Janusz Lewandowski: – Z wiary i przekonania, że można postawić gospodarkę z głowy na nogi. Przekonanie to czerpałem z lektury, wręcz zaczytania w klasykach gospodarczego liberalizmu. Uważałem, że trzeba być przygotowanym, jeżeli taka możliwość pojawi się w Polsce, w kraju, gdzie ta gospodarka stała właśnie na głowie.
W rodzinie, z której pochodzę, pielęgnowano pamięć o przodkach zasłużonych dla Polski. Stryj mojej babci ze strony matki był w czasie powstania styczniowego (1863) powstańczym komisarzem na terenie całej Lubelszczyzny. Zapłacił za to życiem. Podobnie jak przywódca powstania, Romuald Traugutt, został skazany na śmierć i powieszony. Są też świadectwa o zaangażowaniu rodziny we współpracę z Armią Krajową w czasie okupacji. Po latach dowiedziałem się, że ojciec był organizatorem podziemnego szkolnictwa, a po wojnie krótko się ukrywał. W domu się o tym nie mówiło w latach pięćdziesiątych, w czasie mojego dzieciństwa, dorastania i później, w czasach licealnych w Lublinie.
Skąd wybór kierunku studiów ekonomicznych? W tamtych czasach obowiązywała tak zwana ekonomia socjalistyczna, a dostęp do poważnych zachodnich publikacji ekonomicznych był bardzo ograniczony, a w zasadzie wręcz niemożliwy.
– Byłem bardzo zainteresowany sprawami gospodarki morskiej, samym morzem, ale nie od strony pływania jako marynarz, ale od strony organizacji gospodarki morskiej. Dowiedziałem się od takiej „przyszywanej” ciotki mieszkającej na Wybrzeżu, że dokładnie taki właśnie kierunek, transport morski, można studiować na powstającym właśnie uniwersytecie, z połączenia dwóch istniejących wcześniej uczelni: Wyższej Szkoły Pedagogicznej i Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Tak powstał najmłodszy wtedy w Polsce Uniwersytet Gdański. W pierwotnym zamyśle miał nosić nazwę Uniwersytet Bałtycki. Wychodził z tego koszmarny skrót – UB, jednoznacznie kojarzący ze znienawidzonym w Polsce Urzędem Bezpieczeństwa. Miało to znaczenie dla mnie osobiście, ponieważ reprezentowałem uniwersytet w różnych dyscyplinach lekkoatletycznych, a przede wszystkim w biegach sprinterskich. Nie wyobrażałem sobie paradowania w koszulkach i dresach z napisem UB na piersi. Ostatecznie uniwersytet nazwano gdańskim, a ja trwale związałem się z Trójmiastem.
A było to w roku 1970.
– Właśnie. Od razu zostałem skonfrontowany z prawdziwym obliczem socjalizmu. 15 grudnia, w czasie wykładu z prawa cywilnego prowadzonego przez profesora Młynarczyka usłyszeliśmy syreny milicyjne i niepokojące odgłosy jakby wybuchów, strzałów? Profesor powiedział wtedy: „Ten wykład nie ma dziś sensu, idźcie do domu, uważajcie na siebie”. Ja wtedy, oczywiście, pojechałem do Gdańska, kolejki SKM jeszcze chodziły, dotarłem więc w okolice dworca. Widziałem tłum stoczniowców w kaskach, widziałem wystrzelone w kierunku tego tłumu petardy, słyszałem odgłosy strzałów, patrzyłem na płonący gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR.
Przemieszczałem się bardzo szybko, kiedy nie było komunikacji, mogłem przebiec kilka kilometrów. Z racji umiejętności sprinterskich czułem się nieuchwytny dla milicji. Było to, oczywiście, przejawem młodzieńczej głupoty, bo kule zawsze są szybsze od najszybszych sprinterów.
Usłyszałem o strasznych wydarzeniach 17 grudnia i dotarłem wtedy do Gdyni. Kiedy się tam znalazłem, w kierunku centrum zmierzał właśnie pochód z niesionym na drzwiach ciałem zabitego osiemnastoletniego Zbyszka Godlewskiego.
Który stał się symbolem grudniowego dramatu, uwiecznionym w balladzie o Janku Wiśniewskim.
– To było straszne doświadczenie, nie tylko moje, ale pokolenia, które w większości, niezależnie od doświadczeń pokolenia rodziców, nie mogło już nawrócić się na socjalizm.
A w Twoim studenckim środowisku byli tacy nawróceni bądź skłonni do nawracania się?
