Podczas wojny północnej (1700-1721) cała Polska, w tym również ziemie Prus Królewskich, była terenem niekończących się działań militarnych. Na porządku dziennym były łupiestwa i kontrybucje. Ponieważ uczestniczyły w niej wojska zwolenników dwóch pretendentów do tronu polskiego, zdetronizowanego Augusta II Sasa i popieranego przez Szwedów Stanisława Leszczyńskiego, można by ją właściwie nazwać wojną domową. Nawet po klęsce Szwedów pod Połtawą wojska saskie, koronne i rosyjskie wciąż rujnowały ten region, z całą pewnością przyczyniając się do szerzenia epidemii, która zrodziła się w Azji i przez Turcję, Ukrainę wędrowała na północ. W Polsce pojawiła się po raz pierwszy w obozach szwedzkich żołnierzy. Wielka bitwa pod Połtawą, stoczona na ukraińskich polach w lipcu 1709 roku, była potem często przywoływana jako praprzyczyna zarazy. Powszechnie uważano, że ogromna liczba niepochowanych żołnierskich trupów spowodowała zatrucie powietrza jadem. Złe powietrze – tłumaczono sobie – niczym żarłoczna chmura, przemieszczało się z kraju do kraju, niosąc z sobą zniszczenie.
Była to oczywiście diagnoza nieprawdziwa. Tym bardziej, że już w drugiej połowie 1708 roku zaraza pojawiła się na Pomorzu, gdzie jej ofiarą padły Grudziądz, Bydgoszcz, Chełmno, Płock i Toruń. Rada Miasta Gdańska śledziła postępy choroby z ogromnym niepokojem i starała się, jak mogła, przeciwdziałać jej przeniknięciu w pobliże miasta. Dowodzą tego kolejne edykty przeciw tym, którzy trafili do miasta bez przepustek zaświadczających, że są zdrowi. Groziła im, wedle rozporządzenia z 12 października 1708 roku, kara „wysmagania u pręgierza”, a nawet „obwieszenia na szubienicy”. Zwrócono się z prośbą do miast leżących na granicy z Polską, aby wystawiały świadectwa zdrowia tylko swoim obywatelom, nie zaś „obcym” przybyszom. Powołano dwóch komisarzy zdrowia (Provisores Sanitatis), których obowiązkiem było sprawdzanie zaświadczeń i kontrola przyjezdnych. Zostali nimi: dla Głównego Miasta – Konstanty Ferber i dla Starego Miasta – Ludwig Schweckie.
Ich nazwiska wymieniono w drukowanych edyktach. Rada wydała też informator dotyczący dżumy, ułożony przez lekarzy miejskich.
Mimo to, w końcu listopada 1708 roku na przedmieściach pojawiły się pierwsze przypadki choroby. Potem nastała niezwykle ostra zima, srogi mróz złapał zaraz po świętach Bożego Narodzenia i trwał aż do maja. Spowodował wymarznięcie oziminy, drzew owocowych oraz ryb w rzekach. Stanęły wszystkie miejskie młyny. Okowy lodu w Zatoce były tak mocne, że pierwszy statek wpłynął do portu dopiero 11 maja 1709 roku. Spodziewano się, że taki mróz spowoduje zniknięcie zagrożenia. Niestety, już na przełomie marca i kwietnia wśród chorych rozpoznano objawy dżumy. Zaobserwowano też zaskakujące zjawisko: przed nadejściem zarazy miasto opuściły ptaki, odleciały w lipcu, a powróciły dopiero w listopadzie.
Przed
Zagrożenie epidemią w portowym mieście było zawsze bardzo duże. Gdańszczanie dobrze zdawali sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa, któremu starano się zaradzić. Stworzono zabezpieczenia mające izolować miasto od zewnętrznego „zarażonego” świata i system opieki zdrowotnej, i socjalnej, służący do walki z wrogiem, gdy już pojawił się w murach miasta. Medycy miejscy już na redzie przeprowadzali kontolę sanitarną pasażerów i załóg; jeżeli nie zakończyła się pomyślnie i wśród kontrolowanych znaleziono chorych, powodowało to automatycznie zakaz wpłynięcia statku do portu. Statek przybywający z portu „podejrzanego” trzymano na ośmiodniowej kwarantannie. Jeżeli tylko pojawił się sygnał o epidemii w głębi kraju, wszyscy przybywający szyprowie, woźnice, kupcy musieli przedstawiać wiarygodne paszporty stwierdzające, że przybywają ze zdrowych miejscowości. Bez nich nie mieli wstępu do miasta. Karczmarzy w gdańskich posiadłościach wiejskich zobowiązano, by meldowali władzom o przybyciu podejrzanych przyjezdnych, a także, o ile to możliwe, by ich zatrzymywali. Przypływający Wisłą musieli zacumować swoje statki przy Polskim Haku, zaś woźnice przed zewnętrznymi bramami i posterunkami. Stamtąd należało pisemnie nawiązać kontakt z kupcami, dla których przywieziono towar. Pasażerowie z przygotowanymi paszportami musieli zgłaszać się do wyznaczonych komisarzy zdrowia.
