Maria Mrozińska: – Katyń – słowo symbol, zarówno określające charakter zbrodniczego sowieckiego systemu jak i wolę oporu manifestowaną przez środowiska opozycyjne w PRL. Pamięć o zbrodni przez nie pielęgnowana trwała wbrew wszelkim działaniom władzy zmierzającym do jej wymazania. A co dla Ciebie, osobiście dotkniętej tą zbrodnią, oznacza to słowo, nazwa wsi w obwodzie smoleńskim?
Emilia Malinowska-Maćkowiak: – Bolesną stratę, jaką był brak ojca, kiedy dorastałam, ale również zobowiązanie na całe życie, by zrobić wszystko, co możliwe (a może i niemożliwe), dla zachowania pamięci o nim, a tym samym o wszystkich ofiarach tej zbrodni. Katyń rzeczywiście stał się jej symbolem, bo przecież nie wszyscy zamordowani w 1940 roku jeńcy wojenni z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie: wojskowi, policjanci, funkcjonariusze Korpusu Ochrony Pogranicza, Żandarmerii Wojskowej, a także cywilne osoby aresztowane po wkroczeniu Sowietów na wschodnie ziemie Polski, zostali pogrzebani w masowych grobach w Katyniu. Teraz już wiem, że mój ojciec, Wojciech Malinowski, został zamordowany w piwnicach budynku NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych skupiający cały aparat represji w ZSRR) w Twerze (wtedy Kalinin), a pogrzebany w Miednoje.
– Był funkcjonariuszem Policji Państwowej w II Rzeczpospolitej. Gdzie pełnił swoją funkcję?
– Najpierw w Łodzi. Pochodził z okolic Łaska, gdzie jego ojciec miał gospodarstwo. Była to rodzina o patriotycznych tradycjach. Pielęgnowano pamięć o powstaniach narodowych. Imię Emilia otrzymałam na cześć walczącej w powstaniu listopadowym Emilii Plater.
W czasie pierwszej wojny światowej ojciec walczył w Legionach Polskich, w 5 pułku piechoty, który później wszedł w skład I Brygady pod dowództwem Józefa Piłsudskiego. Po odzyskaniu niepodległości został żołnierzem Wojska Polskiego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w stopniu kaprala. Niestety, nie znam bliższych szczegółów dotyczących jego udziału w walkach. Wiem tylko, że walczył jako artylerzysta, ponieważ ukończył szkolenie w Centrum Wyszkolenia Artylerii w Toruniu. W 1922 roku po przeorganizowaniu wojska na tryb pokojowy zwrócił się o przeniesienie do Policji Polskiej. Zgodnie z życzeniem został skierowany na Polesie, do komendy brzeskiej z siedzibą w Brześciu nad Bugiem. Pracował jako przodownik Policji Polskiej (odpowiada to randze aspiranta według obecnie obowiązującej nomenklatury).
W 1926 r. założył rodzinę. Tu, w Brześciu, osiedli, tu zbudowali dom, tu przyszedł na świat mój brat, a potem ja. Moje najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z rodziną i z Brześciem. W moim, wtedy dziecinnym, odbiorze było to miasto przyjazne, pełne atrakcji, które zapewniało stacjonujące w brzeskiej twierdzy wojsko, organizujące uroczystości związane ze świętami państwowymi. Mieszkańcy mogli wtedy uczestniczyć w różnych wydarzeniach kulturalnych, zawodach sportowych. Sama twierdza stanowiła ciekawą atrakcję.
– Miasto było wielokulturowe: większość stanowili prawosławni, którzy pytani o narodowość przeważnie określali się jako „tutejsi”, była też liczna społeczność żydowska.
– Byłam zbyt mała, by rozumieć odmienności i narodowościowe problemy. Dziś z pewnością mogę powiedzieć, że moja rodzina była otwarta, utrzymywała życzliwe stosunki ze wszystkimi sąsiadami: rodziną białoruską, ukraińską, żydowską. Ojciec był zaprzyjaźniony z Rosjaninem Oniszczukiem (imienia, niestety, nie pamiętam), nauczycielem w gimnazjum rosyjskim. Ta przyjaźń bardzo się później przydała, bo do niego przysyłał listy z Kozielska, potem z Ostaszkowa. Znał bolszewików z czasów wojny1920 roku, przewidywał, że do nas listy mogą nie dotrzeć.