– Niektórzy się nawracali w czasach gierkowskich. Mieliśmy wśród kolegów takie osoby, które uwierzyły Gierkowi, albo może udawały, że uwierzyły. Pomagało to zrobić karierę, objąć kierownicze stanowiska w przedsiębiorstwach gospodarki morskiej, która była polską specjalnością w RWPG (Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, organizacji współpracy gospodarczej państw bloku wschodniego). Były to intratne posady.
A co z Twoją karierą?
– Potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Po studiach pozostałem na uczelni i starałem się dzielić ze studentami wiedzą w dziedzinie ekonomii, którą sam zdobywałem, korzystając z publikacji drugiego obiegu. Duże znaczenie miały nawiązane wówczas kontakty z opozycją, co właściwie zadecydowało o moim późniejszym zaangażowaniu. Byłem zaprzyjaźniony z Wojtkiem Samolińskim, dziś, niestety, osobą całkowicie zapomnianą. Za jego pośrednictwem poznałem ludzi ze środowiska Ruchu Młodej Polski. W mieszkaniu Wojtka przy ulicy Ogarnej często odbywały się spotkania czołowych działaczy RMP. Poznałem Aleksandra Halla, Macieja Grzywaczewskiego, Arama Rybickiego. Bywał tam też Bogdan Borusewicz.
Brałem udział w organizowanych przez to środowisko obchodach zakazanych w PRL świąt: 3 Maja, 11 Listopada, rocznic dramatycznego Grudnia. Z czasem jednak ideowo zacząłem się od młodopolaków oddalać. Ich interesowały historyczne spory dotyczące spuścizny Dmowskiego, Piłsudskiego, mnie bardziej interesowało spojrzenie w przyszłość. Zaczytawszy się w przemycanych z Zachodu publikacjach ekonomicznych zastanawiałem się nad możliwościami wdrożenia w praktyce logicznych zasad funkcjonowania gospodarki. Tak zaczęło się formować nasze liberalne środowisko na uniwersytecie. Podobnie jak ja myśleli Dariusz Filar, Jan Szomburg. W zasadzie prowadziliśmy na uczelni równoległe odrębne kształcenie obok tego socjalistycznego, systemowego.
Czy Sierpień ‘80 i podpisane z władzą porozumienie przyniosło, Twoim zdaniem, szansę na reformowanie gospodarki? „Solidarność” to wspaniały powiew wolności, który przyciągnął miliony, ale ekonomiczne postulaty związku miały raczej socjalistyczny charakter.
– „Solidarność” była z natury rzeczy roszczeniowa, jeśli chodzi o prawa pracownicze, co z pewnością nie ułatwiało reformowania gospodarki. Wtedy, po Sierpniu, niemal natychmiast zawiązaliśmy struktury związkowe na uczelni. Panował duży ferment. Zastanawialiśmy się, ile można wydobyć nawet z przedsiębiorstwa socjalistycznego poprzez samorządne zarządzanie. Wtedy jedynym możliwym do wdrożenia wzorem był tzw. model jugosłowiański. Chodziło o zerwanie ścisłej więzi miedzy centralnym planistą a przedsiębiorstwem samorządnie zarządzanym. Naszym łącznikiem z czołówką związku był Jacek Merkel. Włączyłem się w prace nad samorządnością przedsiębiorstw w ramach tworzonej przez niego Sieci grupującej komisje zakładowe „Solidarności” największych zakładów produkcyjnych, które miały kierować się zasadą: samorządne, samodzielne, samofinansujące się. Swoją drogą idea ta budziła nieufność wielu związkowych działaczy jako rodząca się odrębna struktura. Zresztą jakakolwiek prawdziwie samorządna struktura nie miała szans zaistnieć w tamtym systemie, tak jak autentyczna reforma gospodarcza bez zmiany systemu politycznego. Szybko się o tym przekonaliśmy.
Stan wojenny rozproszył rodzące się środowisko młodych liberałów?
