
Prawie jak James Bond
Gdyby to była oferta pracy, mogłaby brzmieć tak: “firma poszukuje pracownika wyróżniającego się wysoką umiejętnością koncentracji, sprawnością i doskonałą koordynacją ruchów. Wymagany znakomity słuch i pamięć. Odporność na niskie temperatury i umiejętności lingwistyczne mile widziane.”
Wbrew pozorom, nie chodziłoby o agenta wywiadu czy himalaistę, lecz o… organistę. Przesada? Ani trochę.
Wystarczy porozmawiać z prof. Andrzejem Szadejką, wybitnym gdańskim muzykiem, a potem rzucić okiem na składający się z 1200 haseł “Amatorski Leksykon Organowy” (elektronika i historyka sztuki Konrada Zacharskiego), aby zorientować się, że panowanie nad “królem instrumentów muzycznych” do prostych zadań nie należy.
W tym świecie kontuar nie kojarzy się już z miłym czasem spędzonym przy barze, prospekt nie jest broszurą, pryncypał - szefem, a baczki to nie to samo, co „pekaesy” w latach 70-tych. Wertuję książeczkę… pierwsze słowo oznacza wolnostojący stół gry sterujący pracą organów piszczałkowych. Prospekt to przednia ściana obudowy urządzenia, najczęściej pięknie i bogato zdobiona. Pryncypał okazuje się podstawowym głosem instrumentu, a tajemnicze bokobrody są elementem stabilizującym strumień powietrza wydostający się ze szczeliny piszczałek, bez których, wiadomo, organy byłyby nieme.
To właśnie całemu zestawowi piszczałek pogrupowanych w głosy organy zawdzięczają fakt, że potrafią brzmieć jak trąby, puzony czy flety, naśladować harfę, głos ludzki, a nawet śpiew ptaków. Konkretne głosy uruchamiane są przełącznikami registrowymi, których zestaw znajduje się wokół klawiatury (lub klawiatur, bo może być ich kilka).
Rozszyfrowanie terminów takich jak szlajfa, szpunt czy szyber, pozostawię dociekliwym.
Jak wychować organistę?
Organy piszczałkowe to instrument prawdziwie królewski, o potężnej sile brzmienia, najszerszej palecie barw dźwięku, skali oraz o szlachetnym rodowodzie. Te największe znajdziemy na kartach Księgi Guinessa, a pierwszych wzmianek o podobnej konstrukcji można doszukać się już w czasach starożytności.
Ale jak rodziła się fascynacja do barokowych nut u aktualnego wykładowcy Akademii Muzycznej w Gdańsku Andrzeja Szadejki, profesora wizytującego uczelnie w Niemczech, Finlandii i USA, nagradzanego kompozytora i instrumentalisty koncertującego na całym świecie, który wychował się na Oruni?
Okazuje się, że pozytywny wpływ na budowanie wrażliwości młodego człowieka miały… telewizja i kościół.
- Jako kilkulatek oglądałem w telewizji francuski film “Był sobie człowiek”, a w czołówce tej serialowej animacji brzmi organowa wersja Toccaty d-moll Bacha - opowiada Andrzej Szadejko. - Zawsze robiło to na mnie kolosalne wrażenie. Poza tym w naszym kościele parafialnym grał wykształcony w słynnej przemyskiej Salezjańskiej Szkole Organistowskiej muzyk, Pan Henryk Żuchowski. Jak on potrafił grać!

Można też poszukiwać skłonności do muzykowania w rodzinie, ale ta układanka nie będzie prosta. Przodkowie Andrzeja Szadejki, jak wiele rodzin w czasach krwawej pożogi, do Gdańska trafili po wojnie. Z różnych stron. Rodzina mamy ma rodowód kociewsko-białoruski. Babcia pochodziła z kociewskiego Liniewa, dziadek urodził się aż pod Smoleńskiem. Droga dziadka na Pomorze, gdzie dotarł z polskim wojskiem, prowadziła przez sowiecki obóz jeniecki w Kozielsku.