Aby uniknąć wybuchu epidemii władze miasta nieustannie zabiegały, by poprawiać ogólny stan sanitarny miasta. Wydawano rozporządzenia zakazujące wyrzucania śmieci na ulice i wywożenia w okolice spichrzów lub do ruin nawozu, gruzu, odpadów i innych nieczystości. Za łamanie zakazu groziła kara aresztu. Grzywna w wysokości 10 reichstalarów była przewidziana dla pracodawców, którzy przyzwalali na podobne zachowanie służby. Zakazano hodowli świń na Głównym Mieście, a na Starym Mieście i na Przedmieściu zezwolono na ich hodowlę tylko w bocznych ulicach. Usuwaniem nieczystości trudnił się kat i jego pachołkowie oraz w mniejszym zakresie miejska stajnia. Katowska brać odpłatnie oczyszczała szamba z budynków prywatnych i gmachów publicznych oraz wywoziła ich zawartość. Wywożono także z miasta wszelką padlinę.
Od wieków istniały w mieście szpitale będące jednocześnie przytułkami i domami starców. W obrębie murów miasta były to lecznice: Św. Ducha, św. Elżbiety, św. Jakuba i św. Barbary oraz poza jego murami: św. Gertrudy, Bożego Ciała i Świętych Aniołów. Od XV wieku funkcjonował też specjalny szpital zakaźny (Pockenhaus – dom ospy), zwany później Lazaretem, za Bramą św. Jakuba, w rejonie obecnej ulicy Dyrekcyjnej. Umieszczano w nim głównie biedaków. Od początku borykał się z poważnymi kłopotami finansowymi. Rada wciąż apelowała o ofiary na jego utrzymanie i przeprowadzała nadzwyczajne zbiórki pieniężne. Na początku XVIII wieku zatrudniano w nim tylko czeladnika chirurgii i cyrulika chorób zakaźnych (Pest-Barbier). Prócz Lazaretu istniał szpital wyłącznie dla chorych na dżumę (Pestilentzhaus) otwierany tylko podczas epidemii. Znajdował się na południowym krańcu Dolnego Miasta, tuż przy walach. Składał się z osiemnastu pomieszczeń w kilku domach. Zajmowała je w 1709 roku biedota miejska. Rada początkowo zamierzała ich wykwaterować, potem jednak zmieniła zdanie. Do czterech mieszkań przeniesiono ozdrowieńców z pozostałych szpitali, a potem ponad setkę dzieci z sierocińca.
Miasto posiadało dobrze zorganizowaną i solidnie, jak na ówczesne czasy, wykształconą grupę ludzi zajmujących się leczeniem chorych. Lekarze miejscy dzielili się na dwie grupy: doktorów medycyny (fizyków) i chirurgów. Pierwsi mogli się poszczycić uniwersyteckim wykształceniem i zajmowali się leczeniem chorób wewnętrznych. Drudzy, zorganizowani w cech jak rzemieślnicy, dokonywali zabiegów, leczyli złamania, zwichnięcia, owrzodzenia, rany, puszczali krew. Czeladnicy zdobywali niezbędną wiedzę podczas terminowania u mistrzów, dorabiając sobie goleniem i strzyżeniem. Chirurdzy, podobnie jak rzemieślnicy, musieli składać egzamin mistrzowski. Egzaminatorami byli doktorzy medycyny. W Gdańsku równocześnie mogło prowadzić praktyki zaledwie dwudziestu chirurgów. Honoraria doktorów medycyny i chirurgów należały do stosunkowo wysokich, w związku z czym uboga ludność często korzystała z usług nielegalnie praktykujących medyków, tzw. partaczy, którzy osiedlali się najczęściej na przedmieściach i w podmiejskich osadach. Byli wśród nich również chirurdzy po mistrzowskich egzaminach, świadczący usługi na najwyższym poziomie. Cech często szukał z nimi ugody, zapewniając im praktykę wolnych mistrzów w zamian za określone świadczenia finansowe.
W 1558 roku otwarto w Gimnazjum Akademickim katedrę anatomii i medycyny. Odbywały się też publiczne sekcje zwłok, podczas których doktorzy medycyny prowadzili wykłady. W mieście istniała sieć aptek prowadzonych przez aptekarzy, również zrzeszonych w cechu. Obowiązek sprawdzania kwalifikacji uczniów i pomocników aptekarskich spoczywał na lekarzach miejskich, oni też egzaminowali ubiegających się o zezwolenie na prowadzenie własnej apteki. Odpowiednie rozporządzenie rady, z 30 lipca 1668 roku, normowało wyrób i ceny leków. W połowie XVII wieku w Gdańsku istniało pięć aptek, później otwarto jeszcze dwie. Ich konkurentami były apteki pokątne oraz wędrowni sprzedawcy cudownych medykamentów, szczególnie liczni podczas targów dominikańskich. Dopiero w 1639 roku utworzono urząd lekarza dla opieki nad chorymi podczas zarazy (Pestarzt). Był on na usługach miasta i za swoją pracę otrzymywał 100 guldenów miesięcznie od Rady, co stanowiło kwotą niemałą.
