PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Zaufanie pozwala budować, nieufność niszczy

Zaufanie pozwala budować, nieufność niszczy
Z Henryką Krzywonos-Strycharską, sygnatariuszką porozumień sierpniowych, posłanką na Sejm RP rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Akcja „Gwiazdy malują gwiazdy” w Galerii Bałtyckiej. Henryka Krzywonos-Strycharska uczestniczy we wspólnym malowaniu bombek choinkowych, corocznej akcji prowadzonej przez Fundację Hospicyjną; 7 grudnia 2019
Fot. Anna Rezulak / KFP

Maria Mrozińska: – „Ten tramwaj zdeterminował moje życie” – powiedziała Pani w jednym z wywiadów. Rzeczywiście decyzja o zatrzymaniu tramwaju, a tym samym dołączeniu do strajku w sierpniu 1980 roku oznaczała także włączenie się w ruch „Solidarności” ze wszystkimi późniejszymi konsekwencjami, a więc niejako wyznaczyła Pani życiową rolę osoby zaangażowanej w działalność publiczną. Jednak nie ograniczyła się Pani tylko do tego. Wraz mężem stworzyliście państwo rodzinny dom dziecka dla dwanaściorga dzieci i zapewniliście im bezpieczeństwo, miłość, dobry start życiowy. Którą z tych życiowych ról, dziś z perspektywy czasu, uważa Pani za ważniejszą?

Henryka Krzywonos-Strycharska: – Nie wyróżniam żadnej z nich. Obie wynikały z mojego przekonania, że warto coś zrobić dla innych. To przecież nadaje sens życiu. W „Solidarności” walczyliśmy o wolność, my wszyscy, którzy się zaangażowaliśmy. Nie odmawiam zasług przywódcom, ale to społeczny ruch tych zwykłych ludzi i ich trwanie przy idei „Solidarności” zadecydowały o tym, że ostatecznie  żyjemy w niepodległym kraju.

A dzieci? Jeśli się jest wychowanką domu dziecka jak ja, to zna się sytuację i wie się dokładnie, na czym polega uczucie osierocenia i czego najbardziej takie dzieci potrzebują, oczekują. Dzieci kochają rodziców ponad wszystko, choćby nawet je krzywdzili. Natomiast dzieci oderwane od rodziców, te w domu dziecka, starają się walczyć o siebie, a ludzi oceniają według prostej zasady: co mogą im dać. Nie bardzo jest miejsce na więzi uczuciowe. Widziałam, jak zmieniał się stosunek naszych dzieci do życia, jak zmieniały się ich relacje z ludźmi, kiedy już znalazły rodzinny dom i miłość. Los sprawił, że znalazłam się w sytuacji, w której trzeba było pomóc dzieciom i odnalazłam się w niej, jakbym nic innego nie robiła w życiu tylko wychowywała dzieci.

Chcę mocno podkreślić zaangażowanie mojego męża, Krzysztofa Strycharskiego, bo przecież w rodzinnym domu potrzebna jest zarówno matka jak ojciec. Staraliśmy się wychować dzieci jak swoje, a właściwie muszę powiedzieć inaczej, były po prostu nasze. Wszystkie noszą nazwisko męża poza najstarszym, Jasiem, którym zaopiekowaliśmy się po śmierci jego mamy, naszej sąsiadki. Dziś jestem przekonana, że nie zmieniłabym w najmniejszym stopniu  mojego zaangażowania w obie te ważne w moim życiu sprawy.

– A co było trudniejsze?

Trudniejsze było wychowanie dzieci. Kiedy zaangażowałam się w „Solidarność” miałam dwadzieścia siedem lat i parłam do przodu, bo tego mnie nauczyło życie. Wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie. „Solidarność” na zawsze pozostała w moim sercu. Później jednak, wychowując dzieci, popełniałam błędy. Chciałam przede wszystkim dać dzieciom to, czego nie miałam, czego zabrakło w moim smutnym dzieciństwie. Nie można jednak całkowicie izolować dzieci od trudności życia. Trzeba je nauczyć tego życia. Dzieci na przykład się dziwiły i nie rozumiały takiej prostej rzeczy, że wszystko kosztuje. – To za wodę też trzeba płacić? – pytała zdziwiona córka. Przekonaliśmy się, że trzeba starać się dzieci dobrze przygotować do życia, nauczyć je odpowiedzialności. Oczywiście, mieliśmy też niepowodzenia, dzieci bywają krnąbrne, szczególnie kiedy dorastają. Jest czas, kiedy koleżanki, koledzy są ważniejsi niż ojciec czy matka. Muszę przyznać, że jakoś wychodziliśmy z tych kłopotów, chociaż ja popełniałam więcej błędów. Starałam się za wszelką cenę być ich przyjaciółką, koleżanką, natomiast mąż prowadził z nimi poważne rozmowy. – Zawiniłeś, siadaj tutaj, ja ci wytłumaczę dlaczego to było złe – mówił i bywały to czasami godziny tego tłumaczenia. Dzieciom wydawało się to nużące, ale przynosiło mężowi szacunek. Do mnie czasem pyskowały, bo przyznaję, pozwalam na to. Wychować dobrze człowieka to ogromna odpowiedzialność. Udało nam się, mamy dobre relacje z dziećmi, kiedy dorosły, założyły własne rodziny, a my cieszymy się osiemnaściorgiem wnuków. Oczywiście, jak w każdej rodzinie zdarzają się zadrażnienia, jakieś spory. Czasami się kłócimy, ale przecież nadal się kochamy.

