W okresie międzywojennym w „Tygodniku Ilustrowanym” kilkunastokrotnie ukazywały się teksty dotyczące Gdańska i Pomorza. Tym razem sięgamy do tekstu Bolesława Bourdona, zamieszczonego w numerze „Tygodnika” z 20 maja 1922 roku. Autor tekstu, Bolesław Bourdon, na początku lat dwudziestych związany był z Pomorzem i Gdańskiem, o czym świadczyć może kilka okoliczności. I tak, w czerwcu 1921 roku widnieje jako redaktor naczelny dodatku literackiego do „Gazety Gdańskiej”, zatytułowanego „Pomorze”, a wcześniej, w styczniu 1921, pisał w „Gazecie Gdańskiej” o Domu Polskim i potrzebie organizacyjnego zjednoczenia gdańskich Polaków. W lutym 1922 roku występował z odczytem na uroczystej akademii związanej z 30-leciem pracy literackiej Stanisława Przybyszewskiego. Przy tej okazji określony został jako redaktor „Gazety Gdańskiej”. Tekst poddany został redakcji, której celem było jego przybliżenie do współczesnych reguł ortograficznych. |
Właściwy czar i urok Gdańska polegają na tym, że wielka jego przeszłość widoczna jest na każdym kroku nie w postaci martwych zwalisk i zarosłych burzanem zniekształconych ruin, lecz jakby żyje dziś jeszcze, splata się nierozerwalnie z dniem dzisiejszym, mówi do nas sędziwymi pamiątkami, ale pamiątkami, w których nie zagasła jeszcze ostatnia iskra życia.
I zda się, że przeciętny gdańszczanin, najbardziej nawet przywiązany do Wolnego Miasta, nie widzi jego piękności; zajęty trudem chwili bieżącej, szybko przebiega stylowe ulice, ślizga się roztargnionym wzrokiem po dostojnych pomnikach zamierzchłego czasu, a jeśli szuka natchnienia lub wytchnienia, biegnie w zieleń albo nad brzeg morza. Urok Gdańska działa jednak przemożnie i zniewalająco na każdego obcego lub niedawno osiadłego w tym mieście. Żaden z nich, przechodząc np. wieczorem koło Wielkiego Młyna, budowli położonej w samym śródmieściu, a pochodzącej jeszcze z czasów krzyżackich (XIV w.), nie umie się powstrzymać od tego, by, wsparłszy się o barierę, okalającą Radunię, nie zasłuchać się w bajkę przeszłości, którą gada stary, ogromny młyn klekotem i szumem swych kół.
Jest cicho i mroczno. Leniwa woda Raduni ledwie szkli się poświatą zaciemnionego chmurami księżyca, toczy się powoli, zanim wpadnie w ocembrowaną, niewidomą przepaść, gdzie szaleć będzie, pluć bryzgami pian i trącać w ślepej złości o żebra olbrzymich młyńskich kół, których zniszczyć nie może od siedmiuset lat. Przed nami trójkątne kontury kamiennego domu-dachu, bo właściwie cały młyn to dach, równo po obu brzegach ścięty, czarny starością i mrokiem, żarzący się tylko równym szeregiem światełek, błyskających z trzech rzędów okien. Siedemset lat! – dzień i noc huczy ten olbrzymi dom, dudni nieskończoną gędźbą kół, która wspomina o potężnych a krwawych komturach-założycielach młyna, o miliardach złotych ziaren, urodzonych ze słońca na szerokich równinach Mazowsza, spławionych Wisłą, startych w ostrych zębach młyna na bieluchną mąkę i zsypanych w tej postaci do starych spichrzów drzemiących nad Motławą.
I słucha się tej bajki łakomie i chciwie, póki w klekot kół nie wpadnie spiżowa pieśń hejnałów, wydzwanianych przez 35 dzwonów kościoła św. Katarzyny, tuż obok stojącego.
Ów kościół zbudowany był jeszcze w roku 1184 przez księcia Subisława, patrzył na urodziny i patrzy dotąd na niezmordowaną pracę Wielkiego Młyna i, jak on, mówi niezmilkłym głosem o starych czasach. Wieża kościoła pochodzi z roku 1329, na niej cztery wieżyczki, dorobione w roku 1634. Wedle podania, w kościele tym głośna błogosławiona Dorota z Mątew miewała w czasie nabożeństwa częste zachwyty. W czasie reformacji kościół wyszedł z rąk katolickich.