O niej
Dżuma, czarna śmierć (mors nigra), mór lub morowa zaraza (pestis, pestilentia, pestis bubonica), zwana także po prostu „powietrzem”, budziła monstrualny strach, była najbardziej śmiercionośną epidemią w dziejach świata. Pojawiła się w Europie po raz pierwszy około VI wieku. Kronikarze przekazali, że wielu chorych umierało wtedy podczas kichania, utrwalił się więc zwyczaj, praktykowany do dziś, składania życzenia „na zdrowie” po kichnięciu. Wielki powrót dżumy do Europy nastąpił w czasie wypraw krzyżowych. Przywleczono wówczas z Azji kilka chorób zakaźnych, zaliczanych przez ówczesnych medyków do chorób gorączkowych. Prócz dżumy była to czerwonka, dur i ospa. Tylko podczas epidemii w latach 1347-1349 w Europie zmarło około 25 milionów ludzi, co stanowiło, jak się oblicza, od jednej czwartej do jednej trzeciej całej populacji. Był to prawdziwy kataklizm, którego nie sposób porównać do czegokolwiek przedtem i potem w dziejach naszego kontynentu.
Dżuma przez całe wieki wywoływała wielki, trudny do wyobrażenia strach przed nieodwracalną śmiercią poprzedzoną męczarniami. Jej kolejne, szczególne nasilenie dało się zaobserwować w XVII wieku (wielka zaraza w Londynie – 1665 rok) i na początku wieku XVIII, po 1720 roku spotyka się ją raczej rzadko. Choroba przemieszczała się wzdłuż głównych szlaków handlowych, najczęściej drogą morską, a to ze względu na ogromną liczbę gnieżdżących się na statkach szczurów. Najczęściej spotykana była dżuma gruczołowa (pestis bubonica) przenoszona poprzez ukąszenia pcheł podróżujących na karkach gryzoni. Nie wiedząc o tym, ówcześni ludzie uważali, że epidemia rozprzestrzenia się poprzez nośniki choroby zwane „effluvia”, do których zaliczano nie tylko wyziewy, oddech, ale również pot, jaki wydzielały owrzodzone ciała chorych. „Effluvia” przenikały do organów życiowych, wnosząc ferment do krwi oraz niepokój do umysłów. Uważano, że choroba jest związana z psuciem się krwi pod wpływem trucizny dżumowej. Zmiany gnilne w krwi doprowadzały do jej ścinania się, wstrzymania krążenia i śmierci.
Choroba zaczynała się dreszczami, potwornym bólem głowy i mięśni, a także wysoką gorączką (stąd objaw nie dającej się zbić temperatury w innych chorobach nazywano gorączką dżumową). Począwszy od drugiego dnia węzły chłonne, zarówno pachowe, karkowe, jak i pachwinowe ulegały bolesnemu obrzmieniu (bubony), stawały się twarde, ropiały, a niekiedy pękały. Powszechnie uważano, że ich pojawienie się oznacza, iż choroba wydziela się na zewnątrz. Choroba rozwijała się w różnym tempie, jej przebieg był bardzo gwałtowny, gdy zaatakowała płuca. Zgon zazwyczaj następował po dwóch, trzech dniach, lecz zdarzało się, że zarażony umierał po parudziesięciu minutach lub wręcz padał na ulicy, jak w przypadkach apopleksji. Istniała opinia, że każdy, kto przeżył pierwszych siedem dni, najgorsze miał za sobą i mógł wyzdrowieć. Do czynników sprzyjających popadnięciu w chorobę zaliczano lęk, gniew, strapienie, za niebezpieczne uważano wilgotne powietrze, a zwłaszcza mgłę.
Zarazy przeciągały przez Gdańsk średnio co kilkanaście lat, wpływało na to położenie miasta, i jego portowy charakter. Po raz pierwszy dżuma nawiedziła Gdańsk w 1564 roku. Przywleczona została przez marynarzy z Anglii. Przyjmuje się, że zmarło wówczas około 24 tysięcy gdańszczan. Z powodu nieobecności rajców, którzy wyjechali z miasta, nie odbywały się wówczas posiedzenia rady. Epidemie dżumy, które przeszły przez miasto w XVII wieku pochłonęły około 25 tysięcy mieszkańców. Dżuma w 1709 roku spadła na Gdańsk po pięćdziesięciu latach przerwy, podczas których miasto i jego obywatele cieszyć się mogli zdrowiem i pogodą ducha. Mieszkańcy znali chorobę jedynie z budzących grozę opowiadań swoich ojców i dziadków. Trudno się dziwić, że jej pojawienie się w mieście wywołało wielką trwogę.
Taniec śmierci
Pierwszym ogniskiem zarazy w kwietniu 1709 roku była gęsto zaludniona uboga dzielnica Starego Miasta zwana Rammbaum, leżąca w pobliżu ujścia Raduni do Motławy. Choć wzrastała liczba gorączkujących, nie wywołało to na początku paniki w mieście. Liczba zgonów nie zwiększyła się nagle. Pastor Joachim Weickhmann uznał nawet, że choroba oszczędzi miasto i 3 maja odczytał z ambony dziękczynną modlitwę za oddalenie dżumy od miasta, którą sam napisał.