– Miałaś niewiele ponad sześć lat, kiedy pożegnałaś ojca odchodzącego na wojnę.
– Byliśmy kochającą się rodziną. Nawet nie wyobrażałam sobie, że może nie wrócić. Zapamiętałam tatę jako człowieka wesołego, chętnie bawiącego się i rozmawiającego z nami. Czasami były też bardzo poważne rozmowy. Pamiętam dokładnie, że starał się wytłumaczyć nam, że strach jest złym doradcą, że nie trzeba mu się poddawać. Latem 1939, kiedy wyraźnie odczuwało się zagrożenie wojną, nawet my, dzieci, wyczuwałyśmy tę atmosferę, któregoś razu zapytałam tatę, jak uchronić się przed bombardowaniem. Odpowiedział pół żartem, pół serio: Nie bać się, przypaść do ziemi i wierzyć, że ochroni cię twój Anioł Stróż.
1 września 1939 miałam rozpocząć naukę w szkole. Miałam już tornister, byłam dobrze przygotowana, choć nie skończyłam jeszcze siedmiu lat. Chętnie uczyłam się ze starszym bratem, umiałam już czytać i pisać. Nie poszłam do szkoły. Przez całą okupację nie miałam możliwości nauki w szkole. Tata został zmobilizowany pod koniec sierpnia i przydzielony jako artylerzysta do stacjonującej w Pińsku Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej. Nawet się dobrze nie pożegnaliśmy, musiał szybko się tam stawić, a mama w tym czasie miała zajęcia w siedzibie Związku Strzeleckiego, gdzie przygotowywano kobiety do różnych działań paramilitarnych.
Jeszcze we wrześniu bardzo naciskałam na mamę, żebyśmy pojechali wszyscy troje do taty, do Pińska. Docierały złe wieści o postępach wojsk niemieckich, ale nie spodziewaliśmy się bolszewickiego ataku ze wschodu. Wybraliśmy się do Pińska, niestety w momencie, kiedy Armia Czerwona wkroczyła na ziemie polskie. W pociągu, którym jechaliśmy, byli też polscy żołnierze i oficerowie. Pociąg został zatrzymamy przez czerwonoarmistów. Wyciągali przede wszystkim oficerów i strzelali do nich. Wpadliśmy w piekło: z jednej strony wycofujące się pod niemieckim naporem polskie wojska, z drugiej atakujący Sowieci. Udało się jakoś wrócić do Brześcia, tyle, że jak tylko wysiedliśmy z pociągu, z mostu obok dworca kolejowego dostrzegliśmy zrujnowane budynki po niemieckim bombardowaniu miasta. Dostrzegliśmy też ruiny naszego rodzinnego domu.
Zostaliśmy dosłownie bez niczego. Zatrzymaliśmy się u mojego chrzestnego. Mama podejmowała się różnych zajęć, by cokolwiek zarobić. Nie było jej z nami, kiedy do domu chrzestnego wkroczyli enkawudziści z nakazem natychmiastowego wysiedlenia, a więc wywózki w głąb Związku Sowieckiego. Zabrali rodzinę chrzestnego, zostaliśmy sami. I tak mieliśmy z bratem szczęście, bo czasami zabierali nawet same dzieci, jeśli nie było rodziców. Kiedy mama wróciła, natychmiast podjęła decyzję o wyjeździe. Uznała, że jedyną szansą uniknięcia wywózki będzie zmiana miejsca pobytu co kilka dni. Tak rozpoczęła się nasza wojenna tułaczka.
– Nie było wcześniej żadnych wieści o ojcu?
