PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Żal mi pięknej solidarnościowej idei

Żal mi pięknej solidarnościowej idei
Z Brunonem Przewoźniakiem, animatorem kultury w latach sześćdziesiątych XX wieku, inżynierem budowy okrętów, wieloletnim pracownikiem Stoczni Gdańskiej, rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
 Brunon Przewoźniak w biurze firmy Protea
Brunon Przewoźniak w biurze firmy Protea
Fot. archiwum prywatne

Maria Mrozińska: – Sierpień to miesiąc rocznic wielu ważnych wydarzeń. Niestety, zbyt często obchodzimy je podzieleni. Tak jak różni nas sposób czczenia rocznicy powstania warszawskiego, spór szczególnie bolesny dla powstańców, tak w Gdańsku różne środowiska odmiennie odczytują dziedzictwo Sierpnia ‘80. Jak Pan, świadek tamtych wydarzeń, postrzega te podziały?

Bruno Przewoźniak: – Z przykrością. Po prostu żal mi tamtej pięknej łączącej idei, w miejsce której pojawiły się podziały. Związany byłem ze Stocznią Gdańską przez wiele lat. Zacząłem pracę jako budowniczy, skończyłem jako kierownik dużego wydziału. Stocznia to szczególny zakład, w jakimś sensie pełniła rolę miastotwórczą, stanowiła przemysłowy i społeczny fundament Gdańska. Tu wykształciła się wielkoprzemysłowa kadra zarówno robotnicza jak techniczna, coraz bardziej świadoma swoich praw. Z czasem stała się zagrożeniem dla obowiązującego w PRL systemu. Czułem się i nadal czuję się związany z tą ideą społecznej solidarności, która narodziła się w stoczni. To właśnie dzięki stoczni, a szerzej morzu i przemysłowi okrętowemu  stałem się gdańszczaninem z wyboru.

A z urodzenia?

Jestem Wielkopolaninem, choć zabrzmi to być może zbyt patetycznie, z rodzinnymi patriotycznymi tradycjami. W czasie powstania wielkopolskiego, kiedy pod koniec 1918 roku do walki z niemieckim zaborcą we wszystkich miastach i miasteczkach organizowały się oddziały powstańcze, w Środzie Wielkopolskiej, skąd pochodzę, głównym organizatorem takiego oddziału był mój dziadek, Stanisław Derczyński. Zaangażował poważne środki finansowe w  stworzenie oddziału w sile kompanii wojska. W tej kompanii walczył także jego syn, a reszta rodziny zajmowała się wsparciem walczących, zapewnieniem wyżywienia, naprawą odzieży oraz, oczywiście, opatrywaniem rannych. Moja mama, wtedy dwunastoletnia, dowoziła konno na powstańczy front potrzebną żywność i też opatrywała rannych. Powstanie okazało się tym jednym z nielicznych polskich zrywów, które przyniosły zwycięstwo i ostateczne ustalenie granicy polsko-niemieckiej po I wojnie światowej zgodnie z przebiegiem linii powstańczego frontu.

Po rozpoczęciu II wojny światowej powstańcy wielkopolscy zapłacili wysoką cenę za swoje zaangażowanie. Niemieckie oddziały specjalne dysponowały dokładnymi listami uczestników powstania i osób zaangażowanych w działalność patriotyczną. Dziadkowi, Stanisławowi Derczyńskiemu, udało się uniknąć aresztowania tylko dzięki temu, że pomylono go z jego synem, także Stanisławem, który był na froncie. W ramach akcji eksterminacyjnej dwudziestu dziewięciu obywateli Środy Wielkopolskiej zostało rozstrzelanych na Starym Rynku 20 października 1939 roku podczas publicznej egzekucji, na którą przymusowo spędzono mieszkańców. Te wszystkie wydarzenia żyły w rodzinnej pamięci, podobnie jak te związane z zaangażowaniem członków mojej rodziny w walkę z Sowietami.

W wojnie polsko-bolszewickiej brał udział Bronisław Przewoźniak, starszy brat mojego ojca. Służył w artylerii. Stanisław Derczyński, junior, brat mojej matki, walczył na froncie kijowskim w 8. pułku strzelców wielkopolskich, zaś Stanisław Mielcarski, kuzyn matki, w  60. pułku piechoty. Wszyscy trzej brali później udział w kampanii wrześniowej. Stanisław Derczyński i Stanisław Mielcarski trafili do sowieckiej niewoli i zostali zamordowani w Katyniu.

– Zbrodnia katyńska, która dotknęła pańską rodzinę, przez dziesięciolecia była zakłamywana. Publikacje ukazujące prawdę o tej zbrodni były zakazane, ich autorzy prześladowani, ścigani byli nawet piszący na murach: „Katyń pamiętamy”.

Wiedzieliśmy, że jest to temat zakazany, ale w naszej rodzinie powracał w rozmowach, tym bardziej, że tylko zrządzeniem losu (a jak obaj zgodnie twierdzili – Opatrzności) śmierci w Katyniu uniknęli: mój ojciec i jego brat Bronisław, który walczył jako artylerzysta w armii „Poznań”. Nie wpadł w ręce Sowietów, ponieważ dowództwo zdecydowało o rozwiązaniu jednostki po 17 września 1939 roku. Natomiast ojciec, zmobilizowany po wybuchu wojny, został  skierowany do pracy w przemyśle obronnym. Miał stawić się w Dębicy. Zanim tam dotarł, uprzedził go front. Ostatecznie znalazł się w Łucku i tam szczęśliwie natknął się na brata. Przez prawie trzy miesiące pieszo, ukrywając się za dnia, nocami przedzierali się na zachód w rodzinne strony.