– Na uczelni nie było zbyt ostrej weryfikacji. Postanowiłem wykorzystać ten czas na pracę nad doktoratem, ale i tak musiałem rozstać się z uniwersyteckim etatem. Równocześnie staraliśmy się odbudować nawiązane wcześniej więzi. Współpracę z podziemną „Solidarnością” zapewniał Jan Krzysztof Bielecki. Także dzięki niemu nawiązałem kontakt z osobami wydającymi podziemne, liberalne pismo „Przegląd Polityczny”. Pierwszy numer ukazał się w 1983 roku. Wydawcami i redaktorami byli młodzi ludzie ze zdelegalizowanego NZS (Niezależnego Zrzeszenia Studentów), wśród nich Donald Tusk i Wojciech Duda. Spotkałem się w konspiracyjnym lokalu na gdańskiej Morenie z Donaldem Tuskiem. Od tego czasu rozpocząłem ścisłą współpracę z redakcją. W swoich tekstach przedstawiałem sylwetki liberałów poczynając od Hayeka, przeciwnika interwencjonizmu państwowego, zwolennika gospodarki wolnorynkowej. „Przegląd” cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Ludzie byli głodni wiedzy i chętnie przyjmowali idee zachęcające do podjęcia pracy na własny rachunek. Gdańsk stał się ośrodkiem młodej myśli liberalnej.
W 1984 roku Jacek Merkel zaproponował nam opracowanie dla Lecha Wałęsy tzw. segmentów programowych „Solidarności” dotyczących gospodarki. Osobiście skupiłem się szczególnie na sprawach dotyczących własności prywatnej, a co za tym idzie prywatnej przedsiębiorczości. Kiedy Wałęsa otrzymał to opracowanie, właśnie na tę kwestię zwrócił przede wszystkim uwagę.
Swoisty paradoks – związkowy przywódca akceptujący liberalną gospodarkę.
– Kierował się zasadą zdrowego chłopskiego rozumu. Przecież w regionie, z którego pochodził, mógł zaobserwować, czym różni się prywatne gospodarstwo rolne od PGR-u. Potrafił wyciągnąć z tych obserwacji właściwe logiczne wnioski. Ja także miałem okazję do takich obserwacji. W dzieciństwie i wczesnej młodości często spędzałem wakacje na Lubelszczyźnie, u wujostwa na wsi. Widziałem, jak harowali ci ludzie z mojej rodziny, by każdy kłos wydał owoce, by każdy kawałek ziemi był zagospodarowany. Później jeździłem na tzw. hufce pracy przymusowej do PGR-ów. Była to kara dla studentów za protesty 1968 roku. Po zdaniu na studia i po pierwszym roku byliśmy wysyłani do PGR-ów. Kontrast był dla mnie oczywisty: między tym poświęceniem się pracy moich krewnych na Lubelszczyźnie a demoralizacją pracy w PGR-ach. Pracownicy PGR-ów to byli nieszczęśni ludzie. Oni tam uczyli się tego słynnego w tamtych czasach „czy się stoi, czy się leży dwa tysiące się należy”. Natomiast ze Słowacji przywiozłem inne, egzystujące tam, jeszcze gorsze powiedzenie, doskonale ilustrujące moralność socjalizmu: „kto nie okrada państwa, ten okrada swoją rodzinę”. To jest moralność ziemi niczyjej i dobytku niczyjego. Zadbaj więc o rodzinę, ale kosztem tej własności uważanej za niczyją.
Specjalnie włączyłem do tego opracowania programowego, mającego w zasadzie charakter roszczeniowy (więcej mieszkań, godziwa płaca) rozbudowany segment poświęcony prywatnej przedsiębiorczości. Z Lechem Wałęsą spotykaliśmy się w sali przy Bazylice Mariackiej. Kiedy przybyliśmy tam, to jest Jan Krzysztof Bielecki, Jan Szomburg, Jan Majewski i ja, z tym opracowaniem, z niepokojem patrzyłem jak przewodniczący związku wertuje ten tekst, a on od razu uznał kwestię prywatnej własności i przedsiębiorczości za najistotniejszy element programu „Solidarności”.
Poza tekstami w prasie podziemnej chyba po raz pierwszy przedstawiliście liberalny projekt gospodarczy w diecezjalnym dwutygodniku „Gwiazda Morza” w publikacji podpisanej własnymi nazwiskami: Jan Szomburg, Janusz Lewandowski.
– Różniliśmy się tym od innych kolegów z opozycji, że staraliśmy się być dobrze przygotowani do wprowadzenia w życie projektów przemian gospodarczych, kiedy to stanie się możliwe. Osobiście starałem się też przybliżyć i wprowadzić do społecznego obiegu podstawowe pojęcia liberalizmu i ich twórców, poczynając od Hayeka, poprzez Arona i niemieckich ordoliberałow. Zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników, przerosło moje oczekiwania. W „Przeglądzie Politycznym” publikowałem pod pseudonimem Jędrzej Branecki.