– Kiedy jeszcze byliśmy w Brześciu dotarł do nas żołnierz zwolniony z Kozielska, tacie udało się przekazać mu list. On ten list zniszczył w obawie przed rewizją przed opuszczeniem obozu, ale przeczytał i zapamiętał jego treść. Od niego dowiedzieliśmy się, że tata żyje, przebywa w Kozielsku i kolejne listy będzie adresował do pana Oniszczuka.
Tułaliśmy się po poleskich wioskach: Kamieniec, Prużana, Ostromeczewo, wszystkie mniej więcej w odległości dwudziestu, trzydziestu kilometrów od Brześcia. Tę odległość co jakiś czas pokonywałam pieszo, by dowiedzieć się od pana Oniszczuka, czy nie dotarły jakieś listy od taty. Dotarły trzy: jeden z Kozielska, dwa z Ostaszkowa, ostatni z lutego 1940. Wiadomo, że niewiele mógł napisać o swojej sytuacji. Była w nich przede wszystkim troska o nas. Nas natomiast cieszył każdy znak życia od niego.
– Listy przestały przychodzić…
– Wędrowałam do pana Oniszczuka i ciągle nic… Wkroczenie Niemców paradoksalnie czyniło naszą sytuację bezpieczniejszą. Skończyło się zagrożenie wywózką. Mama zdecydowała o zakończeniu naszej poleskiej tułaczki. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Ostromeczewie. Przyjął nas pod swój dach Kazimierz Kniaziak, który szczęśliwie uniknął wywózki, był nią wraz z rodziną szczególnie zagrożony. Był jednym z osadników Piłsudskiego (zasłużonych żołnierzy i ochotników, którzy otrzymali gospodarstwa na Kresach na podstawie ustawy o osadnictwie wojskowym).Większość osadników spotkał taki los. Zbliżyło nas wspólne zagrożenie.
W czasie niemieckiej okupacji rodzina Kazimierza Kniaziaka wspierała akowską partyzantkę działającą w okolicy. Przebywali u nich czasowo ranni i chorzy żołnierze Armii Krajowej. Za ich pośrednictwem już pod koniec 1941 roku zaczęły do nas docierać niepokojące informacje pochodzące od robotników przymusowych pracujących przy naprawie linii kolejowej w okolicach Katynia. Podczas tych prac odkryli dół kryjący ciała.
– Rozmawialiście o tym? Mama podejrzewała, że może to dotyczyć polskich wojskowych?
– W takich czasach dzieci szybko dorośleją. Rozmawialiśmy o wszystkich zagrożeniach dotyczących nas i nieobecnego ojca. Mama spodziewała się po bolszewikach wszystkiego co najgorsze. Miała za sobą doświadczenie dzieciństwa na Syberii, gdzie straciła najbliższą rodzinę. I ta cisza, brak listów… a potem informacje o niemieckiej ekshumacji. Wielu nie wierzyło, traktowało ją jako niemiecką prowokację, mama była jednak skłonna obarczać zbrodnią Sowietów. Chociaż w sprawie ojca wciąż kołatała się nieśmiała, coraz bardziej gasnąca nadzieja.
– Co dla Twojej rodziny oznaczał koniec wojny? Oczekiwaliście jednoznacznej informacji o losach ojca?
– Jeżeli nawet takie nieśmiałe oczekiwanie nosiliśmy w sercu, sowieccy wyzwoliciele szybko nas go pozbawili. Wraz z wycofywaniem się Niemców i wkraczaniem Armii Czerwonej na naszych terenach zaczęły się naciski na przyjęcie sowieckiego obywatelstwa i ponowne zagrożenie deportacją. Mama natychmiast zdecydowała o wyjeździe do Polski w nowo wyznaczonych granicach. W 1945 roku, jeszcze przed podpisaniem kapitulacji Niemiec, dotarliśmy do Zbuczyna w powiecie siedleckim, do brata ojca. Mama podjęła wszelkie możliwe starania, by dowiedzieć się czegokolwiek o losie ojca. Pisała do Genewy, do Biura Poszukiwań Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, nie znaleziono tam żadnych informacji. Za pośrednictwem polskiej ambasady zwróciła się do władz sowieckich. Z Moskwy przyszła odpowiedź: takiej osoby na terenie ZSRR nie ma i nigdy nie było.
