskarżenia przez szwedzką prokuraturę przyszedł czas na podsumowanie. Straty wyniosły 150-200 tysięcy dolarów (wartość transportu) plus auto wartości około 70 tysięcy dolarów, czyli razem minimum ćwierć miliona dolarów! Ale, wbrew pozorom, były i zyski. – Rozmiar transportu uświadomił wielu osobom, że jednak jest ktoś w kraju, do kogo adresowana była przesyłka. Że „Solidarność” to nie blaga ani pic, a realna siła, z którą należy się liczyć. Była to po prostu reklama „za darmo” albo, jak kto woli, za 250 tysięcy dolarów – twierdzi Marian Kaleta. Z dzisiejszej perspektywy łagodniej niż w 1986 roku ocenia sytuację również Joanna Pilarska: – Wiadomo było, że kiedyś musimy wpaść. Gdyby stało się to za trzecim lub za czwartym razem, moglibyśmy mówić o wielkim szczęściu. Przy „rentowności” 50 procent czuliśmy wtedy pewien niedosyt, ale z dzisiejszej perspektywy oceniam to jako sukces. Z dwóch dużych transportów dotarł do Polski jeden. Wówczas ten sprzęt był tu bardzo potrzebny.
Mimo zatrzymania w Świnoujściu, ciężarówka Jöerna dotarła podobno do Gdańska. Jacek Merkel mówi, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych widziano ją w jednym z autokomisów na ulicy Miałki Szlak.
Marek Trzebiatowski
Pierwodruk: „30 Dni” 5/2000