Jak się miało okazać, uczynił to przedwcześnie. Prawdziwy wybuch epidemii nastąpił w czerwcu w okolicy Lazaretu. Dżuma szybko rozprzestrzeniła się na przedmieścia wokół murów miejskich i przez Siedlce, Nowe Ogrody, Szkoty, Orunię dotarła do miejscowości wokół miasta na Wyżynie i Żuławach. Żniwo śmierci było duże. Wieś Schweinitz opodal Pruszcza wymarła całkowicie. Władze postanowiły i podały do wiadomości, że nie opuszczą miasta i czuwać będą nad porządkiem i przestrzeganiem prawa. zapowiedziano również rozdawanie chleba dla ubogich. W ten sposób chciano zapobiec wybuchowi paniki i masowemu opuszczaniu miasta przez jego mieszkańców.
Akcją walki z zarazą kierowała Rada Zdrowia ( Collegium Sanitatis) złożona z czterech komisarzy, do których dołączyło w połowie sierpnia czterech delegatów Trzeciego Ordynku, po jednym z każdego kwartału miasta. Byli oni przedstawicielami mieszczaństwa i rzemiosła. Zatrudnieni do zwalczania dżumy, utworzyli Opiekę Zdrowotną (Cura Sanitatis), której zadaniem było, między innymi, zajęcie się pielęgnacją i wyżywieniem chorych w domach i szpitalach. Radę Zdrowia tworzyli prowizorowie, czyli komisarze zdrowia, lekarze i starsi chirurdzy. Na czele stał Krzysztof Fiszer, który jednocześnie był przewodniczącym Urzędu Zdrowia (Provisorrath). Urząd ten przed zarazą zajmował się sprawdzaniem kart zdrowia przybywających do miasta obcych, teraz zaś, rozszerzony o trzech komisarzy zdrowia, posiadał znaczne pełnomocnictwa: prowadził rejestrację chorych i zmarłych, zorganizował grzebanie zwłok, zatrudniał ludzi do prac związanych z dżumą.
Do opieki nad chorymi zobowiązani zostali przełożeni szpitali, a przede wszystkim Lazaretu i Sierocińca (Spendhaus). Rada szczególnie dbała o dostawy żywności, aby w mieście nie pojawił się głód. Żywność do miasta dostarczali rolnicy z Żuław Gdańskich, przywozili ją do Zblewa trzy razy w tygodniu – w poniedziałki, środy i piątki. Rozdzielaniem chleba zajmowali się początkowo kierownicy Lazaretu, potem przedstawiciele Trzeciego Ordynku, a wreszcie kierownik Urzędu Dobroczynności. Rozdział następował w Strzelnicy. Ponieważ we wszystkich gałęziach handlu panował zastój, brakowało pracy, a po letnim nieurodzaju brakowało jedzenia, tylko bezpłatne rozdawnictwo chleba ratowało ludzi biednych przed głodową śmiercią i stanowiło ulgę w ich doli. Liczba ubogich i sierot korzystających ze wsparcia i opieki społecznej w czasie dżumy wynosiła około 3 tysięcy osób. Wśród nich największą grupę stanowiły wdowy i sieroty, ułomni i kalecy. Przez cały czas trwania zarazy nie zamknięto bram miasta, starano się też jak najdłużej utrzymywać kontakty handlowe. Uchroniło to mieszkańców przed tragedią głodu, która dotknęła Królewiec, gdzie, jak się przypuszcza, więcej ludzi zmarło z powodu barku żywności niż od zarazy.
Pod koniec sierpnia leczeniem zajmowało się piętnastu chirurgów. Liczba ta była jednak niewystarczająca. Opieka chirurgów odbywała się na koszt miasta, obejmowała składanie wizyt w szpitalach i domach chorych z własnego rejonu, leczenie ich i wykonywanie zabiegów. Domy, w których chirurdzy przyjmowali zadżumionych, musiały być oznaczone czarną tablicą z napisem „Armen Chirurgus” (Chirurg ubogich). Pracowano nadzwyczaj intensywnie. Pewien czeladnik barbierza z Siedlec odmówił pracy po przyjęciu trzystu czterdziestu zadżumionych w ciągu tygodnia. Każdy z chirurgów miał kilka osób do pomocy, gońców, którzy zajmowali się roznoszeniem bezpłatnych leków najuboższym, pisarza do spisywania chorych i osobę, która robiła opatrunki i przykładała plastry. To oni przede wszystkim prowadzili walkę ze straszliwą epidemią. Najlepszym dowodem ich wielkiej ofiarności jest liczba zgonów wśród tej grupy zawodowej – zmarło sześciu mistrzów i dziewiętnastu czeladników oraz jeden łaziebnik ze Starego Miasta. Zaskakującym w takim kontekście wydaje się fakt, że podczas zarazy nie zmarł ani jeden kierownik Lazaretu, Sierocińca i innych szpitali, żaden z komisarzy zdrowia, a byli to ludzie szczególnie narażeni na zachorowanie. Leki i plastry dla ubogich pobierano z Apteki Miejskiej, wydatki na nie znacznie obciążały budżet miasta, ogółem kosztowały 10 371 florenów.
Mało budujące było zachowanie doktorów medycyny – fizyków. Mimo wyraźnego nakazu władz miejskich, nie włączyli się aktywnie do leczenia ubogich chorych. Zajmowali się zamożnymi pacjentami, inkasując zawrotne honoraria. Choć przepisy, określone „ustawą lekarską” z 23 kwietnia 1703 roku, mówiły, że lekarzom nie wolno opuszczać miasta podczas zarazy pod groźbą utraty praktyki, 19 sierpnia doniesiono radzie, że niektórzy lekarze wyjechali. Żaden z doktorów nie umarł podczas zarazy, przetrwali bez uszczerbku miejscy aptekarze.