– Trzeba było zacząć budować życie w tej nowej socjalistycznej rzeczywistości. Jak się w niej odnaleźliście?
– Ta rzeczywistość była nam obca. Czuliśmy się okaleczeni, pozbawieni oparcia. Ale co było robić? Mama podjęła pracę, przenieśliśmy się do Pabianic, gdzie zaczęłam uzupełniać naukę, zaliczałam po dwie klasy naraz. Dorastałam i wciąż nosiłam w sobie bolesną zadrę, byłam przekonana, że Katyń dotyczy też mojego ojca. Chciałam wiedzieć, chciałam potwierdzenia.
Po podstawówce mogłam podjąć dalszą naukę tylko w szkole branżowej. Ze względu na „niewłaściwe” pochodzenie społeczne nie mogłam marzyć o średniej szkole, otwierającej później możliwość podjęcia studiów. Dostałam się do szkoły handlowej. To był czas potężnej komunistycznej indoktrynacji, nacisków na wstępowanie do Związku Młodzieży Polskiej (młodzieżowej przybudówki PZPR), do TPPR (Towarzystwa Przyjaźni Polsko- Radzieckiej). Nigdzie się nie zapisałam i dość szybko popadłam w konflikt z nauczycielem wykładającym przedmiot: nauka o Polsce i świecie współczesnym. Ostro zaprotestowałam, kiedy nazwał przedwojennych wojskowych „zdrajczykami” (użył takiego określenia), a wywożonych na Sybir – najgorszym elementem. Wtedy mój protest, a do tego zdecydowane słowa o zbrodni katyńskiej, groziły wyrzuceniem ze szkoły a nawet przesłuchaniem w UB, co mogło zakończyć się uwięzieniem. Ominęło mnie to dzięki spokojnej reakcji dyrektora i zakończyło się na zaleceniu dodatkowych szkoleń uświadamiających prowadzonych przez tegoż nauczyciela o nazwisku Żukower.
Prawdę mówiąc nie bardzo dobrze czułam się w Pabianicach. W szkole zdarzało się, że Zabużan nazywano „ruskimi”. Dla mnie to była ciężka obelga. Na szczęście w 1956 roku przeprowadziliśmy się do Gdańska i to był mój, okazało się, bardzo dobry wybór.
– Co zadecydowało o tym wyborze?
– Była we mnie jakaś potrzeba zmiany. Mama przypadkowo spotkała w pociągu moją chrzestną, która po wojnie zamieszkała w Gdańsku. Tak właśnie w tamtych powojennych czasach przypadkowo, często szczęśliwym trafem, odnajdywały się rodziny, dawni sąsiedzi. Natychmiast postanowiłam odwiedzić chrzestną. Pojechałam do Gdańska w 1952 roku i od razu wiedziałam, że właśnie tu chcę zamieszkać. Miasto było zniszczone, ale miało w sobie coś przyciągającego. Przede wszystkim spotkałam tu wielu ludzi z Kresów, nawet niektórych dobrych znajomych, przedwojennych sąsiadów. To zadecydowało. Wróciłam do Pabianic i powiedziałam zabiegającemu o moje względy, późniejszemu mężowi, że warunkiem mojej zgody na przyszłe wspólne życie jest przeprowadzka do Gdańska.
– Bardzo zdecydowanie, ale w tamtych czasach nie było łatwo ani o mieszkanie, ani o zameldowanie w odbudowującym się mieście, do tego posiadającym status nadgranicznego, co według obowiązujących wówczas przepisów ograniczało możliwości meldunku.