Rodzina od strony ojca ma równie skomplikowaną historię. Babcia pochodziła spod Bydgoszczy, jej ojciec zginął zaraz na początku wojny rozstrzelany przez Niemców w palmirskich lasach. Dziadek był z Mejszagoły, niewielkiej wioski niedaleko Wilna. A gdzie tu muzyka?
- Jedynie dziadek ze strony mamy umiał grać na skrzypcach i na mandolinie - zastanawia się Andrzej Szadejko. - Był samoukiem. Jako uzdolniony asystent profesora na Politechnice Gdańskiej, zbudował nawet sam fisharmonię.
Pasja rodziła się więc powoli. To rodzice wysłali sześciolatka do Szkoły Muzycznej I stopnia na Oruni. I nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, a pierwszy poważny kryzys, jak śmieje się Andrzej Szadejko, nastąpił w piątej klasie. Atrakcyjniejsze było wtedy kopanie piłki z chłopakami, ale też książki, bo czytać nauczył się - jak niesie wieść rodzinna - już jako 4-latek.
Trzeba było włożyć sporo sprytu, żeby sprostać wymaganiom rodziców i realizować własne potrzeby.
- Miałem magnetofon, na którym nagrywałem jak ćwiczę i potem puszczałem te utwory z taśmy, a sam w tym czasie czytałem - przyznaje ze skruchą. Ale i zadowoleniem.
A potem było już z górki. Liceum na Gnilnej ukończył celująco, studia rozpoczął w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki na Łąkowej, aby wzorem Bacha wyruszyć w świat. Najpierw do Warszawy (gdzie ukończył studia w tamtejszej Akademii Muzycznej), następnie do Szwajcarii. W Hochschule für Alte Musik Schola Cantorum Basiliensis zgłębiał oprócz wiedzy organowej, tajniki śpiewu, kompozycji i dyrygentury.
Uczestniczył też w 30 mistrzowskich kursach organowych, klawesynowych i na pianoforte w Polsce, Niemczech, Holandii i Szwajcarii.
- Miałem niezwykłe szczęście do pedagogów - wspomina z wdzięcznością. - Każdy z nich przekazał mi coś ważnego, nie tylko jako wykładowca muzyki organowej, ale też jako człowiek. Na przykład, mój nauczyciel z liceum profesor Falkowski, na roku dyplomowym zadał mi utwory na egzamin, ale na zajęciach nagle przestał dawać mi wskazówki. Zacząłem się martwić. Przychodziłem co tydzień, grałem, a on nic. I tak do dyplomu. Ale kiedy zdałem celująco, zabrał mnie na kawę i powiedział: ”pewnie byłeś zaskoczony moim milczeniem. Chodziło mi o to, żebyś nauczył się pracować samodzielnie, a ponieważ widziałem, że pracujesz dobrze - nie ingerowałem”. No i powiem szczerze, to była bardzo ważna lekcja: “nie poddawaj się, licz na siebie”. Trzeba być wytrwałym i sumiennym, jeśli chcemy coś osiągnąć. Nie czekać, że ktoś coś da, ktoś pomoże. Jeśli tak się stanie, tym lepiej, ale liczyć trzeba przede wszystkim na siebie.
Na sposób myślenia, wtedy już studenta, wpływ miał też wykładowca akademii warszawskiej Joachim Grubich, jeden z najważniejszych polskich organistów. Profesor wspierał go, użyczył mieszkania, godzinami dyskutowali o muzyce i filozofii.
Młody artysta Szadejko marzył o koncertowaniu. Pierwszy odbył się w kościele parafialnym w Oruni, do którego uczęszczał jako dziecko. Takich emocji się nie zapomina.
- Miałem wtedy 20 lat, ale do dzisiaj pamiętam program koncertu i radość grania - wspomina.
Kolejne sukcesy przyszły szybko i dziś jest muzykiem spełnionym, finalistą i laureatem wielu konkursów organowych w Polsce i zagranicą.