– Obdarowała Pani miłością liczną gromadkę dzieci. Miłością, której  zabrakło Pani w dzieciństwie.

Urodziłam się w Olsztynie, w więzieniu, dorastałam w domu dziecka, gdzie byłam dwa razy, tylko na krótko wróciłam do rodziców. Matka została osadzona w czasach stalinowskich za to, że nie wydała ojca, któremu zarzucano wtedy jakieś nieprawomyślne zaangażowanie polityczne. Niewiele o tym wiem, bo i niewiele ojca znałam. Kiedy oboje zostali zwolnieni po śmierci Stalina, dość krótko byłam z nimi. Niestety, ojca zapamiętałam raczej tylko z okazji lania, które od niego dostawałam. W czasie okupacji był w trzech obozach koncentracyjnych, o czym wspominały mi ciotki. Staram  się go usprawiedliwić, prawdopodobnie te przeżycia złamały jego psychikę, choć sam nigdy o tym nie opowiadał. Dość wcześnie umarł. Matka związała się z innym partnerem i niestety zaniedbywała młodszą siostrę, która pozostała w domu. Kiedy opuściłam dom dziecka i zamieszkałam z nimi w Gdańsku, zrozumiałam, że siostra potrzebuje opieki i postanowiłam się nią zająć. Stałam się dla niej właściwie matką, choć miałam tylko dziewiętnaście lat.

– Mimo trudnych doświadczeń pozostała Pani otwarta i gotowa do pomocy.  Skąd się to wzięło? Komu zawdzięcza Pani tę życzliwość do świata i ludzi?

Mojej babci. Ona stała się dla mnie wzorem. Zapewniła mi ciepło, którego tak bardzo mi brakowało ze strony rodziców. Mama nigdy nie wzięła mnie na kolana, nie przytuliła, nie powiedziała, że mnie kocha. Bardzo lubiłam odwiedzać babcię, słuchać jej opowiadań o życiu, po prostu chłonęłam to, co starała się mi przekazać. Była dla mnie przykładem i drogowskazem. Skutecznie wpoiła mi trzy podstawowe zasady, którymi powinnam się kierować w życiu: po pierwsze pamiętaj, żeby nikt przez ciebie nie płakał, po drugie, musisz mieć w sobie tyle empatii, żeby móc pomóc komuś potrzebującemu, po trzecie, nigdy nie pal za sobą mostów, bo może się zdarzyć, że będziesz musiała zawrócić, a mostu już nie będzie. Zaakceptowałam je i starałam się zgodnie z nimi postępować. Wierzę, że wszystko, co we mnie najlepsze, odziedziczyłam po niej.

– W Gdańsku od razu zatrudniła się Pani jako motornicza w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym?

Nie było to takie proste. Uznano, że jestem zbyt młoda, by pełnić tę odpowiedzialną przecież funkcję. Zależało mi bardzo na pracy, wiedziałam, że muszę zarabiać, przynosić do domu pieniądze, by móc wspomagać siostrę. Pomógł mi życzliwy sąsiad, pan Jan Nowak, któremu udało się przekonać kierownictwo WPK, by przyjęto mnie na próbę na kurs motorniczych. Kurs ukończyłam z powodzeniem, zdałam egzamin i ruszyłam w trasę. Później  ukończyłam jeszcze kurs operatora urządzeń dźwigowych w Stoczni Gdańskiej i ostatecznie pracowałam na półtora etatu: w stoczni i w WPK. Bardzo zależało mi na wyższych zarobkach, by skuteczniej móc wesprzeć przygotowującą się do zamążpójścia siostrę. Imałam się wtedy każdej pracy. Łapałam też doraźne zajęcia. W tym czasie wybuchł strajk w stoczni.

– Wiedziała Pani o powstaniu i działaniach Wolnych Związków Zawodowych?

Nie byłam w żadnych strukturach, żadnych organizacjach. Oczywiście trafiały do moich rąk ulotki rozrzucane w tramwajach. Podziwiałam ludzi, którzy się tym zajmowali, a szczególnie tych, których nazwiska i adresy figurowały pod tekstami zamieszczanymi w tych ulotkach. Mój opór, sprzeciw zawsze brał się z chęci obrony słabszych, chęci pomocy  tym bardziej potrzebującym niż ja. I znowu powołam się słowa mojej babci: pomagaj ludziom, a dobro wróci do ciebie ze zdwojoną siłą. Już w WPK dałam się poznać z tej strony. Ostro zaprotestowałam, kiedy kierownik nakazał jechać w trasę motorniczej już po zakończeniu jej zmiany, ponieważ nie pojawiło się zastępstwo. Nie przyjmował do wiadomości, że musiała odebrać dziecko ze żłobka. Nawtykałam temu kierownikowi. O dziwo pomogło, zmiennik się znalazł.