Nie świecili przykładem pastorowie. Z obawy przed zarażeniem odmawiali odwiedzania chorych w Lazarecie, domach zarazy i szpitalach i zaproponowali radzie, aby w ich zastępstwie czynili to dwaj studenci teologii, Rosenberg i Siberg, którzy w zamian za to otrzymywali wynagrodzenie stu florenów miesięcznie. Mimo to, zmarło ośmiu pastorów gdańskich, co stanowiło jedną trzecią duchownych. Ponieważ powszechnie uważano, że najlepszą obroną przed zarażeniem jest ucieczka z zapowietrzonego miasta (zalecali to sami lekarze), wielu bogatych mieszczan wyjechało wraz z rodzinami i służbą do swych wiejskich posiadłości. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, aby ktokolwiek z gdańskich urzędników publicznych opuścił miasto podczas epidemii.
W lipcu zaraza zaatakowała Stare Przedmieście. Liczba zachorowań zwiększała się z tygodnia na tydzień. Nawet wówczas władze nie zastosowały drastycznych ograniczeń w ruchu ludności. Pomniejszano znaczenie epidemii w korespondencji kierowanej do miast, z którymi Gdańsk utrzymywał kontakty handlowe. W ten sposób starano się odwlec czas, gdy zostaną one zerwane. W odpowiedzi na list miasta Lubeki, rada informowała, że choroba dotyka tylko najbiedniejszych i nie jest powszechna. 25 czerwca wprowadzono też swoistą cenzurę: każdy, kto ośmieliłby się listownie przekazywać wiadomości mogące szerzyć panikę, mógł liczyć się z surowymi konsekwencjami. Dla winnych przewidziany był areszt, kara pieniężna, a nawet utrata życia. Niebawem zapytania z sąsiednich miast zaczęły napływać jedno po drugim, nadeszły listy z Elbląga i Torunia. 12 lipca kontakty handlowe zerwał Królewiec, a władze Torunia, Elbląga, Malborka i Tczewa zawiadomiły radę, że ich obywatelom zabroniono udziału w jarmarku św. Dominika (5 sierpnia). Niebawem zerwane zostały wszelkie kontakty handlowe zadżumionego miasta ze światem. Jednak jarmark odbył się, zmieniono wszakże repertuar gdańskich dzwonów, kurantów i trębaczy, zamiast wesołych melodii grano „Odwróć od nas, Panie, Twój gniew” i „Niech będzie Bóg nam miłosierny”. Przez cały okres zarazy w Gdańsku odbywały się również targi pomniejsze, nie została zamknięta giełda w Dworze Artusa.
16 lipca, na prośbę siedemdziesięciopięcioletniego doktora Izraela Conradta zwolniono go z obowiązków głównego fizyka miejskiego. Na tym stanowisku zastąpił go doktor Jan Ernest Steihardt z wynagrodzeniem miesięcznym dwustu guldenów. Wobec niewystarczającej liczby szpitali na początku lipca rada postanowiła otworzyć kilka nowych, prowizorycznych. Już wówczas wiele rodzin leżało pokotem, zmożonych chorobą. Początkowo adaptowano puste domy. Jeden z pierwszych takich szpitali powstał na Siedlcach w okolicy obecnej ulicy Skarpowej, potem wybór padł na bastiony „Lew” i „Wół” w okolicy Długich Ogrodów. 19 lipca przyjęto tam pierwszych dwudziestu chorych. Na początku sierpnia zaadaptowano na potrzeby szpitalne następny – „Ryś”, tym razem na Starym Mieście. Warunki, jakie panowały w tych prowizorycznych szpitalach były skandaliczne, ludzie zgromadzeni na małej przestrzeni umierali masowo, napływały skargi, że brakuje tam nie tylko leków, ale również jedzenia, picia i słomy na posłania. Trudno się dziwić, że chorzy bronili się jak mogli przed umieszczeniem w nich, gdyż rzadko kto wychodził stamtąd żywy. Dla żołnierzy miejskiego garnizonu urządzono połowy szpital w pustym bastionie na Grodzisku. Tam również śmiertelność była duża.
Początkowo z ambon podawano do publicznej wiadomości tygodniową listę zgonów. Zaprzestano jednak tego, gdy ich liczba dramatycznie wzrosła. 5 sierpnia rada wydała uchwalę – kodeks postępowania w okresie dżumy. Każdy, kto spostrzegł u siebie objawy choroby, miał się zgłosić do wyznaczonych w danym rejonie chirurgów, którzy udzielali rad i pomocy. Osobom chorym zabroniono pod karą śmierci opuszczać dom, udawać się do kościoła lub urzędów publicznych. W pierwszej połowie sierpnia na wszystkich ulicach wyznaczono ludzi, którzy mieli to nadzorować. Wizytatorzy chodzili po domach, spisywali chorych i zmarłych oraz składali sprawozdania komisarzom zdrowia. Zarzucono tym razem zwyczaj znaczenia krzyżem domów zarażonych, prawdopodobnie ze względu na ich liczbę. Starano się chodzić środkiem ulic, aby uniknąć spotkania z kimś wychodzącym z zarażonych domów i nie wdychać odoru śmierci. Ponieważ mnożyły się kradzieże dobytku po zmarłych, opustoszałe domy zamykano na kłódki i pieczętowano. Drzwi i okna na niższych piętrach czasami zabijano deskami. Ujętych przestępców, a byli to głównie ludzi zatrudnieni przy zwalczaniu dżumy, zamykano w Bramie Kotwiczników lub karano doraźnie.