Warto też wspomnieć, że nasze środowisko podjęło z sukcesem praktyczne działania w celu uruchomienia własnej przedsiębiorczości. Przykładem może być spółdzielnia „Świetlik”, w której pracował Donald Tusk, Maciej Płażyński i wielu ludzi z opozycji. A pierwszą naszą własną firmą była spółdzielnia „Doradca”, której prezesem został Bielecki. Doradzaliśmy, jak tworzyć następne spółdzielnie czy spółki, kiedy stało się to w Polsce możliwe. Co druga handlowa spółka z powstających wtedy w naszym kraju narodziła się na Pomorzu. To była prawdziwa eksplozja przedsiębiorczości. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych żyliśmy w zasadzie poza systemem. Z inwigilacją, czasami z zatrzymaniami, ale to był sposób uniezależnienia się i wyzbycia się dość powszechnej wtedy chęci opuszczenia kraju. Szeregi działaczy solidarnościowych zostały bardzo przetrzebione przez emigrację na Podkarpaciu czy Lubelszczyźnie, w znacznie mniejszej mierze dotyczyło to Pomorza.
Żyliście poza systemem, ale, jak wspomniałeś, system o was nie zapominał.
– Zdarzały się najścia, te najbardziej nieprzyjemne – świtem, jeszcze po ciemku. Inwigilacja niejednokrotnie towarzyszyła nawet naszym spotkaniom sportowym, towarzyskim. Pierwszą siedzibę mieliśmy w Sopocie na Parkowej, pod Operą Leśną. Wynajmowaliśmy tam część budynku dla spółdzielni „Doradca”. Pamiętam spotkanie sylwestrowe, które tam urządziliśmy, jak się potem okazało starannie obserwowane. Od czasu do czasu zatrzymywano osoby z naszego środowiska, przesłuchiwano, urządzano rewizje. Mnie się to też zdarzyło, ale w żadnym razie nie przypisuję sobie heroicznej karty, ale też uważam, że nie mam się czego wstydzić.
Po sierpniowym strajku 1988, kiedy zarysowała się możliwość rozmów „okrągłego stołu”, wasze gdańskie liberalne środowisko zdecydowało o przedstawieniu własnego, niefirmowanego przez „Solidarność”, projektu polityczno-gospodarczego opartego na powszechnej prywatyzacji. To był pierwszy gdański Kongres Liberałów, który wzbudził zainteresowanie i w Polsce i za granicą, ale przy „okrągłym stole” was nie było.
– Nie identyfikowaliśmy się z roszczeniową postawą „Solidarności”. Jej żądania mogły dobić ledwo dyszącą polską gospodarkę. Kiedy uformował się rząd Tadeusza Mazowieckiego z Leszkiem Balcerowiczem jako wicepremierem i ministrem finansów i zaczęły się prawdziwe reformy, większość roszczeniowych ustaleń „okrągłego stołu” musiała przestać obowiązywać. Pracowaliśmy wtedy nad stworzeniem takiego programu przemian strukturalnych, który uzupełniałby szokowy program Balcerowicza. Miałem zaproszenie do tego rządu, ale wtedy nie czułem się jeszcze gotowy.
Budowaliśmy też nasze liberalne struktury. Zostałem przewodniczącym Kongresu Liberałów, działającego jako stowarzyszenie, a w 1990 po powołaniu partii Kongres Liberalno-Demokratyczny przez krótki czas nią kierowałem. Kiedy Lech Wałęsa jako prezydent powierzył misję utworzenia rządu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, przydały się nasze pełne gospodarczych projektów szuflady. To nas wyróżniało. Wtedy miałem krótki epizod pracy w Harvardzie. Wróciłem i przyjąłem propozycję udziału w tym rządzie, zorganizowaliśmy też konferencję w hotelu Marriott, która pozwoliła nam przedstawić się całej Polsce. Przybyło bardzo wielu dziennikarzy i przedstawicieli różnych środowisk zainteresowanych projektami ludzi gotowych kontynuować reformy Balcerowicza.
Nasz program był rozpisany na wiele elementów: samorządowy, przekształceń własnościowych, dokończenia reform Balcerowicza, energetyczny. Był w nim też nieśmiało wyrażony element światopoglądowy, bo jako ludzie, którzy wykuwali te programy w przykościelnych salach, bardzo oględnie stawialiśmy kwestię świeckości państwa. Kiedy jednak, po wielu naradach, w końcu zdecydowaliśmy tę kwestię postawić, KLD miał najwyższe w historii notowania. Okazało się więc, że było w naszym społeczeństwie zapotrzebowanie na tego typu głos.