Spotkanie ze św. Janem
Stoję na ulicy Świętojańskiej w Gdańsku i podziwiam potężne mury kościoła św. Jana, które dają schronienie nie tylko wiernym. Mieści się tu również przestrzeń poświęcona sztuce, zarządzana przez Nadbałtyckie Centrum Kultury. Jestem umówiona na rozmowę z profesorem, który jest kuratorem kościelnych organów. Artysta obiecał opowiedzieć mi o swojej pracy.

Naciskam rzeźbioną klamkę. Kościelne wrota ustępują z oporem, jakby nieprzekonane, czy na pewno tego chcą. Po chwili otacza mnie chłód murów i chmura organowych dźwięków. Na ustawionej w głębi kościoła scenie smukli tancerze poruszają się wśród spływających z wysoka płacht przejrzystej folii. Widok nieco surrealistyczny, ale trwa próba do baletowego spektaklu.
Muzyka dobiega z organów bocznych, niedawno przez gdańszczan odzyskanych. Ich historycznym budowniczym był mistrz Johann Rhode z Pruszcza Gdańskiego, prawdopodobny uczeń Andreasa Hildebrandta z Gdańska. Trzydziestogłosowy, powstały oryginalnie w latach 1760-1761 instrument był wtedy jednym z najświetniejszych w Europie. Chwalono nowoczesne rozwiązania brzmieniowe, dobór materiałów i jakość wykonania.
Profesor wciąż jest zajęty, mam więc czas, by przyjrzeć się kunsztowi rzeźbiarskiemu wybitnego artysty Johanna Heinricha Meissnera. Już wiem, że ten imponujący kremowo-złoty organowy prospekt, z którego zerka na mnie figura świętego Jana i czterej grający aniołowie, nie jest tylko elementem dekoracyjnym. Musi spełniać wymogi akustyczne instrumentu.
Patrzę na zdobną, oryginalną “szatę” instrumentu, ale jego “brzuch” nie dotrwał do naszych czasów. Świątynię i organy zniszczyły w marcu 1945 roku spadające bomby. Ocalał tylko prospekt, który zdemontowano wcześniej i ukryto.
Na powrót organów do św. Jana, gdańszczanie musieli czekać wiele lat, bo wciąż brakowało funduszy, by rozproszone po magazynach konserwatorskich w Oliwie i na terenie Bazyliki Mariackiej oryginalne elementy prospektu zebrać i poskładać w całość. Pięcioletnia, benedyktyńska praca organmistrzów i konserwatorów, z wielu krajów, przypominała układanie puzzli. W efekcie udało się odtworzyć rzeźbiarskie fragmenty w aż 98 procentach. Zrekonstruowano mechanizm i uroczysty pierwszy koncert odbył się w marcu 2020 roku - 75 lat po unicestwieniu oryginału.
Pasja do odbudowy
Na zaproszenie i we współpracy z kustoszką Iwoną Berent, która przez wiele lat nadzorowała cały proces odbudowy Centrum św. Jana, prace rekonstrukcyjne przy instrumencie wykonało konsorcjum firm organmistrzowskich Guido Schumachera z Eupen w Belgii i Szymona Januszkiewicza z Pruszcza Gdańskiego według koncepcji i pod nadzorem Andrzeja Szadejki, bo profesor jest również ekspertem w dziedzinie historycznego budownictwa organowego. Konsultował i sprawował opiekę nad wieloma projektami organowymi w Polsce, na Litwie i w Belgii. W Gdańsku, oprócz organów w Centrum św. Jana przyczynił się też do odbudowy neoromantycznych organów Eduarda Witteka z salezjańskiego kościoła św. Jana Bosko na Oruni, organów Mertena Friesego z franciszkańskiego kościoła św. Trójcy w Śródmieściu, czy organów Otto Heinrichsdorffa w kościele św. Anny.