– Dała się więc Pani poznać w swoim środowisku.

Pewnie zostałam zapamiętana jako ta pyskata, ale z pewnością nie byłam żadną bohaterką. Kiedy 14 sierpnia 1980 roku rozpoczął się strajk w stoczni, dzień później zebraliśmy się w WPK i postanowiliśmy, że następnego dnia, to jest 16 sierpnia, pierwszy poranny tramwaj nie wyjedzie w trasę i tym samym dołączymy do strajkującej stoczni. Kolega, który miał tę pierwszą zmianę, jednak się nie zdecydował, tłumaczył, że ma żonę, dzieci, obawia się o nich i jednak ruszył zgodnie z rozkładem. Ja miałam tego dnia trzecią zmianę. Wyjechałam. Przyznaję, to nie było tak, że od razu bohatersko postanowiłam strajkować. Ruszyłam z zajezdni Nowy Port i przez całą drogę myślałam: stanąć? nie stanąć? Zastanawiałam się też, jak mogą zareagować pasażerowie. Czasami spotykaliśmy się z niewybrednymi odzywkami na przykład z powodu mocniejszego szarpnięcia w czasie jazdy. Dojechałam do opery, nie przeskoczyła zwrotnica, zatrzymałam się. I wtedy zdecydowałam.  Powiedziałam: ten tramwaj dalej nie pojedzie. Wyjaśniłam, że stocznia stoi i chcemy ten strajk poprzeć. Spodziewałam się protestów, irytacji a tymczasem pasażerowie zaczęli bić brawo.

Nie bardzo wiedziałam, co dalej robić. Przyjechali kierowcy autobusowi. Ustaliliśmy, że wszystkie tramwaje, które musiały się zatrzymać za mną, wycofamy do zajezdni. Bazę strajkową postanowiliśmy zorganizować w zajezdni przy ulicy Karola Marksa (dziś Józefa Hallera). Zebrali się tam chętni do poparcia stoczniowców pracownicy ze wszystkich zajezdni. Powołaliśmy komitet strajkowy. Zostałam wybrana. Nie przypisuję sobie żadnych szczególnych zasług. Mówiąc prosto, dałam się poznać z tego, że mam gębę od ucha do ucha i używam jej, kiedy, moim zdaniem, trzeba.

Dopiero niedawno się dowiedziałam, że już wcześniej został wysłany na rekonesans do stoczni nasz pracownik, Jan Wojewoda, ale ostatecznie tam nie dotarł. Pojechaliśmy tam więc firmowym żukiem z Wiesławem Talaśką, jeszcze bez oficjalnego upoważnienia do reprezentowania WPK. Dotarliśmy w  momencie, kiedy ogłoszone zostało zakończenie strajku po zaakceptowaniu stoczniowych postulatów. Przeraziłam się, w gwałtownym odruchu wskoczyłam na wózek akumulatorowy, który tam stał, powiedziałam skąd jestem i po prostu wręcz błagałam stoczniowców, by nie opuszczali zakładu, bo wspólnie możemy  osiągnąć o wiele więcej. Nie wiem, jak mi się to udało, ale niektórzy zaczęli się zatrzymywać i słuchać. Nerwy miałam napięte jak postronki, wołałam, błagałam ze łzami w oczach. Nie kreuję się na bohaterkę, wiem, że wtedy dla mnie wszystko było na szali: moja praca, zarobki, utrzymanie, pomoc siostrze i dominował strach, strach i jeszcze raz strach. Nie wiem, ile czasu stałam i krzyczałam przy tej trzeciej bramie.

Zauważyłam zbliżających się dwóch facetów. Nie znałam ich. Nie wiedziałam, że to Wałęsa i Borusewicz. Skoczyłam ku nim: – Co wyście k… zrobili?  Załatwiliście podwyżki dla stoczniowców, a co z nami? Wyduszą nas jak pluskwy!

– Dołączyła więc Pani do innych kobiet: Anny Walentynowicz, Maryli Płońskiej, Aliny Pieńkowskiej, Ewy Ossowskiej, także usiłujących  zatrzymać stoczniowców przy bramach i wzywających do kontynuacji strajku, przekształcenia go w solidarnościowy.