W czasach, kiedy poszukiwaliście własnej drogi, by w odpowiednim czasie zaprezentować program polityczno-gospodarczy, kiedy rozczytywaliście się w klasykach liberalizmu, co przede wszystkim uwiodło Twoje środowisko w tej liberalnej wizji urządzenia świata, przecież do dziś aż nazbyt często krytykowanej?
– Liberałowie bardzo mocno akcentowali kwestię własności prywatnej postrzegając ją jako element niezależności od władzy. W przedsiębiorstwie państwowym nie ma tej niezależności, jest się najmitą. Własność prywatna to sposób zerwania tej pępowiny. Ważny był właśnie ten mocny akcent obywatelsko-własnościowy, nie własność jako cel sam w sobie, ale odpowiedzialność i wolność osobista oparta na własności prywatnej.
Zostajesz ministrem przekształceń własnościowych w kraju ze zrujnowaną gospodarką, ze społeczeństwem pełnym nadziei na niemal natychmiastową poprawę bytu, z roszczeniowymi załogami wielkich zakładów przemysłowych.
– Dziś już nikt nie pamięta, co naprawdę oznacza państwo w ruinie, a tak właśnie było, kiedy przejmowaliśmy schedę po PRL. Kiedy mówi się o tych naszych rzekomo zaprzepaszczonych „srebrach rodowych” to jest o wielkich zakładach przemysłowych, nie chce się pamiętać, że właśnie w najgorszej sytuacji finansowej były te stosunkowo nowoczesne zakłady z epoki Gierka, bo to one spłacały kredyty, a urealnienie stóp procentowych sprawiło, że de facto były bankrutami. Paradoksalnie te stare zakłady, które nie musiały obsługiwać kredytów gierkowskich jakoś ciągnęły. Zawalił się jednak całkowicie rynek radziecki. Produkcja większości polskich zakładów, łącznie ze stoczniami, nakierowana była na RWPG, a przede wszystkim na rynek Związku Radzieckiego. Na przykład taki zakład w Starachowicach, ze świetnymi związkowcami, produkujący ciężarówki Star w zasadzie wszystkie sprzedawał na rynek radziecki. Niestety, nie były sprzedawalne na rynku europejskim. Podobnie było z rybackimi bazami przetwórniami, specjalnością Stoczni Gdańskiej. Dziś o tym się już zapomniało i dominuje narracja o jakimś wspaniałym majątku, który odziedziczyliśmy po PRL.
Wszystko trzeba było zrobić od nowa, przede wszystkim założyć giełdę. Postawienie gospodarki na nogi było, moim zdaniem, ważniejsze niż dekomunizacja, o którą gwałtownie dopominała się partia Porozumienie Centrum, jednocześnie nie gardząc uwłaszczaniem się na niektórych fragmentach postpeerelowskiej gospodarki. Dla mnie bardzo znamiennym znakiem tamtych czasów było to, że mój urząd został ulokowany przy ulicy Mysiej w budynku zlikwidowanej właśnie cenzury. Zasiadłem przy biurku głównego cenzora, człowieka, od którego decyzji zależało, co można, a czego nie można publikować. Kiedy z Wiesławem Rozłuckim, który pracował nad koncepcją rynku kapitałowego, rozglądaliśmy się za siedzibą dla giełdy, uznaliśmy, że najwłaściwszym miejscem będzie budynek, w którym do niedawna zapadały wszystkie ważne decyzje dotyczące naszego kraju, a więc siedziba Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tak więc przerobiliśmy siedzibę komunizmu na siedzibę gospodarki kapitałowej czyli kapitalizmu.
Rzeczywiście symboliczne, ale przecież ta droga od socjalizmu do kapitalizmu okazała się obarczona wieloma niespełnionymi nadziejami, wykluczeniem niektórych grup społecznych.
– Polska jednak się wyróżniała na tle krajów postkomunistycznych rzeczywistą eksplozją przedsiębiorczości. Tego nie dało się zaobserwować, kiedy się jechało przez Czechosłowację, inne byłe kraje tzw. demokracji ludowej, a zwłaszcza smutną NRD. To jednak był olbrzymi kontrast na korzyść naszego kraju. Warto przytoczyć taki anegdotyczny przykład. W małej miejscowości Osinów Dolny nad Odrą, liczącej niewiele ponad dwustu mieszkańców powstało około stu zakładów fryzjerskich. Oczywiście korzystali z nich Niemcy, a mieszkańcy Osinowa zwietrzyli dobry interes. Ta wyniesiona z ciężkich czasów żyłka przedsiębiorczości na pewno nas wyróżnia. Nawet gospodarka komunistyczna jakoś oddychała dzięki bazarom, prywatnym zakładom, rzemiosłu. Stąd właśnie wzięły się podwaliny polskiego biznesu.