Muzyk wspomina, że do działania w tym zakresie zainspirował go wycinek z Dziennika Bałtyckiego z 2002 roku, informujący o tym, że w Gdańsku u franciszkanów odnaleziono barokowe organy. Zaproponował współpracę, którą zakonnicy przyjęli, i tak to się zaczęło. Niezwykłe manierystyczno-barokowe szafy organowe ocalały, ponieważ podczas II wojny światowej zadbano, by je wymontować z kościoła św. Trójcy i ukryć na żuławskich wioskach. Po wojnie powróciły, lecz wiele lat przeleżały na kościelnym strychu czekając na powrót na dawne miejsce.
Stało się to możliwe dopiero po zmianie systemu politycznego w Polsce. Dziesięć lat trwała społeczna akcja zbierania pieniędzy na odbudowę organów, którą prowadzili ojcowie franciszkanie z kościoła św. Trójcy pod wodzą o. Tomasza Janka. Zaczynali z 10 tysiącami zł, ale dzięki pomocy wiernych, firm prywatnych, władz miasta, MKiDN, innych prowincji franciszkańskich oraz kilkuset patronów z całego świata, doprowadzili całość do wspaniałego końca. Organy zagrały po raz pierwszy w czerwcu 2018 roku. Konserwacja i rekonstrukcja szaf i budowa instrumentu kosztowały, bagatela, ok. ośmiu milionów złotych. Dziś ten XVII-wieczny instrument uznawany jest za największy ruchomy zabytek na Pomorzu i jeden z 10 najważniejszych zrekonstruowanych instrumentów w stylu barokowym w Europie.
I pomyśleć, że w 17 gdańskich świątyniach zlokalizowanych w Śródmieściu znajdowało się dawniej aż 25 organów najwyższej światowej rangi. Gdańsk był pod tym względem potentatem. Wiele już nie istnieje, ale przepiękne szafy i prospekty niektórych z nich wciąż jeszcze czekają w magazynach konserwatorskich i kościelnych na swój powrót i odbudowę – już 80 lat...
Czy buty są ważne dla organisty?
W końcu wdrapuję się po schodach na chór muzyczny, gdzie mieści się "stanowisko dowodzenia" organisty. W oczy rzucają mi się nie tylko trzy klawiatury: dwie górne obsługują dłonie, a dolną - stopy - ale także buty grającego. Mają kilkucentymetowe obcasy.
Zdumiona obserwuję ruchy i pracę ciała muzyka, bo gra całym sobą. Uważam, że oswojenie tej królewskiej “maszyny” jest znacznie bardziej skomplikowane od prowadzenia samochodu, nawet w piątkowe popołudnie w Gdańsku.
- Musimy sobie wyobrazić, że jesteśmy trzema osobami jednocześnie - rzuca lekko Andrzej Szadejko. - Stanowimy grające trio. Szczególnie w muzyce barokowej. Stopy są naszą trzecią ręką, gramy głównie palcami, choć czasami również piętą. Podzielność uwagi i umiejętność stworzenia tych planów jest muzycznie trudne, a fizycznie przypomina czasem ekwilibrystykę. Łatwiej będzie to wykonać osobie wysportowanej, bo siedząc przy instrumencie ręce i nogi pracują jednocześnie, a palce dłoni muszą swobodnie dotykać klawiszy. Nie opieramy się o klawiaturę - ostrzega muzyk. - Ciało balansuje, a jego ciężar stabilizuje miednica, pracuje przepona, wewnętrzne mięśnie brzucha, itd.
Czyli dorzucamy do wymagań siłownię. Profesor poleca rower, którym na co dzień porusza się po mieście. Okazuje się też, że lepiej będzie dla adepta organistyki, żeby miał końskie zdrowie i lubił niskie temperatury.
- Gramy bardzo często w przestrzeniach, które są nieogrzewane i wilgotne - wyjaśnia profesor. - Ujmę to tak: może nie trzeba lubić zimna, ale powinno się mieć na nie wysoką tolerancję. Bo w Polsce jest standardem, że w miesiące zimowe kościoły są ogrzewane bardzo rzadko. Stąd często reumatyzm to choroba zawodowa.
