Stanisław Przybyszewski (1868-1927), znany dramaturg, powieściopisarz, poeta i eseista rozpoczął pracę w Biurze Centralnym Dyrekcji PKP w Gdańsku w październiku 1920 roku. Był tu tłumaczem druków urzędowych, odpowiadał za bibliotekę i archiwum prasowe. Z czasem podjął też współpracę z Komisariatem Generalnym RP. Ale niezależnie od obowiązków zawodowych uczestniczył w tworzeniu polskich instytucji kulturalnych i oświatowych - przede wszystkim Gimnazjum Polskiego i Domu Polskiego. Przez krótki czas brał też udział w pracach Towarzystwa Przyjaciół Nauki i Sztuki, a także organizował pomoc materialną dla polskich studentów Politechniki Gdańskiej. Gdańsk i Sopot (tu mieszkał w wynajętym mieszkaniu) opuścił pod koniec 1924 roku i przeniósł się do Warszawy. Na krótko przed śmiercią raz jeszcze przyjechał do Sopotu na wypoczynek. Przypominany poniżej tekst Przybyszewskiego – „O polskości w Gdańsku” – stanowi zakończenie pracy zbiorowej „Gdańsk. Przeszłość i teraźniejszość” (pod redakcją Stanisława Kutrzeby), która ukazała się nakładem lwowskiego Wydawnictwa Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich w 1928 roku, a więc już po śmierci poety. W publikacji w kilkunastu miejscach zmieniliśmy pisownię niektórych słów, by ją dostosować do współczesnych zasad. |
Po on czas, kiedy do Gdańska przybyłem – a było to w 1920 roku – liczył Gdańsk 12 proc. Polaków. Mieszkało wśród nich paru Polaków inteligentów: dr Kubacz, dr Panecki, którzy wielkie zasługi ponieśli około utrzymania polskości w Gdańsku, a przede wszystkiem człowiek, który się swoją fanatyczną miłością do Polski na zawsze w mej pamięci utrwalił: Czyżewski, ten, który mi dowodził, że Polska sięga po Szczecin i Starlsund na pruskim Pomorzu, i opowiadał mi, że wszędzie tam natrafił na ślady odwiecznej polskości.
I on to, ten piękny, stary pan, był istotnym ośrodkiem polskości w Gdańsku.
On to potworzył te dwa, a może i trzy stowarzyszenia polskich robotników w Gdańsku, które gnieździły się w biednych, ciasnych przytułkach gdzieś tam na Poggenphul w jakimś zaułku, a niezapomnianą będzie mi ta chwila, gdym do tej małej rzeszy polskich robotników przemawiał.
Nasamprzód odśpiewano pieśń kościelną, która na ten czas przypadała, a potem miałem odczyt o tym, co ta szkalowana Polska wielkiego i pięknego w przeciągu paru lat zrobiła.
W moim życiu nie miałem tak wdzięcznych słuchaczy, jak tych, którym się już-już zdawało, że Polska się wali-pali. Odniosłem podniosłe wrażenie. To jedno też zrozumiałem, że ten lud kaszubski utożsamia katolicyzm z polskością i odróżnia Polaka od Niemca tylko za pomocą: Deutsch-Katholik – a tych Deutsch-Katholików, bardzo często zażartych wrogów polskości, jest w Gdańsku niestety bardzo dużo – a co jeszcze gorsze i boleśniejsze „niestety” – to właśnie to, że ci Deutsch-Katholicy, to renegaci, sprusiaczali Polacy – sprusiaczali przeważnie przez swych rodziców.
W Dyrekcji Kolei w Gdańsku spotkałem dwóch Niemców, którzy ku mojemu zdziwieniu, już po dwóch latach władali nieźle językiem polskim.
„Jak się to stało?” – pytam. – Matka była Polka, a tam znowu ojciec – Polakiem, ale nie wolno im było za rządów pruskich mówić po polsku.