Liberałom przypisuje się stwierdzenie: „Pierwszy milion trzeba ukraść”.
– Nie wiem, skąd się to wzięło, ale, niestety, parę nieprzyjemnych opinii do nas przylgnęło. Nie miałem i nie mam złudzeń, że można być popularnym prywatyzatorem. Nikomu w żadnym kraju to się nie udało. Zaczynałem w tym samym czasie jak Detlev Rohwedder, który zajmował się prywatyzacją w byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej. On, niestety, został zastrzelony. Taki był poziom agresji. Panowało przeświadczenie, że ktoś brutalnie wkracza na teren, który uważamy za niczyj, ale swój w sensie możliwości ciągnięcia z niego korzyści.
Sytuacja w Polsce wyglądała tak: kapitał zagraniczny raczej się nie garnął do inwestowania, kapitał polski w zasadzie nie istniał. Zdecydowałem się więc przekształcać zakłady kilkusetosobowe, kilkudziesięcioosobowe w spółki pracownicze. Pracownicy dostawali udziały, z czasem je sprzedawali, a jeżeli był zdolny menadżer wyprowadzał zakład na prostą. Tak było na przykład z zakładem materiałów opatrunkowych w Toruniu, który stał się z czasem korporacją międzynarodową na dużą skalę. Nie zawsze to się udawało, ale taki był profil polskiej prywatyzacji.
Niesprawiedliwość tego systemu polegała na tym, że pomijał nauczycieli, lekarzy i inne środowiska poza zakładami produkcyjnymi. Powstała więc koncepcja powszechnej prywatyzacji, która nie dała dobrych wyników. Niestety, nie ma drogi na skróty, to musiało trwać, a w ludziach było bardzo dużo lęku przed nieznanym. Zetknąłem się z tym już w 1990 roku w czasie kampanii przed drugą turą wyborów prezydenckich, w której Lech Wałęsa miał rywalizować ze Stanem Tymińskim. Jeździłem na spotkania wyborcze do zakładów pracy, między innymi w Świętokrzyskie. Spotykałem tam ogromnie zalęknionych ludzi. Podobnie było z pracownikami PGR-ów. Właśnie na tym strachu i obietnicach bez pokrycia budował swoją kampanię Tymiński. To była bardzo poważna lekcja.
Było jednak sporo nadziei, optymizmu, i właśnie przedsiębiorczości. Bardzo mnie cieszyły pozytywne recenzje na Zachodzie dotyczące naszych poczynań. Przecież pierwotnie przeważała tam obawa, czy ci dzielni Polacy, specjaliści pod powstań, wykażą się gospodarnością. Okazało się, że poszło lepiej niż w innych krajach, ale z czasem zwinięty został parasol ochronny „Solidarności” nad reformami. Przeważyły opinie związkowców z wielkich zakładów, jak huty, stocznie, gdzie niestety panowała stagnacja. W tej sytuacji rząd Hanny Suchockiej zakończył swoją misję a wraz z nim ja jako minister przekształceń własnościowych. Powołany po wyborach w 1993 roku rząd SLD w zasadzie kontynuował reformy, bo Wiesław Kaczmarek robił właściwie to co ja, tylko trochę wolniej. Potem wszystkie rządy kontynuowały działania reformatorskie, choć najpierw bardzo surowo je krytykowały.
Najostrzejsza krytyka dotyczyła sytuacji mieszkańców wsi popegeerowskich.
– To była ta straszna spuścizna komunizmu. Pracowników PGR-ów cechowała wyuczona bezradność. Czekali aż ktoś podejmie za nich decyzje dotyczące ich przyszłości, czekali na socjal.
Jednym z pomysłów Longina Komołowskiego, ministra pracy i polityki społecznej w rządzie Jerzego Buzka, a wcześniej członka Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, było dokonywanie podziału popegerowskiego majątku między pracowników PGR-ów. Zainteresowanie było nikłe.