Nie wiedziałam o ich działaniach, spotkałyśmy się dopiero w sali BHP, kiedy ostatecznie zapadła decyzja o strajku solidarnościowym. Z Wiesławem Talaśką przekazaliśmy nasze postulaty sformułowane w WPK. Weszłam do ścisłego komitetu strajkowego, ale jeszcze wieczorem tego samego dnia wróciłam do naszej bazy, bo przecież potrzebowałam oficjalnego potwierdzenia mojej roli ze strony strajkujących w moim zakładzie. Uzyskałam je. Tak naprawdę nikt się specjalnie nie rwał do tej roli, która jeszcze wtedy mogła się wydawać straceńcza. Osobiście uważałam, że jestem wolna, nie mam dzieci, mogę ryzykować. Łącznikiem między mną w stoczni, a naszą bazą został Wiesiek Talaśka.

Dołączały kolejne zakłady, opracowane zostały postulaty. Z radością zauważyłam, że właściwie wszystkie strajkujące zakłady wśród własnych branżowych postulatów na czoło wysuwały konieczność powołania niezależnych związków zawodowych. Strajk rósł, ogarnął Polskę.

Henryka Krzywonos i Anna Walentynowicz podczas obrad Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego; sierpień 1980
Fot. Stanislaw Składanowski / KFP

– Rosły też problemy wynikające ze strajkowej codzienności. Trzeba było przecież jakoś organizować pobyt tysięcy ludzi na terenie stoczni.

W strajkowym prezydium podzieliliśmy się tymi problemami. Ja miałam zorganizować zaopatrzenie w paliwo do samochodów a było ono wtedy reglamentowane. Wiedzieliśmy, że można je uzyskać w rafinerii, ale potrzebna też była cysterna, by można było je dostarczać. Pojechałam do rafinerii. Dyrektor Andrzej Woroniecki odmawiał użyczenia jej strajkującym. – Po moim trupie! – wykrzykiwał. – No to już pan nie żyje – zażartowałam – bo cysternę właśnie pożycza na jakiś czas komitet strajkowy. Cysternę wzięliśmy a ja zostałam wyznaczona do rozdzielania paliwa potrzebującym. Rzetelnie zapisywałam te przydziały w zeszycie i pilnowałam sprawiedliwego rozdzielania. Były nawet spory z kolegami z mojego zakładu, którzy domagali się większych przydziałów z racji koleżeństwa. Ten zeszyt jako zapis strajkowej codzienności przekazałam Europejskiemu Centrum Solidarności.

Codzienne sprawy nieco oswajały wciąż czające się poczucie zagrożenia. Pamiętam rozmowy z Anną Walentynowicz, która ciągle nasłuchiwała warkotu czołgów rzekomo zbliżających się do stoczniowych bram, z Ewą Milewicz, która uświadomiła mi, że z pewnością wszystkim nam, członkom strajkowego prezydium grożą sankcje prokuratorskie, a więc areszt bez wyroku sądu. Dowiadywałam się też o stosowanych wobec działaczy przedsierpniowej opozycji 48-godzinnych odsiadkach, rewizjach… Taka była ta strajkowa rzeczywistość, między nadzieją a poczuciem zagrożenia.

– Strajki rozlały się na całą Polskę, przyciągnęły zainteresowanie światowych mediów, przyniosły zdecydowane poparcie środowisk intelektualnych w kraju…

Politycznie byłam całkiem zielona. Sierpień ’80 okazał się dla mnie prawdziwym uniwersytetem, szczególnie kiedy przybyli do stoczni Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki, a nasz Międzyzakładowy Komitet Strajkowy  poprosił ich o stworzenie komisji ekspertów. Przylgnęłam do nich, w długich rozmowach nie kryłam swojej niewiedzy i braku doświadczenia. Bronisławowi Geremkowi właściwie wyspowiadałam się z całego mojego  życia. Nikt poza nim nie poznał tak szczegółowo tej mojej historii. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i ta przyjaźń przetrwała aż do jego tragicznej śmierci. Pisał do mnie listy pełne życzliwego zainteresowania. Gratulował mi, kiedy udało mi się coś osiągnąć, pamiętał o wszystkim, co było dla mnie ważne. Z Tadeuszem Mazowieckim nawiązałam wręcz koleżeńskie stosunki. Zgodnie z tradycją stoczniowego strajku szybko przeszliśmy na ty, zniknęły bariery między nim, intelektualistą z politycznym doświadczeniem, a mną, młodą tramwajarką.

Później grono ekspertów się rozszerzyło. Dotarł Karol Modzelewski, Jadwiga Staniszkis przyjechała z Lechem Kaczyńskim. Z Lechem także się zaprzyjaźniłam. Później, zanim przeniósł się do Warszawy, a ja prowadziłam rodzinny dom dziecka wraz moimi dziećmi spotykaliśmy się często w Sopocie z nim i jego żoną Marią. W czasie strajku poznałam wspaniałych ludzi, później w trudnych sytuacjach mogłam liczyć na ich wsparcie.

– Po latach, kiedy polityczne spory podzieliły solidarnościowe środowisko, okazało się, że oni też mogą liczyć na Pani lojalność i wsparcie.