– Tak, z zameldowaniem były trudności: żeby się zameldować, co było wtedy bezwzględnie obowiązkowe, trzeba było być zatrudnionym w Gdańsku, żeby się zatrudnić trzeba było być zameldowanym. O pracę jednak nie było trudno i jakoś udało się wyplątać z tego błędnego koła, choć ja musiałam zmieniać pracę dość często. Ciągnęło się za mną to „nieprawomyślne” pochodzenie, nie wszędzie chciano mieć kogoś takiego na etacie. Problemem było również to, że bardzo naciskano na przynależność partyjną, szczególnie, kiedy pracowałam w kadrach. Oczekiwano od zatrudnionych tam osób informacji o pracownikach, a ze mną nie było na to szans. Na dłużej zatrudniłam się w krakowskim Przedsiębiorstwie Geodezyjnym Budownictwa Wodnego „Hydrogeo”. Tu właśnie odwiedzili mnie funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Wzywali na rozmowy do swojej siedziby przy ulicy Okopowej, grozili wyrzuceniem z pracy, jeżeli nie wstąpię do partii. Odpowiedziałam zdecydowanie, że nie muszę pracować na tym stanowisku, ani nawet w tym zakładzie. Powtarzałam to wielokrotnie i w końcu się odczepili.
– Łatwo nie było, ale zadomowiłaś się w Gdańsku. Wciąż byłaś przekonana, że to dobry wybór?
– Tak. Sprawa Katynia wciąż była dla mnie najważniejszą sprawą w życiu i właśnie tu, w Gdańsku, miały miejsce wydarzenia, które w moim przekonaniu przybliżały możliwość przywrócenia pamięci o ofiarach i jednoznacznego wskazania odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Właśnie tu niejednokrotnie widziałam napisy na murach „Katyń pamiętamy”, trafiały też do moich rąk ulotki domagające się tej pamięci. Uważałam, że każdy protest przeciwko komunistycznej władzy, nawet nie poruszający tej ważnej dla mnie kwestii, trzeba wspierać, bo tę władzę osłabia. W marcu 1968 ganiałam po ulicach Wrzeszcza wraz z protestującymi studentami. Boleśnie przeżywałam dramat Grudnia ’70. Nie byłam pod płonącym budynkiem siedziby władz partyjnych, choć ciągnęło mnie tam. Czuwałam w szpitalu przy łóżku umierającej mamy. Do szpitala docierały karetki transportujące rannych, ofiary bezwzględnego tłumienia robotniczego protestu. Dla mnie ta bezwzględność przywoływała obraz tamtych, zastrzelonych w 1940 roku.
Pojawiły się jednak znowu znaki oporu: polskie flagi z kirem w pochodzie pierwszomajowym, kwiaty pod stoczniową bramą, zgromadzenia w kolejne rocznice, aż przyszedł sierpień 1980 i znowu odżyła nadzieja. Chodziłam pod stoczniową bramę, potem zgłosiłam chęć pomocy przy przygotowywaniu posiłków dla strajkujących. Kiedy kolejne zakłady dołączały do strajku, a ich delegaci zasiadali w stoczniowej sali BHP, pojawiła się potrzeba wysłania takiego delegata z „Hydrogeo”. Nie było chętnych, zgłosiłam się na ochotnika. Potem zakładałam „Solidarność” w moim zakładzie i zostałam przewodniczącą. Oczywiście, prowadziłam działalność związkową, ale dla mnie nadal najważniejszą kwestią była sprawa katyńska, a ruch „Solidarności” dawał nadzieję na wskazanie sprawców tej zbrodni, poznanie ich nazwisk, a przede wszystkim miejsc pochówku ofiar.
Jeszcze w stoczni, w czasie strajku, który przyciągnął wielu dziennikarzy krajowych i zagranicznych, szukałam kontaktów umożliwiających zdobycie wydawnictw zagranicznych dotyczących Katynia. Chodziło mi przede wszystkim o „Listę katyńską”, publikację wydaną przez Adama Moszyńskiego, jednego z nielicznych spośród więźniów Kozielska, Ostaszkowa, Starobielska, któremu udało się uniknąć śmierci. W Wielkiej Brytanii mieszkała siostra męża, ale oczywiście wysłanie takiej pozycji pocztą oznaczało jej konfiskatę. Przez lata starałam się o paszport umożliwiający wyjazd do Londynu. Bezskutecznie. Udało się dopiero w 1987 roku. Wracając szczęśliwie przemyciłam „Listę katyńską” zawierającą nazwiska straconych.
