W periodykach wydawanych przez gdańszczan osiadłych po wojnie w zachodnich Niemczech, takich jak „Unser Danzig”, „Danziger Hauskalender” czy „Der Westpreusse”, znaleźć można liczne wspomnienia ukazujące zwykłą gdańską codzienność, które dzisiaj mogą mieć rangę źródeł niemal tak samo cennych jak dawne fotografie. Jednak choć pisane były przez autentycznych świadków, warto traktować je z ostrożnością, bo przecież ludzka pamięć bywa zawodna.
***
Jaką korzyść miałby z masła, jaj, kur i gęsi kaszubski gospodarz z okolic Kartuz, gdyby nie mógł ich sprzedawać w wielkim Gdańsku? I jaki byłby pożytek z kolei, którą poprowadzono z Gdańska do Kartuz przez Wrzeszcz i przez Pruszcz, gdyby nie korzystali z niej ci kaszubscy gospodarze?
Ten piękny pociąg doskonale pamiętam, wagony miały z przodu i z tyłu otwarte platformy, z których polski konduktor bezskutecznie próbował nas wygonić. Jego zdaniem, jako uczniowie nie mieliśmy tam nic do roboty, chociaż byliśmy miłośnikami kolei. Może uważał, że przebywanie wewnątrz wagonu rozbudzi w nas zainteresowania rolnicze i etnograficzne.
Wejść do wagonu nie było łatwo, bo był gęsto załadowany. Na lewo i prawo od wejścia stały kosze z jajami. Na środku korytarza gdakały kury, pisklęta popiskiwały, kaczki i gęsi gęgały, a ludzie rozmawiali w niezrozumiałym dla nas języku. Podłoga była zaśmiecona słomą, papierami, trawą i resztkami tytoniu. Krótko mówiąc, akrobatycznym wyczynem było przeciskanie się między kurami, masłem, jajami i obwieszonymi futrzanymi skórkami właścicielami tych skarbów. Do tego wszystkiego wagon chwiał się na boki jak ktoś, co łyknął za dużo w gospodzie.
Powietrze, które przepełniało taki wagon, było w stanie spacyfikować nawet najcięższe zapalenie oskrzeli. Krótko mówiąc, śmierdziało wszystko, co wydzielało jakąkolwiek woń.
Polski konduktor zwracał się o okazanie biletów po polsku [*na obszarze Wolnego Miasta Gdańska koleje osobowe były zarządzane przez Polskie Koleje Państwowe]. Dobrze wiedzieliśmy, czego od nas chce, ale chcieliśmy to usłyszeć również po niemiecku. Chociaż był tylko prostym konduktorem, przerastał nas tym, że potrafił prosić o bilety w dwóch językach. W ogóle wszystkie wagony kolejowe w naszym pięknym Wolnym Mieście były opatrzone dwujęzycznymi napisami. Każdy zatem, kto zechciałby sobie splunąć, czy to Polak, czy Niemiec, mógł przeczytać w swoim języku, że nie wolno tego robić.
Swoją drogą, tylko charakterystyczna czapka rogatywka przydawała naszym konduktorom zagranicznego wyglądu. Większość z nich pracowała jeszcze na pruskich kolejach i kiedy stawali się trochę mniej oficjalni, opowiadali historie z tamtych czasów.
Za Zaroślakiem [*Peterschagen, gdańska dzielnica ze stacją na trasie Gdańsk-Pruszcz Gdański] pociąg zaczynał szybko zbliżać się do celu podróży. Każdy wtedy chwytał swoje kosze, kury, masło, futrzane skórki, wszystkie inne klamoty, co tylko do niego należało. Jednak wkrótce wszyscy spotykali się znowu na targu. A tam zaraz pojawiały się panie gospodynie. Lepsza pani miała ze sobą służącą do noszenia zakupów, inne wysługiwały się mężami. Jaja połyskiwały jak złoto i były stosunkowo niedrogie, kury były kruche, gęsi tłuste, a ceny nadzwyczaj niskie. „Madam” lustrowała cały rynek pańskim okiem, przebierała w jajach, wąchała masło, badała kury, targowała się i spierała. Podczas gdy dźwigający zakupy mąż tęsknił za machandlem [*trunek popularny na Pomorzu Gdańskim do 1945, produkowany w Nowym Dworze Gdańskim], jego żona kluczyła między straganami bez uszczerbku dla swojego kręgosłupa i traktowała każdy zakup jak sukces, który przerastał wszystkie osiągnięcia Senatu [*najwyższy organ władzy wykonawczej w Wolnym Mieście Gdańsku] w Lidze Narodów.
Późnym popołudniem w poczekalni trzeciej klasy Dworca Głównego [*obowiązywała osobna poczekalnia dla posiadaczy biletów trzeciej klasy] Kaszubi siedzą, leżą lub stoją. Kosze są już puste, futrzane kołnierze jakby cięższe, a atmosfera zawsze taka sama. Ku zmartwieniu właścicieli, wiele kur i gęsi czeka długa podróż powrotna do domu. Nikt nie wie, czy kiedyś będą sprzedane. Być może pojawią się jeszcze raz na gdańskim targu po doprowadzeniu do lepszej kondycji. Ale w tamtej chwili właściciel jeszcze tego nie wie. Stoi przy barze i przepłukuje żale z powodu podatków, które czekają na opłacenie [*w dworcowych bufetach oferowano nie tylko posiłki, ale również napoje alkoholowe]. Musiał je płacić władzom pruskim i podobnie płaci polskim. Można zmienić obywatelstwo i rządy, jednak podatek niezmiennie pozostaje do zapłacenia, tak samo jak niezmiennie pozostaje sznaps jako pomoc do poradzenia sobie z tym nieszczęściem.
Taki Jan czy Frantek [*tak mówi się na Franciszka po kaszubsku] nie może długo oddawać się podobnym rozważaniom. Żona ciągnie go za kożuch. Płaci i wsiada do pociągu do Kartuz. Jeśli utarg był dobry, w wagonie utrzymuje się dobry nastrój. Powoli odjeżdżamy w kierunku Gdańskich Wyżyn [*nazwa jednego z gdańskich powiatów na Wysoczyźnie Gdańskiej] i Szwajcarii Kaszubskiej.
Czasami zdarza mi się wracać myślami do tych kaszubskich gospodarzy. To ludzie, którzy doświadczają losu mieszkańców pogranicza. Od zawsze byli jacyś osobni, bo ani Polacy, ani Niemcy nie traktowali ich w pełni jako swoich. Tak było i jest do dzisiaj.
Popełniliśmy zapewne błąd, że jako Niemcy patrzyliśmy na nich z góry, zamiast traktować jak równych sobie. Przecież tworzyli obraz naszego miasta w takim samym stopniu, jak wszystkie nacje, które je zamieszkiwały na przestrzeni dziejów. […]
Wilhelm Bartsch „Unser Danzig” 2/1963
Opracował i spolszczył Tadeusz T. Głuszko
Przypomniane: „30 Dni” 4-5/2022