Ubolewałam z powodu tych podziałów, z powodu kłamliwych słów i działań, które coraz bardziej oddalały od siebie ludzi, których połączyła idea solidarności. Drażniło mnie zachowanie związkowych przywódców odmawiających zasług organizatorom i przywódcom strajku a także tym moim przyjaciołom, doradcom. W sierpniu 2010 roku, w trzydziestą rocznicę  podpisania porozumień, przywódcy związkowi zorganizowali obchody w historycznej sali BHP a następnego dnia w Gdyni. Do mnie z zaproszeniem zadzwoniono wieczorem w dniu poprzedzającym te uroczystości. Nie było to eleganckie, ale postanowiłam pójść. Zirytowałam się już w sali BHP, bo zabrakło wielu kolegów, których nie zaproszono, a kolejnego dnia było jeszcze gorzej. Od początku, wręcz demonstracyjnie podkreślano podziały. Wchodzi premier Tusk – cisza, wchodzi prezydent Komorowski – cisza, wchodzi Jarosław Kaczyński – huczne brawa i okrzyki aplauzu. Kiedy padły słowa jeszcze bardziej dzielące, oskarżenia o jak najgorsze intencje pod adresem Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego, krytycznych wobec rządu Prawa i Sprawiedliwości (2005-2007), nie wytrzymałam. Mimo podejmowanych przez Janusza Śniadka (ówczesny przewodniczący NSZZ „Solidarność”) prób niedopuszczenia mnie do mikrofonu udało mi się przechwycić ten mikrofon. Zdecydowanie wystąpiłam w obronie tych tak ważnych dla mnie ludzi i potępiłam dzielenie solidarnościowego środowiska. – Nie masz prawa tego robić! – wykrzyczałam Kaczyńskiemu w twarz. Na sali odezwało się buczenie i gwizdy.

Później jeden z dziennikarzy zapytał Tadeusza Mazowieckiego, kogo z dawnej „Solidarności” darzy zaufaniem. Odpowiedział: Henrykę Krzywonos. Popłakałam się ze wzruszenia, kiedy to usłyszałam. Nie miało dla mnie znaczenia, że potem wylała się na mnie fala nienawiści w różnych mediach i publicznych wystąpieniach.

– Wróćmy jednak do gorącego czasu rokowań w stoczni z komisją rządową.

Była nadzieja i obawa o brak dobrych intencji ze strony władzy. W strajkowym prezydium podzieliliśmy się poszczególnymi grupami  tematów, ważnych w rokowaniach. Wraz z Andrzejem Gwiazdą zajmowaliśmy się kwestią więźniów politycznych. Tu szło jak po grudzie. Udało się nawet przełamać impas dotyczący niezależnych związków zawodowych, a tu ani rusz. 30 sierpnia, kiedy w sprawie większości z 21 postulatów osiągnęliśmy już porozumienie, Mieczysław Jagielski (ówczesny wicepremier, przewodniczący delegacji rządowej w rokowaniach ze strajkującymi) stwierdził: – No to parafujemy. Zdecydowanie zaprotestowałam: – Nie! Przecież polityczni nadal siedzą w więzieniach! W ten impas wkroczył Lech Wałęsa ze zdecydowanym żądaniem ich uwolnienia. Poparli to stanowisko wszyscy przedstawiciele strajkujących zakładów zgromadzeni w sali BHP. Jak wiadomo, udało się podpisać porozumienie 31 sierpnia po złożeniu przez Jagielskiego pisemnej gwarancji uwolnienia więźniów politycznych.

Następnego dnia, kiedy czekałam na spotkanie prezydium w pierwszej przyznanej tworzącemu się związkowi siedzibie przy ulicy Marchlewskiego (dziś Dmowskiego) wpadł jakiś facet. – Gdzie jest ta Krzywonos ? – zapytał. To był Jacek Kuroń. Wyściskał mnie, powiedział, że pozwolono im w więzieniu słuchać relacji z rokowań i stąd wie o moim zaangażowaniu. Stał się później moim nauczycielem. Uczył mnie postępowania wobec przemocy ze strony władzy. Przydało się.

– W „Solidarności” znaleźli się ludzie o różnych poglądach, różnym doświadczeniu politycznym, różnych temperamentach. We władzach związku pojawiły się spory, podziały.

Władzy bardzo zależało, by tak właśnie było. Jej przedstawiciele bardzo się starali podsycać te spory. Wiem, że do wojewody Kołodziejskiego zapraszano członków prezydium na indywidualne rozmowy. Dotyczyło to także mnie i Andrzeja Gwiazdy. O czym rozmawiano z Andrzejem, nie pytałam go, natomiast jeśli chodzi o mnie była to zwyczajna nieudana próba politycznej korupcji. Wysłuchali jej przy okazji dwaj moi koledzy, którzy mi wtedy towarzyszyli we wszystkich moich działaniach: Bonifacy Wysocki i Olgierd Stankiewicz, nazywani czasami moimi ochroniarzami. Dla mnie byli po prostu pomocnymi przyjaciółmi. Oczywiście, nie zgodziłam się, kiedy usiłowano ich wyprosić.