Ale o co chodzi z butami?
- Buty są bardzo ważne - cierpliwie tłumaczy Andrzej Szadejko. - Z obcasem i miękką podeszwą, najlepiej skórzaną, bo stopa i palce muszą dobrze czuć klawiaturę. Nie gramy w butach, w których chodzimy na co dzień. Chromatyczne klawisze czasami są wyższe, czasami niższe, klawiatura bywa równoległa, czasem radialna. Do tego trzeba dostosować obuwie. Czy są kosztowne? Ich cena się waha od 400 do kilku tysięcy złotych. Mam kilka takich par, służą do różnych instrumentów. Do gry w św. Janie najwygodniejsze są buty z bardzo wysokim obcasem. Te, które mam dziś na sobie, to oryginalne buty do flamenco.

Muzyk totalny
W wywiadach Andrzej Szadejko mówi o sobie „musicus”, co uzasadnia oddaniem się muzyce na wielu polach, gdyż dawne marzenia o koncertowaniu uzupełnił pasją rekonstruktorską, komponowaniem i organizowaniem życia muzycznego. W Gdańsku od 10 lat przewodzi festiwalowi ORGANy PLUS+ promując gdańskie dziedzictwo muzyczne, w radiowej “Dwójce” - audycję Organy Nieograne.
Lwią część jego artystycznej działalności stanowią publikacje. Jako instrumentalista i dyrygent Andrzej Szadejko wydał już ponad 30 płyt (w polskich i niemieckich renomowanych wytwórniach), z których większość zdobywała prestiżowe nominacje i narody - Fryderyki czy Opus Klassik.
Profesor regularnie przegląda zbiory PAN Biblioteki Gdańskiej w poszukiwaniu zapomnianych lub jeszcze nieodkrytych utworów gdańskich i pomorskich twórców. Barokowe “perełki” nagrywa potem premierowo m.in. z założonym przez siebie 17 lat temu zespołem Goldberg Baroque Ensemble. Tak przywrócił słuchaczom, w ramach serii Musica Baltica czy Gdańsk Organ Landscape, dzieła takich kompozytorów jak: Johann Balthasar Freislich, Johann Jeremias du Grain czy Johann Daniel Pucklitz czy jedyny uczeń Bacha, który działał zawodowo w Polsce – Griedrich Christian Samuel Mohrheim, kapelmistrz gdański.
Szczególnie album nr 9 z serii Musica Baltica pt. “Oratorio Secondo J.D. Pucklitza” zdobył wielkie uznanie - płyta przyniosła profesorowi Nagrodę Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury Splendor Gedanensis i prestiżową Opus Klassik (w kategorii “Najlepsza Światowa Premiera”). Pewien zachwycony francuski dziennikarz porównał nawet w recenzji Pucklitza do Ravela, gdyż obaj jego zdaniem prezentowali podobną wrażliwość na barwę. W tym roku też po raz pierwszy w 60-letniej historii renomowanego festiwalu Wratislavia Cantans wystąpią gdańscy artyści pod dyrekcją Andrzeja Szadejko prezentując, a jakże by inaczej, muzykę gdańszczanina Pucklitza. Czyżby gdański XVII-wieczny twórca tak odwdzięczał się zza grobu za przywrócone zainteresowanie?
Ostatnia płyta "Tabulatura Joannis de Lublin - Missa Votiva de Beata Virgine" również nosi w sobie potencjał na sukces. Wydana niespełna dwa miesiące temu, już stała się m.in. płytą tygodnia Ruchu Muzycznego, najstarszego pisma muzycznego w Polsce. Najwyższe noty wystawił jej również kompozytor i profesor monachijskiego Uniwersytetu - Michael B. Weiss w największym niemieckim portalu muzyki klasycznej (www.klassik-heute.de), a polski recenzent zastanawia się, czy nie mamy już do czynienia z płytą roku w muzyce dawnej.