– Pamiętam wizytę w Polsce premier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher w 1991 roku. Koniecznie chciała odwiedzić sprywatyzowane przedsiębiorstwa. Lecieliśmy razem helikopterem do Łodzi, gdzie były ogromne problemy z zakładami włókienniczymi, których produkcja i wzornictwo musiały dostosować się do wymagań rynku zachodniego. W czasie lotu spojrzała w dół i patrząc na szachownicę niewielkich połaci ziemi należących do prywatnych gospodarstw, powiedziała: „Widzę wasz problem”. Wiedzieliśmy oboje, że przyszłością rolnictwa są uprzemysłowione duże gospodarstwa. Do tego było jeszcze bardzo daleko. PGR-ów nie udawało się tak od razu przekształcić. W zakładach produkcyjnych też trzeba było mierzyć się z komunistyczną mentalnością i właśnie to było najtrudniejsze. „Najgorsze w komunizmie jest to, co następuje potem” – to też słowa Margaret Thatcher.
My, liberałowie zderzyliśmy się z tą rzeczywistością „potem”. Po wyborczym zwycięstwie SLD opuszczaliśmy rządowe posady jako ludzie raczej niemajętni, a krążyły legendy o naszym rzekomym bogactwie, o moich willach, o posiadłości syna na Florydzie, pomijając fakt, że nie mam syna, o oszałamiającym majątku Bieleckiego. Było to szokująco niewspółmierne w stosunku do rzeczywistości. Musieliśmy po prostu zwyczajnie zadbać o dalsze utrzymanie. Mnie pomogło to, że zostałem oddelegowany przez Bank Światowy na Ukrainę. Potem byłem w Wietnamie, w Chinach.
W odróżnieniu od krytycznych ocen w kraju, za granicą cieszyłeś się uznaniem.
– To prawda. Na spotkaniach w Paryżu, Wiedniu otwarcie podkreślano, że nasz model prywatyzacji okazał się najlepszy, bo był rozpisany na wiele ścieżek. Mogły być spółki pracownicze, firmy wprowadzane na giełdę, mógł być kapitał zagraniczny, choć trzeba przyznać, że pozyskiwany z dużym trudem. Mogły być też specjalne przywileje dla polskiej przedsiębiorczości. Ta wielorakość okazała się zasadniczą zaletą.
Polska została uznana w Europie za prymusa w kwestii przekształceń gospodarczych. Nie rozumiem, jak można było o najbardziej dynamicznie rozwijającej się gospodarce lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych stworzyć mit gospodarki w ruinie, niestety, przyjęty przez część polskiego społeczeństwa za rzeczywistość. Wręcz nieprawdopodobny paradoks…
… dotyczący także Ciebie osobiście. Ceniony za granicą za wyniki prywatyzacji, w kraju zostałeś oskarżony o działanie na szkodę dwóch spółek.
– Widocznie niektórym środowiskom dla przykrycia własnych niepowodzeń potrzebny był jakiś „szwarccharakter” i obsadzono mnie w tej roli. To było przykre, szczególnie dla rodziny. Ciągnęło się jedenaście lat, by ostatecznie zakończyć się uznaniem prokuratorskich zarzutów za bezzasadne.
Właściwie od początku przemian ustrojowych Polska spoglądała w stronę Unii Europejskiej. Oficjalny wniosek o członkostwo został złożony w 1994 roku. Angażowałeś się w działania na rzecz przystąpienia do UE?
– W sejmie jako poseł przede wszystkim miałem na uwadze sprawy gospodarki krajowej, ale byłem też członkiem sejmowej komisji europejskiej. Byliśmy wtedy jak uczniowie: jeździliśmy do Brukseli, przyglądaliśmy się funkcjonowaniu struktur europejskich i staraliśmy się zaliczać kolejne „klasy” zbliżające do członkostwa. Musieliśmy spełnić tak zwane kryteria kopenhaskie ustalone przez Radę Europy w 1993 roku. Dotyczyły zarówno kwestii gospodarczych jak politycznych. Chodziło także o przystosowanie systemu prawnego w państwach starających się o członkostwo do systemu prawnego Unii.
Kiedy już zostaliśmy członkiem Unii, a ja zostałem europosłem, rzucono mnie na bardzo głęboką wodę. Objąłem funkcję przewodniczącego komisji budżetowej Parlamentu Europejskiego. Współpracowałem z przedstawicielami krajów z co najmniej dziesięcioletnim doświadczeniem. To był czas bardzo intensywnej pracy i nauki. Uczyłem się prowadzić negocjacje budżetowe. Udało mi się opanować to podstawowe rzemiosło. Kiedy w 2009 roku zostałem nominowany przez polski rząd na komisarza ds. budżetu Komisji Europejskiej, po przesłuchaniu w Parlamencie Europejskim objąłem to stanowisko na początku 2010 roku i pełniłem przez cztery lata. Wtedy rysowała się już następna perspektywa budżetowa na lata 2014- 2020.