Dziś trudno mi się uwolnić od smutnej refleksji, że różnice poglądów mogły doprowadzić do tego, że Bonifacy całkowicie zerwał ze mną wszelkie kontakty. Prawdę mówiąc także wtedy, w okresie tego karnawału „Solidarności” nie bardzo mnie interesowały różnice poglądów we władzach związku i spory na tym tle. Uważałam, że trzeba chronić to, co uzyskaliśmy i solidarnie się wspierać. Irytowały mnie też małostkowe zachowania kolegów, choćby w moim macierzystym zakładzie. Zdarzały się zarzuty, że się wywyższam, zapominam, kogo powinnam reprezentować. Byłam przekonana, że powinnam reprezentować ruch związkowy a nie tylko interesy jednego zakładu. Ostatecznie nie zostałam delegatem WPK na Wojewódzki Zjazd Delegatów „Solidarności”. W wielu zakładach dziwnym trafem namnożyło się sporo  nieznanych wcześniej strajkowych bohaterów.

Dla mnie wtedy najważniejszą sprawą było wykorzystanie szansy, jaką dawał związek, by pomóc potrzebującym. Korytarze naszej nowej siedziby przy ulicy Grunwaldzkiej wciąż były pełne ludzi skrzywdzonych, często żyjących w  nieludzkich wręcz warunkach, którzy oczekiwali od nas pomocy. Nie mogliśmy, niestety zaradzić wszystkim ludzkim nieszczęściom, ale uważałam, że trzeba próbować zrobić wszystko, co się da. Dobrze wspominam nawiązaną wtedy współpracę z ówczesnym prezydentem Gdańska, Jerzym Młynarczykiem. Naturalnie był czerwony jak pomidor, inaczej nie zostałby prezydentem, ale serce miał wrażliwe. Pamiętam sytuację, kiedy opowiadałam mu o warunkach, w których mieszka samotna matka z trójką dzieci (jednym niepełnosprawnym na wózku inwalidzkim). To było pół pokoju oddzielonego zasłoną, bez kuchni, bez samodzielnej łazienki. Prezydent był poruszony, udało się załatwić tej rodzinie samodzielne mieszkanie. Nie był to jedyny przypadek, w którym dzięki jego życzliwości udawało mi się pomóc. Stałam się częstym gościem w urzędzie miasta. Dzięki postawie prezydenta Młynarczyka ta moja skuteczność stawała się powoli legendą na korytarzach naszej siedziby. Wtedy, oczywiście masa ludzi zabiegała przede wszystkim o spotkanie z Lechem Wałęsą. Kiedyś Lech znużony tłoczącymi się interesantami odesłał ich ze słowami: – Naprawdę nic nie jestem w stanie dla was załatwić, ale idźcie do pokoju 77, tam jest Krzywonos, ona wam wszystko załatwi. Następnego dnia zastałam kolejkę pod drzwiami mojego pokoju. Rzeczywiście, chodziło głównie o bardzo często dramatyczną sytuację mieszkaniową. Udało mi się pomóc czterdziestu sześciu rodzinom w uzyskaniu lepszych warunków mieszkaniowych. Raz jeszcze chcę mocno podkreślić, że stało się to dzięki współpracy z ówczesnym prezydentem Gdańska, nie widzę w tym mojej szczególnej zasługi.

– Z prezydentem Młynarczykiem znalazła Pani wspólny język w kwestii trudnych ludzkich spraw, ale tymczasem wyraźnie kurczyła się przestrzeń działania związku w relacjach z władzą.

W ostatnich miesiącach 1981 roku tej przestrzeni właściwie już nie było. Mimo, że widziałam narastające napięcie, odwiedzałam zakłady, w których wybuchały strajki, próbowałam łagodzić nastroje. Wbrew rzeczywistości chciałam wierzyć, że ten piękny czas  możliwości działania będzie trwał. Dla mnie, poranionej w dzieciństwie brakiem rodzicielskiej miłości, tak bardzo ważne było funkcjonowanie w środowisku, które stało się dla mnie rodziną, w którym ktoś troszczył się o mnie, martwił się, czy dotarłam szczęśliwie do domu. Kiedyś wracałam bardzo zmęczona z Poznania, gdzie podjęłam się mediacji między dyrekcją a strajkującą załogą. Stałam na korytarzu zatłoczonego pociągu. Konduktor poznał mnie i zaproponował przedział, w którym mogłabym odpocząć. Zasnęłam tam, a wagon po dotarciu do Gdańska został odstawiony na bocznicę. Nikt mnie nie obudził, ale skoro nie pojawiłam się w siedzibie związku koleżanki i koledzy wszczęli taki alarm, że już niemal w całej Polsce zaczęto mnie szukać. Dla mnie ta troska, której mi tak bardzo dotąd brakowało, była wzruszająca i bardzo ważna.