Od rzymskiego cyrku do kościoła
Muzycy często mówią, że koncerty są dla nich najważniejsze, bo oznaczają fizyczny kontakt z publicznością. Będąc na scenie czują emocje słuchaczy, udziela im się ich energia, co nadaje sens ich pracy.
Koncert dla organisty to bardziej metafizyczne, niż fizyczne doświadczenie. Andrzej Szadejko przyznaje, że w tym wypadku kontakt z instrumentem jest ważniejszy. Wynika to z konstrukcji instrumentu - grający z reguły „ukrywa się” za jego szafą.

- Ten instrument jest bardzo serio - rzucam prowokacyjnie.
- Niekoniecznie. Są utwory lżejsze i takie też grywam. Bardzo lubię też grać w miejscach, gdzie mam bezpośredni kontakt z publicznością. Może to my organiści, czasem zbyt serio traktujemy nasz zawód? - zastanawia się. - Muzyka „popularna” od zawsze istniała w repertuarze organowym, są na przykład utwory Jana Sweelincka, z przełomu XVI i XVII wieku, niektóre utwory Bacha, włoskich twórców… w każdej epoce znajdziemy kompozytorów, którzy pisali również na tematy swobodne: popularne pieśni, tańce i inne. Zawsze było to jednak przetworzone przez wrażliwość kompozytora i możliwości instrumentu, nigdy podane 1:1. Nawet muzyka filmowa, w czasach kina niemego grywana była często na tzw. organach kinowych i miała swój specyficzny koloryt.
Dręczy mnie jeszcze jedno pytanie: czy organista powinien być wierzący, uduchowiony? W końcu jego miejsce pracy to często świątynia i obcuje z muzyką sakralną. Kiedy pytam o to w Akademii Muzycznej jednego ze studentów profesora Szadejki, ten odpowiada twierdząco.
- Tak powiedział? - uśmiecha się profesor. - To na pewno pomaga, ale nie jest warunkiem koniecznym, natomiast czasem staje się wynikiem kontaktu z tym instrumentem. Rzeczywiście, na początku nauki poznajemy repertuar podstawowy czyli liturgiczny, ale nawet w repertuarze sakralnym znajdują się elementy zaczerpnięte z muzyki popularnej, operowej, symfonicznej, tanecznej. Poszerzając horyzonty, dostrzegamy ich uniwersalność. Organy nie zawsze były związane z liturgią. Ich proweniencja jest w stu procentach świecka. Pierwowzorem był instrument wynaleziony w starożytnej Grecji, używany potem przez długi czas w cyrkach rzymskich. Do kościoła „wchodziły” bardzo ostrożnie i powoli, z czasem zdobywając jednak prawdziwy monopol, być może dlatego, że ich „niekończący się” dźwięk ewokuje w najbardziej namacalny i fizyczny sposób transcendencję – wieczność, a harmonijnie współbrzmiące piszczałki przypominają, jak powinna działać wspólnota. Już od wieku XV instrument był bardzo popularny w całej Europie i już we wczesnych zbiorach muzyki (tzw. tabulaturach) znajdujemy opracowania tańców i pieśni, niekoniecznie kościelnych, które grywano na organach. Z tego powodu kościół prawosławny do dziś nie uznaje organów, niektóre odłamy protestanckie również.
- Trudno sobie wyobrazić tańczących przy ich dźwiękach ludzi.