Ja kocham Gdańsk i w moich bezustannych wędrówkach po wszystkich ulicach Gdańska i jego zaułkach wyczytywałem bezustannie na bezlicznych szyldach kupieckich i sklepiczarskich polskie nazwiska, w potworny sposób zniekształcone i wykoszlawione, ale tak na wskroś polskie, że obliczyłem ilość skradzionych nam i zgwałconych dusz polskich co najmniej na 30 proc. ogólnej ludności Gdańska.
I w tym kierunku powinna Polska wszystkie swe siły wytężyć, i odzyskać z powrotem pogwałcone, groźbą materialnego pogrążenia z równowagi najświętszego nakazu, jakim jest poczucie narodowości, wytrącone dusze polskie.
I pod tym względem stała się Dyrekcja Kolei Państwowych w Gdańsku istotną, przemożną ostoją polskości w Gdańsku.
Wskutek wielkiego napływu urzędników z zaboru austriackiego i rosyjskiego wytworzył się po bardzo ostrej niechęci z wolna zgodny amalgamat wszystkich trzech zaborów. Język polski, przesycony straszliwymi germanizmami, z wolna się oczyścił, a gdym przed paru miesiącami, podczas mojego ostatniego pobytu w Gdańsku, wziął polską „Gazetę Gdańską” do ręki, byłem zdumiony, w jakiej czystej polszczyźnie jest prowadzona. Powstało gimnazjum polskie, do którego uczęszcza około 300 uczniów i uczennic, i dzięki temu napływowi powstał w Gdańsku ten ludowy „Ons Huys”, o którym marzyłem, gdym przed laty o powstaniu jego i konieczności jego powstania długie i namiętnie pragnące artykuły wypisywał. „Ons Huys”, „Nasz Dom”, wyczytałem napis na wspaniałym pałacu, jaki sobie robotnicy w Amsterdamie dla siebie zbudowali, i to właśnie wrażenie było tak silne, iż bezustannie o tym myślałem, by sobie Polacy taki „Ons Huys” dla siebie w Gdańsku wybudowali. I istotnie powstał bardzo piękny „Nasz Dom”, z piękną salą dla widowisk teatralnych, mała salka koncertowa i piękna biblioteka, której zaczątek stworzył p. dr Stanisław Lewicki, gdy mi darował tysiąc tomów, pięknie oprawnych, by mogła powstać biblioteka mego imienia.
Za ten piękny i hojny dar zarówno ja, jak i polski Gdańsk, jesteśmy p. Lewickiemu głęboko wdzięczni.
Trudno mi – bardzo trudno pisać ten artykuł – ja taki gorący udział w tych wszystkich pracach brałem, tylu ludziom spod serca pieniądze wyciągałem, by tu i tam pomóc, że w końcu z daleka mnie omijano. Ale dawali – dawali!
I w ten sposób powstało gimnazjum polskie w Gdańsku. Dawano na wpisy niezamożnych uczni, dawano – nie pamiętam już ile sześciennych metrów drzewa dla polskich studentów politechniki we Wrzeszczu na ławki, stoły i deski do kreślenia. Cóż dużo słów tracić!
Z serdeczną miłością patrzę na tę ofiarność polskiego Gdańska, który to wszystko stworzył, czym się polski Gdańsk obecnie chlubić może i słusznie się chlubi.
Niezapomniane chwile, gdy podczas rekreacji rozsypała się na podwórzu gimnazjum polskiego trzechsetnia rzesza polskich dzieciaków, dorosłych już młodzieńców, paniątek i panien, i święta chwila istotnego upojenia, gdym ujrzał zrealizowany mój sen polskiego „Ons Huys” w Gdańsku.
Jedźcie tam i na własne oczy zobaczycie, co polski Gdańsk w przeciągu dziesięciu lat stworzył, a może wtedy uwierzycie w moc i siłę tego Ducha, który nie jest biednym darwinowskim organem, ale funkcją! Nie ręka stworzyła chwytanie – ale pragnienie chwytania stworzyło rękę!
To chwytania pragnienie stworzyło w Gdańsku istotną i silną warownię polskości w tym tak śmiesznie niewdzięcznym, w tym tak naiwnie nie rozumiejącym własnych interesów Gdańsku.
Stanisław Przybyszewski
Przypomniane: „30 Dni” 4/2007