– Wprowadzenie stanu wojennego poza wszystkimi konsekwencjami politycznymi i społecznymi musiało więc dotknąć Panią bardzo osobiście.

Tak było. To był bardzo trudny czas. Przyjaciele z „Solidarności” internowani bądź aresztowani. Wtedy też rozstałam się z mężem (Krzywonos to nazwisko po nim), chociaż spodziewałam się dziecka. Siedziałam w tym moim małym mieszkanku w Brzeźnie i myślałam: – Ukryć się gdzieś? Ale gdzie? Nie widziałam nikogo, kto mógłby mnie przechować. Wreszcie postanowiłam: – Nie będę się mazgaić, tylko zacznę działać. Czekałam właśnie na kolegę z „Solidarności” w „Siarkopolu”, zadowolona ruszyłam do drzwi, kiedy zabrzmiał dzwonek. To byli esbecy, przeprowadzili dokładną rewizję. Byli nawet dość grzeczni, chyba zauważyli mój odmienny stan. Niestety, za jakiś czas skończyła się  ta delikatność.

Podjęłam współpracę ze Stefanem Lewandowskim z Zarządu Portu. Kolportowaliśmy bibułę związkową, zajmowaliśmy się też jej drukiem. Zbieraliśmy pieniądze dla pozbawionych pracy, dla rodzin osób internowanych, aresztowanych. Stefan został wkrótce aresztowany, ja robiłam dalej swoje. Oczywiście, powtarzały się zatrzymania na 48 godzin. By mnie upokorzyć, w areszcie osadzano mnie na ogół z prostytutkami, a esbecy zwracali się do mnie niewybrednymi słowami. Przy kolejnych rewizjach nie byli już uprzejmi. Kiedy znaleźli schowany w wersalce wałek do druku, a ja kpiąco się do nich odzywałam na temat wałka do ciasta, przestali się  hamować. Oberwałam solidnie. W wyniku tego straciłam ciążę. Wtedy na pewien czas dali mi spokój. Kiedy stanęłam na nogi, chciałam dalej działać. Wkrótce jednak otrzymałam pisemny nakaz opuszczenia Gdańska oraz zakaz zatrudnienia na terenie PRL.

– Dokąd miała się Pani udać? Gdzieś Panią skierowano?

Donikąd. Miałam opuścić Gdańsk i znaleźć inne miejsce do życia. Naprawdę nie wiedziałam, jak i gdzie. Szukałam rady u przyjaciół. Pomogła mi Halina Winiarska, z którą byłam zaprzyjaźniona od czasu sierpniowego strajku, kiedy to ona wraz z mężem, Jerzym Kiszkisem i innymi aktorami wspomagała  strajkujących poetyckim słowem. Halina skierowała mnie do Zenona Noconia, aktora mieszkającego w Rucewie w województwie olsztyńskim (dziś warmińsko-mazurskie). Miał on tam niewielki dom, właściwie chałupkę, w której wydzielił dla mnie dwa małe pokoiki. Jakoś się urządziłam, z pomocą przychodzili mi życzliwi ludzie, ale pan Nocoń spokoju nie miał, bo odwiedzali mnie też nieproszeni goście. Starali się uprzykrzać mi życie, a z dala „opiekę” sprawował tamtejszy szef ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), pisarz Zbigniew Nienacki. Rozpowszechnił szeroko informacje o mnie jako zajadłej niebezpiecznej antykomunistce. Efekt był raczej odwrotny od zamierzonego. Ludzie się bali, ale pomagali. A to ktoś rzucił worek kartofli, a to zostawił kosz jajek, dostałam też kozę. Z Gdańska docierały do mnie paczki przywożone przez miejscowych, studiujących w Gdańsku. Przetrwałam tak dwa lata.

Postanowiłam jednak podjąć pracę. Wyjechałam do Szczecina, udało mi się zatrudnić pod zmienionym nazwiskiem w firmie Wiskord. Niestety, trwało to tylko trzy miesiące, do momentu, kiedy kierowniczka kadr zobaczyła w telewizji moją twarz w jakimś materiale atakującym „Solidarność”. Znowu byłam bez pracy, ale znalazła się życzliwa dusza. Doradziła mi rozmowę z kierownikiem przędzalni w tym zakładzie. To był kolejny człowiek w strukturach ówczesnej władzy, który okazał mi życzliwość. Bez żadnego ukrywania się, udawania kogoś innego opowiedziałam mu o sobie. Zostałam przyjęta do pracy w przędzalni. Ten kierownik wcale nie sympatyzował z „Solidarnością”, ale po prostu wyciągnął rękę do człowieka potrzebującego pomocy. Kadry jednak zachowały czujność. Po okresie jakiej takiej stabilizacji zostałam tam wezwana. Spodziewałam się zwolnienia, ale ponieważ niezbyt dobrze się czułam, udałam się do lekarza. Chciałam choć na jakiś czas uciec w chorobę, by mieć szansę poszukania jakichś możliwości zatrudnienia. Okazało się, że jestem naprawdę chora. Wykryty został guz. Szpital, operacja, nie najlepsze rokowania. Postanowiłam wrócić do Gdańska, by tam umrzeć.