W nocy 3-go lipca 1905 roku uderzył piorun w dzwonnicę i spalił wieżę aż po mury, burząc równocześnie piękną muzykę dzwonów. Wieżę tę odbudowano w dawniejszym stylu. Przy tej zaś sposobności odnowiono i udoskonalono muzykę dzwonów, które dziś liczy się do największych w świecie. W kościele tym znajduje się też statua marmurowa sławnego astronoma gdańskiego, Heweliusza, przyjaciela Jana III Sobieskiego, który odkrytą przez siebie konstelację niebieską nazwał na cześć króla polskiego „tarczą Sobieskiego” (scutum Sobiescianum). Pochowano go w kościele św. Katarzyny w roku 1687.
***
Tam, gdzie kiedyś zasiadali do stołu możni panowie, „rycerze Artusa”, w cieniu smukłych kolumn Dworu Artusa, zbudowanych ponoć ze szczątków zburzonego przez rozjuszonych gdańszczan zamku krzyżackiego – tam dziś codziennie wykrzykują maklerzy giełdowi cenę marek, funtów i dolarów. Znane nam aż nadto dobrze postacie z Nalewek tłumami snują się pod tarasem przewspaniałego gmachu, a patrzą na nie zapewne z niemałą abominacją z międzyokiennych framug cztery kamienne postacie: Judasza Machabeusza, Temistoklesa, Camillusa i Scypiona, tudzież dwie twarze polskie, cięte w kamiennym medalionie: Zygmunta III i jego syna, Władysława IV, ufundowane przez wdzięczny trzeci ordynek gdański, podobnie jak wspaniały marmurowy posąg Zygmunta Augusta, widniejący wewnątrz Dworu Artusa na znak wdzięczności tegoż stanu trzeciego za ordynację królewską (Ordinatio Augusti III. 1750).
Człowiek, którego razi ten zgrzytliwy zespół czcigodnego Wczoraj i handlarskiego Dzisiaj, mimo woli zwraca oczy na zielonego od starości Neptuna, stróżującego od wieków obok Dworu Artusa i śni wdzięczną legendę o tym, że ów Neptun ożył już raz na widok swawoli, zstąpił ze swego piedestału studziennego i pogroził lekkomyślnemu tłumowi ordzewiałym trójzębem.
Opowiada bajka gdańska, że w czasach, gdy Gdańsk stał u szczytu bogactwa i powodzenia, zawinął znowu do portu jeden z licznych okrętów, wioząc niezmierzone skarby. Pyszni gdańszczanie postanowili uczcić to zdarzenie uroczystością, która by przewyższyła przepych królów. Wspaniałe pochody przesunęły się przez miasto, widziano przepyszne stroje, słuchano huczne muzyki. Na łące za miastem odbył się turniej, gdzie walczono z zapałem o nagrodę z rączek pięknej córki burmistrza. Wieczorem zaś w jasno oświetlonej sali Dworu Artusa odbyła się uczta, do której zasiadło nie mniej niż trzystu gości. Ale i biedni mieli w tym dniu mieć uciechę. Studnia Neptuna przed Dworem Artusa od 5 godziny wieczorem wylewała z wszystkich rur wino, które każdy mógł czerpać do syta. Toteż pod studnią aż kłębiło się od ludzi. A gdy hałas stawał się coraz głośniejszy, wyszli wielmoże na wyniosły „beiszlag” (taras) i, będąc w dobrych już humorach, postanowili wywołać jeszcze większe zamieszanie wśród tłumu. Sięgnęli do kieszeni i pełnymi garściami sypnęli złote dukaty do koryta studni, aż wino trysnęło strugami w górę.
– Wyławiajcie teraz! Ale kto będzie miał mokre ręce, będzie powieszony! – śmiali się i grozili pyszni wielmoże.
Dziki zgiełk zerwał się na te słowa. Próbowano wyławiać pieniądze kijami, krzyczano, wołano, bito się i popychano.