- Raczej nie tańczyli, aczkolwiek różnie z tym bywało, ale śpiewali na pewno. Musimy pamiętać, że kościoły były dawniej również miejscami spotkań, czasami jedyną przestrzenią pod dachem, gdzie można było w spokoju i w ciszy porozmawiać, odpocząć, posłuchać muzyki dostępnej dla wszystkich, nie tylko najbogatszych. Organy montowano zresztą nie tylko w kościołach, ale też w zamkach, salach koncertowych, w szpitalach. Istniały metody leczenia, w których dźwięk organowy miał być jednym z elementów terapii. Na początku wieku XX nawet w domach towarowych i na stadionach hokejowych w USA. To w ogóle nie był instrument wymyślony do kościoła, pojawił się tam pierwotnie z bardzo merkantylnych powodów, bo chodziło o to, żeby zmniejszyć koszty. W końcu łatwiej zapłacić jednemu organiście, niż zatrudniać całą orkiestrę. Ale szybko okazało się, że w przestrzeni sacrum najpełniej można wykorzystać jego możliwości, a przede wszystkim ujawnia się ta wyjątkowa metafizyczna cecha organów – niekończący się dźwięk przenoszący nas w inną rzeczywistość.

Jest jeszcze jedna zaskakująca cecha organów. Ich egalitaryzm.
- To prawda. Często nie fundował ich proboszcz czy biskup, choć i to się dawniej zdarzało, tylko gmina, parafianie, magnaci, albo cechy kupców czy rzemieślników, żeby pokazać swoje możliwości finansowe i aspiracje kulturowe. Z tego powodu organy były i ciągle są łącznikiem pomiędzy sacrum a profanum - śmieje się Andrzej Szadejko. Organy to jest chyba jedyny instrument, który nigdy nie był prywatną własnością, ale zawsze należał do ludzi i najpełniej wyrażał ich umiłowanie sztuki i piękna.
ANDRZEJ SZADEJKO
Kompozytor, dyrygent, organista, organizator życia muzycznego. Absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie i Hochschule für Alte Musik Schola Cantorum Basiliensis w Bazylei/Szwajcaria.
Uczestniczył w 30 mistrzowskich kursach organowych, klawesynowych i na pianoforte w Polsce, Niemczech, Holandii i Szwajcarii. Finalista i laureat wielu konkursów organowych w Polsce i zagranicą.
Profesor Akademii Muzycznej w Gdańsku, profesor wizytujący uczelni w Niemczech, Finlandii i USA. Laureat i stypendysta wielu instytucji polskich i zagranicznych. Od roku 1994 regularnie koncertuje w Polsce, Europie, a także w USA jako solista, kameralista i dyrygent. Oprócz organowej działalności koncertowej zajmuje się także komponowaniem.
Ekspert w dziedzinie historycznego budownictwa organowego. Jest konsultantem oraz sprawuje nadzór nad wieloma projektami organowymi w Polsce, a także na Litwie i w Belgii.
Kurator organów w Centrum św. Jana w Gdańsku. Założyciel i szef zespołu Goldberg Baroque Ensemble, z którym nagrywa premierowe wykonania kantat kompozytorów z Pomorza.
W 2022 roku GBE zdobył prestiżową nagrodę Opus Klassik za album Oratorio Secondo J.D. Pucklitza w kategorii “Najlepsza Światowa Premiera”. Jako solista i dyrygent ma na swoim koncie ponad 30 wydawnictw płytowych dla wytwórni polskich i niemieckich wielokrotnie nominowanych do nagrody Fryderyk oraz Opus Klassik.
Obecnie jest szefem artystycznym serii Musica Baltica i Gdańsk Organ Landscape w renomowanej niemieckiej wytwórni MDG. Autor wydawnictw monograficznych, a także opracowań naukowych oraz artykułów drukowanych w periodykach polskich i zagranicznych. Autor audycji Organy Nieograne w Programie Drugim Polskiego Radia. Organizator i autor wielu formatów artystycznych i festiwali w Gdańsku i Warszawie m.in.: Festiwal ORGANy PLUS+®, cykl “Koncerty dla Gdańszczan”, happeningi dla dzieci “Popiszczmy Razem”, konkurs plastyczny “…i zagrały organy”, Pomerania 2008 – międzynarodowe spotkania budowniczych organów, GdO Tagung 2018 – Międzynarodowy Zlot Miłośników Organów, festiwal “Moniuszko w Kościołach Warszawy” oraz projekt “Moniuszko_150”.