W sierpniu zaraza grasowała z coraz większą siłą. Apogeum nastąpiło we wrześniu. W pierwszym tygodniu tego miesiąca zanotowano rekordowo wysoką liczbę zgonów – 2 205. Podobnie jak w Londynie przed przeszło pięćdziesięciu laty uważano, że to nasilenie można przypisać wpływowi złowieszczego Syriusza, gwiazdy konstelacji Wielkiego Psa, najjaśniejszej podczas dwóch ostatnich tygodni sierpnia i trzech pierwszych września. Od niej powstał wyraz kanikuła (canicula – piesek), określający najbardziej upalne dni lata.
Rycina Doneta
Aby wyobrazić sobie, jak mogło wówczas wyglądać miasto, musimy się odwołać do najbardziej znanej ilustracji z tamtych czasów, ryciny znanego gdańskiego rytownika Samuela Donneta, przedstawiającej Wieżę Więzienną i plac przed nią podczas zarazy w 1709 roku. Tworzące ją sceny można porównać do obrazu ze złego snu. Nie sposób przejść placem nie natknąwszy się na leżące tu i ówdzie trupy. Z ulic usuwa się pospiesznie wszystko, co mogłoby budzić grozę. Wszędzie widać kondukty, całe miasto wygląda jak po pogrzebie. Tragarze towarzyszą żałobnym wozom, a jest ich wiele. Jeden z woźniców trzyma w ręku dzwonek mający ostrzegać przechodniów, że się zbliża. Na specjalnych noszach przenosi się chorych na wozy, które powiozą ich do szpitala lub na cmentarz. Noszy tych używano zwłaszcza w tych miejscach, gdzie wąskie uliczki i ciasne zaułki uniemożliwiały dojechanie wozem. Chorzy niesieni są do szpitali w lektykach (w Londynie w ten sposób transportowano także zmarłych).
Przy jednej z bram obserwujemy szesnastoosobową grupę żałobników z trumną. Takie grupy, dysponujące specjalnymi żałobnymi strojami, organizowano na Głównym i Starym Mieście, a także na Przedmieściu. Można je było wynająć do pogrzebu za ustaloną stawkę trzech florenów od osoby. Podczas trwania zarazy stawka ta rosła i wynosiła cztery i pół florena. Widać postaci z szyjami owiniętymi kompresem, wśród idących możemy sobie wyobrazić kulejących z powodu wrzodów w pachwinie. Niemal wszyscy bez wyjątku palą fajki. Nieznośna jest ta bliskość między żywymi i umarłymi, środkiem placu wędruje dumnie Śmierć z kosą na ramieniu.
Aby zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy stosowano środki, które dziś wywołałyby grozę lub uśmiech. Do ust nieboszczykom wkładano świeży chleb, który wedle powszechnej opinii miał pochłaniać toksyny. Po mieście krążyła potem plotka, że część tego chleba trafiła do sprzedaży, powodując kolejne zachorowania. Zapobiegawczo nacierano otwory nosowe substancjami balsamicznymi. By oczyścić powietrze, zalecano palenie jałowca lub suchego końskiego nawozu. Domy wykadzano siarką, smołą, mirrą, benzoesem, żywicą, kadzidłami lub saletrą. W aptekach sprzedawano też gotowe świece do kadzeń. Przy pomocy prochu strzelniczego wywoływano silny podmuch mający oczyścić dom z zarazy. Bywało, że przy okazji wylatywały okna lub część dachu. Wychodząc na ulicę zakrywano twarz chusteczką nasączoną octem, trzymano też przed nosem buteleczki perfum albo wonnych olejków, żuto czosnek i rutę, myto głowę octem. Podczas kontaktu z chorym trzymano w ustach anielski korzeń, czerwoną mirrę lub skórkę pomarańczy. Pod język wsuwano tajemnicze tabletki, których kilka rodzajów pojawiło się na rynku. Stosowano również tabakę. Powszechnie zalecano odżywianie dostatnie, ale lekkostrawne: cielęcinę, drób, ryby, zwłaszcza gotowane, i owoce. Ostrzegano przed mlekiem, lecz nie przed jego przetworami. Piekarzom zabroniono sprzedaży ciepłego chleba, gdyż podobno szczególnie mocno wchłaniał złe powietrze. Przestrzegano przed piciem wódki, a za dobry napój uważano wodę jęczmienną z sokiem cytryny lub grzane piwo.