Wtem gdzieś z ciemnego kąta zagrzmiał głośny okrzyk: – To jest pycha i grzech. Niebo pomści się za to!
To gospodarz małej szynkowni „Pod Łososiem” przy ulicy Szerokiej (lokal istnieje do dzisiaj) groził tak butnym panom gdańskim.
– Oho, czego chcesz! Ty, cudzoziemcze, świętoszku jakiś! – zawrzał groźnie tłum.
– Neptunie potężny, zejdź i rozpędź ten zdziczały motłoch, zarządź porządek i ciszę! – zawołał błagalnie gospodarz z „Pod Łososiem”.
Lecz słowa te nie uspokoiły tłumu. Przeciwnie, odezwały się w stronę przybysza i Neptuna drwinki i złośliwe uwagi, a nawet ktoś ukuł naprędce szyderczy czterowiersz, wyśmiewający nagiego bożka mórz.
Lecz cóż to…
Neptun rusza się nagle, przeciąga zdrętwiałe członki, toczy spojrzenie wokół i – o zgrozo – zstępuje ze studni i żelaznym trójzębem rozgania przerażony tłum. Wszystko pierzchło w dzikim popłochu.
Długi Rynek i Dwór Artusa opustoszał; Neptun z wściekłością uderza trójzębem w koryto studni, krusząc w pył porzucone dukaty, aż wino, sączące się z rur, zapełniło się delikatnymi złotymi listkami, wirującymi niespokojnie w cieczy.
Już północ. Neptun jeszcze nie spoczął. Oparł trójząb o taras, napełnił winem olbrzymią beczkę, stojącą tuż u wejścia do „Piwnicy ratuszowej” (pierwszorzędna, prastara restauracja gdańska), a potem potoczył ją z hukiem po opustoszałych ulicach Gdańska aż na ulicę Szeroką. Tam z dziwnym uśmieszkiem na ustach otworzył drzwi do piwnicy gospody „Pod Łososiem” i zniknął w niej z beczką.
„Hej panowie, gospodarze,
Już dwunasta na zegarze…”
Śpiewa przeciągle stróż nocny i dmie potężnie w swój róg, a gdy doszedł do Długiego Rynku, osłupiał… Studnia Neptuna bez figury morskiego boga, a gdzieś z odległej ulicy dochodzi dudnienie beczki po bruku…
Nie trwało długo, a na Gdańsk przyszła ciężka bieda. Nie najechał nań wróg, którego można odeprzeć mieczem lub włócznią; gorzej! Do miasta zakradła się nieznana, zdradziecka choroba. Ludzie, których dotknęła – a było ich tysiące – nie skarżyli się na szczególne bóle, ale chodzili bladzi i smutni, i tęsknili do śmierci. Lekarze wzruszali ramionami, aptekarze gięli się od trudu, lecz nie było środka zbawczego.
– Och, smutek jest straszną chorobą! Gdybyż był napój, który by zdołał rozweselić moje serce – narzekał pyszny rajca, który niegdyś pierwszy cisnął garść dukatów do studni Neptuna.
W tym czasie gospodarz z „Pod Łososiem” miał dziwny sen. Śniła mu się cała przeżyta scena i to, co się później stało, a czego nie widział, w końcu, że w jego piwnicy stoi ogromna beczka jakiegoś napoju, na której napisano „Gdańska złotówka”.
Dziwił się i długo tarł rankiem oczy poczciwy gospodarz, aż w końcu zszedł do piwnicy i czyż wierzyć oczom? – Sen wyśnił się. W mig utoczył cudnie pachnącego płynu do pucharka, z podziwem patrzył na migające w płynie złote listki, a gdy wychylił pucharek do dna, począł się śmiać, jak się już nie śmiał od długich tygodni.
O dzięki ci, wielki Neptunie…
***
Tak tedy przeszłość w Gdańsku żyje i mówi do nas niezamarłym głosem; prastare budowle i pomniki, pokryte dostojną patyną wieków, nie budzą, jak martwe szkielety, tęsknego żalu i lęku; drga w nich jeszcze dziś niespożyta iskra, odzywają się do nas żywym głosem i budzą wciąż jeszcze szacunek i podziw, lub dobry, życzliwy uśmiech.
Bolesław Bourdon