Zabiegałeś o te obiecane trzysta miliardów dla Polski.
– Właśnie. Pamiętam konferencję, kiedy staliśmy razem: Jerzy Buzek, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, Donald Tusk, premier Polski i Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, a ja obiecywałem solennie ten przypływ pieniędzy dla Polski. Zresztą udało się pozyskać więcej niż trzysta miliardów, właściwie to prawie pięćset, dla Polski wtedy docenianej w Europie, stawianej za wzór przekształceń ustrojowych. Wtedy cały budżet UE na lata 2014-2020 zmalał w porównaniu do okresu poprzedniego, natomiast Polska otrzymała więcej niż w poprzednim rozdaniu. Nasz kraj wykonał bardzo istotny skok do przodu, dzięki tym pieniądzom, które zresztą do dziś są konsumowane. Nominalnie budżet obowiązywał do 2020,ale zgodnie z zasadą „n+3” będzie konsumowany do 2023 roku.
Warto przyjrzeć się tabeli przedstawiającej podział unijnych środków dla poszczególnych krajów. Ilustruje ona ten ogromny sukces Polski. O te pieniądze trzeba było zabiegać, przedstawiając konkretne argumenty, w żadnym wypadku nie obowiązywała i nie obowiązuje zasada, że się po prostu należą. To była miara zaufania do naszego kraju i jego przedstawicieli. Były pewne uwagi ze strony innych państw, dla których pula finansowa zmalała. Udało się jednak obronić tę najgrubszą polską kopertę. W czasie długich narad ostatniej nocy przed zatwierdzeniem budżetu dużą rolę w negocjacjach odegrał ówczesny premier, Donald Tusk.
Obecny, wynegocjowany wieloletni plan budżetowy dla Polski jest najmniej korzystny od czasu naszego wstąpienia do Unii, tyle, że nie jest to wyraźnie dostrzegalne z racji dodatkowych pieniędzy na plan odbudowy po pandemii. Te pieniądze powinny już popłynąć do Polski i zostać wprowadzone do obiegu gospodarki. Każdy miesiąc spóźnienia to strata.
Ich przekazanie nie tylko się opóźnia, wygląda na to, że może być w ogóle zagrożone.
– Wszystkie pieniądze dla Polski, również te z planu wieloletniego są zagrożone. Kwestia przestrzegania praworządności jest sprawa kluczową. Właściwie już jesteśmy poza przestrzenią prawną Unii. Można się też znaleźć poza ambicjami energetycznymi. Polska to jedyny kraj, w którym w ostatnich latach budowało się nowe bloki węglowe. Można cofać się do PRL w sposobie zarządzania gospodarką poprzez nacjonalizację i skrajne upartyjnienie publicznego obszaru. Właściwie trwa już wyprowadzanie Polski z Unii i Unii z Polski. Od pewnego czasu nasila się antyunijna retoryka, do której ostatnio dochodzi jeszcze deprecjonowanie unijnych pieniędzy. Coraz głośniej brzmi: Poradzimy sobie bez nich!
Jak oceniasz perspektywy polskiej gospodarki?
– Mówię moim kolegom, którzy oczekują na zmiany polityczne i wręcz rwą się do naprawy gospodarki w konkretnych resortach, że, niestety, wkroczą na teren zaminowany. Trzeba będzie najpierw rozpoznać te miny w postaci źle prowadzonych przedsiębiorstw państwowych przez osoby skrajnie niekompetentne. Pomorze jest szczególnie dotknięte, ponieważ Orlen wchłonął Energę, a teraz jesteśmy na etapie rozbioru Lotosu, dzieła życia prezesa Olechnowicza. Unia postawiła wprawdzie warunki zaporowe polegające między innymi na konieczności sprzedaży najnowocześniejszej rafinerii w Polsce, licząc, że polskie władze się na to nie zgodzą i Lotos pozostanie odrębną firmą. Polski rząd, niestety, na te warunki się zgodził i postawił na monopol Orlenu. Przestrzegam więc, że naprawa gospodarki to będzie czas saperów, którzy będą musieli najpierw rozbroić te miny.
Widzisz siebie w tej roli?
– Ja już tę rolę sapera w swoim czasie spełniłem. Wiem, co oznaczało w pierwszych latach dziewięćdziesiątych reformowanie zrujnowanej, zbankrutowanej gospodarki. Teraz nie jest wprawdzie zbankrutowana, ale ma bardzo słabe inwestycje, a pieniądz jest w groźnej inflacji. Sygnały są mocno niepokojące.
Październik 2021