Chorych, o ile to było możliwe, wywożono do szpitala dla zadżumionych. Tam poddawano ich niezwykle bolesnej kuracji. Na twardniejące wrzody lekarze aplikowali pacjentom plastry, które potwornie paliły chorego. Celem tej kuracji było rozmiękczenie i pęknięcie wrzodów. Uważano, że ujście ropy jest konieczne, aby chory mógł powrócić do zdrowia. Kiedy nie pomagały plastry, nacinano wrzody lancetem lub je wypalano. Stawiano też bańki w miejscach, gdzie były powiększone węzły chłonne. Wcześniej radzono stosować upusty krwi w celu zmniejszenia ciepłoty ciała i usunięcia jadu, ale w 1709 roku robiono tak sporadycznie. Podobny efekt osiągano, stosując kurację napotną (obłożenie ciała butelkami z gorącą wodą), wymiotną i przeczyszczającą (używano leków roślinnych: aloes, mirra, szafran, rabarbar lub swojskiej lewatywy). Wśród leków rozróżniano proste i złożone. Do pierwszych zaliczano sól wymiotną i wodę Rulanda, do drugich słynną driakiew, figurującą w gdańskich spisach leków jako „Theriaca Andromachi”. W jej skład wchodziło około sześćdziesięciu składników, na ogół drogich i wyszukanych. Uważano ją za najskuteczniejsze lekarstwo na choroby zakaźne, choć urzędowe pismo dla lekarzy zalecało również uderzanie chorego po głowie świeżo zabitą kurą lub gołębiem.
Podczas zarazy umierało wiele niemowląt, niejednokrotnie znajdowano je zagłodzone przy zwłokach matek. Zarazę przeżyło w Gdańsku około stu sierot w wieku niemowlęcym. Były one karmione przez mamki, które otrzymywały za to wynagrodzenie. Trzydzieścioro osieroconych dzieci przyjęły na wychowanie rodziny gdańskie. Do walki z chorobą przyłączały się cechy, finansowały leczenie swych członków i organizowały lazarety. W połowie sierpnia przystąpiono do budowy nowego szpitala poza murami miejskimi, na lewo od Bramy Oliwskiej, niedaleko od domku zwanego Jeruzalem. Pod koniec września stanął tam jeden barak (z dwóch planowanych), mający 100 stóp długości, 40 szerokości i 10 stóp wysokości. Mieścił osiemdziesiąt dwuosobowych łóżek ustawionych w cztery rzędy. Opiekę nad nim objął przedstawiciel Trzeciego Ordynku, Godfryd Gryschau.
Budowa była spóźniona, gdyż coraz więcej osób powracało do zdrowia. W październiku zaraza zaczęła słabnąć, wciąż wielu ludzi zapadało na nią, ale choroba częściej kończyła się wyzdrowieniem. Początkowo zamierzano przenieść tam chorych z bastionów, ale i tu sytuacja zaczynała się poprawiać. Ozdrowieńców umieszczano w pustych domach na Zaroślaku. Pod koniec października trzy szpitale w bastionach zostały opróżnione i wybielone. Na początku listopada ostatni chorzy opuścili barak przy Oliwskiej Bramie i zostali przeniesieni do szpitala na Siedlcach. Był to wtedy ostatni szpital dla chorych na dżumę funkcjonujący w mieście.
Pogrzeby i cmentarze
Początkowo, tak jak nakazywała tradycja, grzebano ludzi w trumnach. Jednak już 15 lipca doniesiono radzie, że w mieście brakuje desek na trumny, a ta zgodziła się na chowanie kilku ciał w jednej trumnie. Po 19 lipca zezwolono, aby trumny służyły wyłącznie do transportu zwłok na cmentarz, gdzie grzebano je bezpośrednio w ziemi. Początkowo wywożono zmarłych zwykłym wozem i dopiero 5 sierpnia w mieście pojawiły się trzy kryte wozy przystosowane do wywożenia zwłok. W każdym z nich można było zmieścić trzy trumny duże i dwie małe. W połowie sierpnia wywożono zwłoki na cmentarz bez trumien. Zmarłych chowano pospiesznie i bez zwykłych ceremonii. Starano się to robić wieczorem, aby widok był mniej bolesny. Grabarze pochodzili z miejskiej biedoty i osób, które przebyły chorobę, a więc - wedle powszechnej opinii – uodporniły się. Chodzili w ubraniu, na którym był ich numer porządkowy, biały na czarnym tle. Płacił im magistrat. Kiedy pod koniec sierpnia nie otrzymali zapłaty zagrozili strajkiem. Przerażona rada pospiesznie nakazała komisarzom uregulować wypłatę i pilnować, aby podobna sytuacja nie powtórzyła się w przyszłości.
Sześciu grabarzy w mieście i sześciu poza miastem nie nadążało z wywożeniem i grzebaniem zwłok. Choć należało to robić w ciągu trzech dni, zmarłych znajdowano niekiedy na ulicach już w stanie rozkładu. Jednocześnie istniał przepis, że nie wolno grzebać zwłok przed upływem doby od zgonu. Wpływ na tę decyzję miał przypadek przebywającego w szpitalu woźnego Gdańskiego Gimnazjum, którego przedwcześnie rzucono na wóz cmentarny, sądząc, że zmarł. Swoje ocalenie zawdzięczał tragarzowi, który dostrzegł w nim oznaki życia. Woźny ocalał i po kilku dniach wrócił do zdrowia.