– Aż tak źle?

To był zły czas, a ostatecznie okazał się początkiem najlepszego okresu w moim życiu. Żyję dotąd i udało mi się stworzyć rodzinę z moim mężem, Krzysztofem, którego wtedy poznałam. Najważniejsze okazało się to, że stworzyliśmy dobry dom dla dwanaściorga opuszczonych dzieci. Mimo wielu trudności i kłopotów byłam i nadal jestem szczęśliwa. Może ktoś kpić z takich górnolotnych stwierdzeń, ale bardzo wyraźnie odczułam, ile radości daje obdarowanie miłością, bezpieczeństwem, szczególnie kogoś bezbronnego, opuszczonego jak właśnie dziecko. Najpierw adoptowaliśmy Agnieszkę. Przylgnęła do mnie od razu i zaczęła nazywać mamą. Potem był Jaś, syn zmarłej sąsiadki. Ostatecznie adoptowaliśmy trójkę.

– Kiedy decydowaliście państwo o stworzeniu rodzinnego domu dziecka?

Trochę to trwało. Zostaliśmy dokładnie sprawdzeni. Ostatecznie  zdecydowaliśmy po moim pobycie w Bieszczadach z adoptowaną trójką dzieci. Poznałam tam panią sprawującą nadzór nad rodzinnymi domami. Uwiodło ją to, jak się tą moją trójką zajmowałam. Rysowała piękny obraz pomocy udzielanej przez instytucje państwowe i samorządowe rodzinnym domom dziecka. Kiedy już podjęliśmy się opieki nad dwanaściorgiem dzieci, okazało się, że w dużej mierze zostaliśmy zostawieni sami sobie. Nie otrzymaliśmy obiecanego mieszkania potrzebnego tak dużej rodzinie. Przystosowaliśmy nasze, dołączając sąsiedzkie, które pozostawiła zmarła mama Jasia. Czasami brakowało pieniędzy, bo 420 złotych na dziecko (taka była wówczas stawka) to naprawdę niewiele. Mąż podejmował się dodatkowej pracy, szukał zleceń, ja też próbowałam zarobić dodatkowo. Spotkaliśmy na tej naszej rodzicielskiej drodze wielu wspaniałych ludzi, gotowych do pomocy.

Nasz dom był otwarty. Bywali w nim ludzie szukający życzliwości i pomocy, bywały osoby znane: politycy, działacze społeczni. Przyjaźnią obdarowały mnie pierwsze damy: Danuta Wałęsa, Jolanta Kwaśniewska, Maria Kaczyńska. Myślę, że ta otwartość miała dobry wpływ na dzieci: z jednej strony dowartościowywała, z drugiej  uczyła empatii. Raz jeszcze chcę podkreślić, że był to bardzo szczęśliwy okres, który do dziś owocuje rodzinnymi spotkaniami z dziećmi i wnukami.

– Zbyt dużo czasu na pełnienie roli babci raczej Pani nie ma, zdecydowała się Pani zająć polityką.

W obliczu coraz bardziej radykalnych podziałów, siania nienawiści, uznałam, że jeszcze mam coś do zrobienia. Trzeba bronić prawdy, bronić niesłusznie oskarżanych ludzi i – jak zawsze – chciałam, pomagać potrzebującym tej pomocy. Z pozycji posła jest to łatwiejsze i skuteczniejsze. W podjęciu tej decyzji wspierał mnie mąż i moja liczna rodzina.

Uroczysta sesja Rady Miasta Gdańska w Dworze Artusa, podczas której nadano tytuły honorowego obywatelstwa organizatorom strajku w 1980 roku i sygnatariuszom porozumień sierpniowych; na zdjęciu Elżbieta Grabarek-Bartoszewicz, przewodnicząca rady i Henryka Krzywonos; 15 grudnia 2000
Fot. Łukasz Głowala / KFP

– Zaangażowała się Pani w ruch społeczny Kongres Kobiet i została przez to środowisko doceniona, otrzymała Pani tytuł Honorowego Obywatela Gdańska, została odznaczona Orderem Ecce Homo, Orderem Uśmiechu i  Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, który otrzymała Pani z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wymieniłam tylko te najważniejsze wyróżnienia. Czuje się Pani życiowo spełniona?

Nie. Zbyt dużo jest jeszcze do zrobienia, szczególnie teraz jest ciężko a może być jeszcze gorzej, jeśli nie odbudujemy zaufania między ludźmi. Zaufanie w społeczeństwie pozwala budować, nieufność, która tak bardzo się teraz szerzy, niszczy.

 

Sierpień 2023