– Ofiary znane z imienia i nazwiska przestaję być anonimowe w odbiorze masowym i trudniej jest zepchnąć je w niepamięć. Znalazłaś w książce nazwisko ojca?
– Niestety nie. Był to spis sporządzony na podstawie własnych kontaktów autora, więźnia Starobielska, bardzo niepełny, ale był to dla mnie impuls. Postanowiłam działać. Dodatkowo zainspirowało mnie to, że w Warszawie udało się powołać Stowarzyszenie Rodzina Katyńska, o czym dowiedziałam się podczas wyjazdu służbowego. Przy kościele Świętego Krzyża spotkałam pana wieszającego ogłoszenie o mszy w intencji ofiar Katynia. Był to Stefan Melak, który już w 1974 roku z kilkoma innymi osobami założył Komitet Katyński. Była to naturalnie działalność nielegalna, podziemna. On właśnie poinformował mnie, że w Warszawie przy kościele św. Karola Boromeusza działa już Rodzina Katyńska. Pojechałam tam od razu, poznałam Bożenę Łojek, organizatorkę Rodziny. Zdecydowałam się dołączyć do niej.
Z czasem jednak uznałam, że większe szanse na bezpośrednie zaangażowanie będę miała w Gdańsku. Był rok 1988, w Gdańsku pojawił się dominikanin, ojciec Józef Puciłowski. Został duszpasterzem studentów i artystów. Szybko zyskały popularność organizowane przez niego spotkania w przyklasztornym pomieszczeniu na piętrze, tzw. „górce”. Poszłam do niego z pytaniem, czy można byłoby odbywać tam spotkania rodzin katyńskich. Zgodził się, zamieściłam ogłoszenie o pierwszym spotkaniu. Przybyło nadspodziewanie dużo osób, a z czasem grupa gromadzących się rozrosła do ponad trzystu osób, „górka” z trudem nas mieściła.
Trzeba było poszukać innego pomieszczenia. Był już rok 1989 niosący nadzieję na zasadnicze przemiany, choć na początku tego roku został zamordowany przez „nieznanych sprawców” ksiądz Stefan Niedzielak, proboszcz kościoła św. Karola Boromeusza, gdzie gromadziła się warszawska Rodzina Katyńska. Czy jego śmierć miała związek z tą działalnością? – zastanawialiśmy się w naszym środowisku. Nie wiem, jak było, sprawy tej śmierci dotąd nie wyjaśniono.
Byłam gotowa działać. Nasze środowisko zdecydowało zabiegać o rejestrację Stowarzyszenia Rodzina Katyńska. Okazało się, że równoległe zrodziła się taka sama inicjatywa przy gdańskim Klubie Inteligencji Katolickiej z inspiracji pana Szylda (imienia nie pamiętam). Uznałam, że skoro ofiarami Katynia byli głównie oficerowie Wojska Polskiego, to być może znajdzie się miejsce dla nas w którymś z pomieszczeń stacjonującego we Wrzeszczu garnizonu „niebieskich beretów” (7. Łużyckiej Dywizji Desantowej). Mimo wątpliwości byłam zdecydowana złożyć taką propozycję dowódcy tej jednostki. Pułkownik Zbigniew Głowienka zgodził się bez problemu. Odtąd mogliśmy się spotykać w garnizonowej świetlicy przy ulicy Słowackiego. Tam spotkali się członkowie obu gdańskich Rodzin i podjęliśmy decyzję o połączeniu. Tam też odbyły się wybory władz stowarzyszenia. Zostałam wybrana prezesem. Sformowaliśmy zarząd i złożyliśmy dokumenty potrzebne do zarejestrowania stowarzyszenia.
– Uwierzyłaś, że nadszedł czas spełnienia zobowiązania podjętego we wczesnej młodości? Z pewnością jednak wiedziałaś, że pełne wyjaśnienie zbrodni leży w archiwach sowieckich.