Władze niechętne godziły się na grzebanie ofiar zarazy w obrębie miejskich murów. Z tego przywileju mogli korzystać jedynie posiadający krypty w kościołach lub kwatery na przykościelnych cmentarzach. Po zarazie w 1602 roku w kościele Św. Trójcy panował tak przejmujący smród rozkładających się ciał, że aby temu zaradzić zdecydowano się na istniejącą kamienną posadzkę położyć nowe, grube kamienne płyty. Zazwyczaj cmentarze znajdowały się nie tylko w pobliżu kościołów, ale także w sąsiedztwie szpitali. Kościoły i klasztory zabiegały o prawo grzebania zmarłych na swoich cmentarzach. Nie zezwalano na ich rozszerzanie, ale pozwalano dowolnie głęboko kopać groby. Miało to swoje przykre konsekwencje. Od 13 lipca do 21 września 1709 roku na cmentarzu przy kościele św. Anny w krótkim czasie pochowano 299 osób. Podobnie było przy kościele Św. Trójcy. Ze względu na panujący w okolicy cmentarzy zaduch, 4 września poproszono kierowników obu kościołów, aby zaprzestano tam pochówków, a istniejące groby pokryto dodatkową warstwą ziemi. Także cmentarz przy kościele św. Gertrudy, leżący między murami miejskimi u stóp Biskupiej Górki, największy i pełen grobowców bogatych mieszczan, został w krótkim czasie przepełniony. I tu odór gnijących ciał sprawiał, że żołnierze patrolujący wały obawiali się o swoje zdrowie.
W lipcu, gdy zapełnił się cmentarz dla ubogich przy kościele Bożego Ciała, rada wyznaczyła nowe miejsca pochówku pod miastem. Jako pierwszy powstał cmentarz na Klapperwiese, na Rudnikach, podmokłych terenach w okolicach Bramy Żuławskiej, po jej prawej stronie. Następne dwa otworzono na wzgórzu przed Siedlcami, przy tzw. Schlapkekrug (aby zabezpieczyć się przed spojrzeniami ciekawskich otoczono go murem) oraz poza Bramą Oliwską, w okolicach dzisiejszego cmentarza garnizonowego. Zwłoki starano się grzebać głęboko, choć nie zawsze było to możliwe ze względu na obecność wód gruntowych (na Rudnikach). Na cmentarz w pobliżu Bramy Oliwskiej zmarłych wywożono nie poprzez najbliższą Bramę św. Jakuba, lecz przez specjalnie wybity otwór w murach. Nad fosą przerzucono pomost. Wszystko po to, aby nie wzbudzać przykrych sensacji w mieście.
Ludzi chowano w masowych grobach. Trupy wrzucane do dołu były natychmiast pokrywane przez grabarzy półmetrową warstwą ziemi, na której kładziono zwiezionych następnego dnia. Dół zasypywano na dobre dopiero po tygodniu, gdy był już pełen. Dostęp do cmentarzy był utrudniony z uwagi na niebezpieczeństwo szerzenia się zarazy. Wiele z nich zostało potem poniechanych i dziś trudno znaleźć po nich choćby ślad.
Epilog
W końcu grudnia 1709 roku epidemia zaczęła zupełnie dogasać. Przez pół roku Gdańsk utracił połowę swych mieszkańców. Był straszliwie wyludniony. Dlatego rada zabiegała o nowych osiedleńców. W Hamburgu zawiadomienie takie zostało wydrukowane w miejscowych gazetach. Na apel odpowiedziało wiele osób z różnych miast Europy, najwięcej z północnych Niemiec. Jeszcze przez cały 1710 rok w mieście było więcej chorych niż zazwyczaj. Zaraza z 1709 roku, zwana „der Grosse Pest” – „Wielką Dżumą”, była najtragiczniejszą w całej historii miasta. W samym Gdańsku zmarły 24 533 osoby, z czego około 22 100 było ofiarami epidemii. Stanowiło to blisko połowę ogólnej liczby mieszkańców (około 50 tysięcy). Na przedmieściach w tym samym czasie zmarło na dżumę ponad 8 tysięcy ludzi, co przy założeniu, że zamieszkiwało je około 20 tysięcy mieszkańców stanowiło 40 procent populacji.
Spustoszenia po zarazie okazały się nieodwracalne i trwałe. Gdańsk nigdy nie odzyskał swojej świetności, dwadzieścia lat po zarazie liczył mniej mieszkańców niż przed zarazą – 48 tysięcy. Powoli otwierano wymarłe i dotąd zamknięte domy. Mieszkania, w których ktoś umarł, wietrzono, wykadzano i bielono wapnem. Prano pościele, a kołdry zakopywano na czterdzieści osiem godzin w ziemi.
12 kwietnia 1710 roku wydano urzędowe oświadczenie o wygaśnięciu zarazy w Gdańsku. Podpisali je: Izrael Conrad, Gottfryd Stüwe i Jan Steinhard jako miejscy fizycy oraz Krystian Theisner i Eberhard Elmhoff, starsi cechu chirurgów. 14 kwietnia zaopatrzył je w pieczęć Gabriel von Boemeln, główny burmistrz miasta. 27 kwietnia, a była to pierwsza niedziela po Wielkanocy, ogłoszono dniem dziękczynienia za ocalenie. Z ambon odczytano modlitwę ułożoną specjalnie na tę okoliczność przez wspomnianego już pastora Joachima Weickhmanna. Miasto zaczynało odbudowywać swoje kontakty ze światem.
Waldemar Borzestowski
Pierwodruk: „30 Dni” 5/2001