– Bardzo chciałam uwierzyć, bo pojawiły się pierwsze informacje, niestety niepełne, o możliwości odkłamania historii. W ramach „pierestrojki” (procesu ograniczonego poluzowania systemu komunistycznego zainicjowanego przez ostatniego sekretarza komunistycznej partii ZSRR, Michaiła Gorbaczowa) zaczęła działać polsko-sowiecka komisja historyczna, która miała się zająć wyjaśnieniem tzw. białych plam w historii wzajemnych stosunków. Skończyło się na raporcie strony polskiej, którego sowiecka strona nie zaakceptowała. Ostatecznie jednak Gorbaczow zdecydował w 1990 roku o przekazaniu archiwalnych dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej, co oznaczało przyznanie, że za tę zbrodnię odpowiada NKWD. Jak się później okazało na podstawie dokumentów przekazanych za prezydentury Borysa Jelcyna, rozkaz zamordowania polskich jeńców wojennych wydał Stalin 5 marca 1940 roku.
Przekazane wtedy, w 1992 roku dokumenty zawierały także listę ponad szesnastu tysięcy nazwisk ofiar z obozów w Kozielsku i Ostaszkowie. Andrzej Przewoźnik, ówczesny sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przygotował jej kopie dla każdej z katyńskich rodzin. Pojechałam do Warszawy wraz z Krystyną Kupską z Gdyni odebrać te kopie. Z poczuciem wielkiego znaczenia tej chwili, a równocześnie z ogromnym napięciem zaczęłyśmy czytać tę dramatyczną listę w pociągu w czasie podróży powrotnej. Najpierw Krystyna odnalazła w spisie nazwisko swego ojca, a zaraz potem ja. To było dla nas ostatnie pożegnanie, pogrzeb, którego wcześniej nie mogło być. Nie mogłyśmy powstrzymać łez, płakałyśmy w tym pociągu długo w poczuciu ostatecznie potwierdzonego osierocenia.
W tym samym roku z inicjatywy Andrzeja Przewoźnika rozpoczęły się pierwsze wstępne rozmowy dotyczące upamiętnienia miejsc spoczynku polskich ofiar. Dzięki jego rekomendacji znalazłam się wraz Bożeną Łojek z warszawskiej Rodziny Katyńskiej w składzie polskiej delegacji wysłanej do Moskwy przez prezydenta Wałęsę na te rozmowy. Było to bardzo szczególne przeżycie, niemal jak wizyta w jaskini wroga, bo rozmowy odbywały się na Łubiance, w byłej siedzibie organów bezpieczeństwa, a także więzieniu dla najważniejszych aresztantów,
– cieszącym się szczególnie ponurą sławą w czasach „wielkiej czystki” (okres nasilenia terroru NKWD w latach 30. XX wieku).
– Właśnie. Miałam nawet okazję zwiedzić gabinet Ławrentija Berii (zbrodniarz komunistyczny, między innymi bezpośrednio odpowiedzialny za mord katyński). Wizyta naszej delegacji, a dla mnie szczególnie udział osób reprezentujących rodziny katyńskie, wreszcie zapowiadały realną możliwość upamiętnienia ofiar: uroczystych pogrzebów, budowy cmentarzy. Zdawał się to potwierdzać przebieg naszych rozmów z wiceprezydentem Aleksandrem Ruckojem, a także spotkania z prezydentem Jelcynem. Dwa lata później została podpisana przez ministrów spraw zagranicznych umowa określająca prawne zasady dotyczące możliwości budowy polskich cmentarzy w miejscach pogrzebania ofiar. W l994 i 1995 roku pracowała tam polska ekipa badawcza. Udało się jej dokładnie określić miejsca masowych grobów polskich jeńców obozu w Kozielsku, i rozpocząć prace przy ich odkrywaniu.
– Kiedy po raz pierwszy odwiedziłaś Katyń?
– Właśnie wtedy, w czasie prac tej polskiej ekipy badawczej, której towarzyszył ksiądz Zdzisław Peszkowski, jeden z nielicznych ocalałych z obozów jenieckich. Poznałam go już wcześniej, był przecież kapelanem Rodzin Katyńskich. Obserwowałam te wykopy, odkrywanie fragmentów umundurowania, szczątków pogrzebanych osób. W poczuciu potrzeby oddania szacunku zmarłym, by nie wyglądało to wyłącznie na wykopaliska archeologiczne, weszłam do jednego z wykopów, położyłam kwiaty i zapaliłam znicz. To był też dla mnie kolejny symboliczny pogrzeb mojego ojca.
– A w Miednoje, skoro już wiedziałaś, że tam właśnie został pogrzebany?
– Pojechałam tam najszybciej, jak było można, jeszcze w tym samym roku, kiedy znalazłam na liście zamordowanych jeńców Ostaszkowa to tak bliskie mi nazwisko: Wojciech Malinowski, przodownik Policji Polskiej. Wtedy w Miednoje nie było jeszcze niczego poza drewnianym krzyżem. Potem byłam tam wielokrotnie w czasie prac ekshumacyjnych i przygotowań do budowy i otwarcia cmentarza. Prace przy odkrywaniu masowych grobów były prowadzone w latach 1994-1995, podobnie jak w Katyniu. W Miednoje odkryto dwadzieścia pięć masowych grobów, w których pogrzebano prawie 6300 ciał. Polskie cmentarze wojenne w Katyniu, Miednoje i Charkowie zostały uroczyście otwarte w 2000 roku. Uczestniczyłam w tych uroczystościach.
– Czujesz się spełniona, jeśli chodzi o Twoje zobowiązanie?
– Jeszcze nie, mimo że moje działania zostały uhonorowane Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Komandorskim. Przyznano mi status świadka historii i to właśnie zobowiązuje mnie do dalszych starań, przede wszystkim do przekazania następnym pokoleniom nie tylko pamięci o zbrodni, ale także poczucia konieczności działania, by wszystko, co jest jeszcze niewyjaśnione takim nie pozostało, a wszystko, co nadal utajnione, ujrzało światło dzienne. Przecież obecne władze Federacji Rosyjskiej zleciły przeprowadzenie kolejnego śledztwa, w wyniku którego ta zbrodnia ludobójstwa została zakwalifikowana jako pospolite przestępstwo wojskowe wynikające z przekroczenia uprawnień. Dziś dostęp do cmentarzy katyńskich jest utrudniony, zniknęły stamtąd biało-czerwone flagi.
Własne dlatego ważne są znaki pamięci w kraju. Przez lata, jeszcze w czasach oficjalnej wersji obowiązującej w PRL, starałam się, by takie znaki stworzyć i pozostawić potomnym. Już w 1984 roku powstało epitafium katyńskie w kościele św. Brygidy. Nasze Stowarzyszenie Rodzina Katyńska zabiegało o finansowe wsparcie różnych instytucji, by pozostawić kolejne znaki pamięci. Na cmentarzu wojennym w Gdyni powstał pomnik poświęcony ofiarom, podobnie na gdańskim Cmentarzu Garnizonowym, na Cmentarzu Łostowickim w Gdańsku jest specjalna kwatera z pięknym pomnikiem zwana Golgotą Wschodu przeznaczona na pochówki osób z rodzin katyńskich oraz „sybiraków” (tych, którzy zdołali powrócić z syberyjskich gułagów bądź z zesłania).
W 2008 roku w Radzyminie podczas obchodów poświęconych pamięci ofiar katyńskich pochodzących z tego terenu narodziła się idea sadzenia dębów pamięci, która rozpowszechniła się w całej Polsce. Ta idea: jeden dąb – jedno nazwisko, służy sadzeniu dębów poświęconych wszystkim ofiarom zbrodni. W akcję angażuje się przede wszystkim młodzież. Szkoły zgłaszają propozycje i przy tych szkołach sadzi się te dęby pamięci. Przy każdym umieszczona jest tabliczka informująca komu jest poświęcony. Dąb mojego taty obok szkoły w Pruszczu Gdańskim pięknie rośnie, jest już wysoki. W tegorocznych obchodach rocznicy zbrodni katyńskiej dla mnie szczególnie ważne było właśnie sadzenie kolejnych dębów, bo włącza to kolejne pokolenie w łańcuch pamięci.
Kwiecień 2023