Po wojnie w mojej rodzinie nie było złudzeń co do wprowadzonego na wzór sowiecki systemu. Wychowywałem się w atmosferze nieufności wobec peerelowskiej władzy, a w 1956 roku odczułem jej twardą rękę na własnej skórze. Wtedy mieszkaliśmy już w Poznaniu.

– W środowiskach robotniczych wielkich zakładów przemysłowych narastał bunt: zbyt niskie zarobki, braki w zaopatrzeniu… Pan jako nastolatek dostrzegał to, zastanawiał się nad sytuacja społeczną?

Miałem szesnaście lat. Przesadziłbym, przyznając, że się nad tym poważnie zastanawiałem. Docierały jednak do mnie sygnały, pojawiające się choćby w rodzinnych rozmowach, a to o rosnącym niezadowoleniu w największym poznańskim zakładzie produkcyjnym ZISPO (Zakłady im. Stalina Poznań, byłe zakłady Cegielskiego), a to o brakach w sklepach i innych trudnościach życia codziennego. Pensja ojca, inżyniera na stanowisku, nie wystarczała na utrzymanie rodziny. Mama zajęła się tak zwaną działalnością chałupniczą, jak się to wtedy nazywało. Szyła sukienki dla jakiejś prywatnej firmy, ojciec sam naprawiał nam buty.

Wtedy w czerwcu 1956 pracowałem jako goniec w targowej agencji reklamowej Międzynarodowych Targów Poznańskich. Wiedziałem o niepokojach w „Cegielskim” (nigdy nie nazywaliśmy inaczej tych zakładów), o delegatach robotniczych, którzy udali się na rozmowy do władz partyjnych i zostali zatrzymani.

W czwartek, 28 czerwca, ojciec wrócił z informacją, że „Cegielski” strajkuje a inne zakłady się przyłączają. Mieszkaliśmy w centrum, z ulicy słychać było okrzyki. Wybiegłem z domu i od razu natknąłem się na idący naszą ulicą tłum z biało-czerwonymi flagami i transparentami. Było w tym coś wzniosłego, porywającego, równocześnie budzącego obawę o tych, którzy się na to odważyli. Tłum rósł. Od Mostu Uniwersyteckiego, przez plac przed Zamkiem, aż do końca ulicy św. Marcina (w tamtym czasie Armii Czerwonej) pełno było ludzi, głowa przy głowie. Zatrzymały się tramwaje, ktoś przemawiał z platformy ciężarówki. Co chwila podnosiły się okrzyki: Chleba! Wolności! Ktoś zaintonował i nagle wręcz zagrzmiało: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Ludzie działali jak w transie. Widziałem zdumiewającą scenę. Dwie panie w mundurach tramwajarek podeszły do milicjanta i odebrały mu kaburę z pistoletem. Nie stawiał żadnego oporu.

Z ust do ust przekazywano wiadomość, że delegaci z „Cegielskiego” są przetrzymywani w więzieniu przy ulicy Młyńskiej. Ludzie ruszyli tam, straż więzienna natychmiast się poddała, ale robotniczych delegatów tam nie było. Protestujący postanowili ich poszukać w siedzibie Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Kochanowskiego. Z budynku padły strzały, kula trafiła młodego mężczyznę, właściwie chłopaka. Wzbudziło to ogromny gniew protestujących, w stronę budynku UB poleciały kamienie, butelki z benzyną. Wycofałem się, ruszyłem do  domu. Na ulicy zauważyłem wyrzucone na bruk urządzenia zagłuszające radiostację Wolna Europa. Rozległy się strzały. Ludzie zaczęli kryć się, gdzie się dało. Potknąłem się, upadłem na chodnik. Zanim się podniosłem, nadjechał czołg i otworzył ogień w kierunku, skąd słychać było strzały. Po chwili wszystko ucichło, pozbierałem się. Z włazu czołgu wychylił się jakiś oficer i wykrzyczał, żeby się natychmiast oddalić. Był w mundurze polskiego oficera, ale doznałem szoku, bo krzyczał po rosyjsku.

Szybko ruszyłem do domu. Na naszej ulicy słychać były strzały. Schroniłem się w bramie. Nasz dom był dwie bramy dalej. Postanowiłem szybko przeskoczyć ten krótki dystans, ale, niestety, nie udało się. Pod ścianami budynków przemykali gęsiego milicjanci z karabinami. Zawróciłem z powrotem do bramy i w tym momencie otrzymałem potężny cios w plecy kolbą karabinu. Upadłem na schody. Mimo strasznego bólu zdołałem jakoś dojść na półpiętro a tam otworzyły się drzwi mieszkania i jego mieszkańcy wciągnęli mnie do środka. Ochłonąłem i jakoś dotarłem do domu. Nie można było nawet myśleć o pomocy lekarskiej, wszystkich poszkodowanych natychmiast aresztowano. Sprawdzane były przychodnie i szpitale. Jakoś się z tego wygrzebałem. Dopiero po latach, po wykonaniu warstwowego zdjęcia całego kręgosłupa okazało się, że miałem pęknięty krąg a trzy kolejne zostały naruszone.

Walki toczyły się  nadal wieczorem i w nocy, ale tego już nie widziałem na własne oczy. Władza rzuciła do walki potężne siły milicji i wojska. Następnego dnia z pamiętnym przemówieniem wystąpił ówczesny premier Józef Cyrankiewicz i powiedział te słynne słowa, których poznaniacy nigdy mu nie zapomnieli: „Każdy, kto odważy się  podnieść rękę przeciw władzy ludowej niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie”. Niebawem rozpoczęło się polowanie na uczestników protestu, wiele osób zostało aresztowanych. Rozpoczęły się procesy. Musiałem się pilnować z tym moim przetrąconym kręgosłupem.

– Po tragicznym czerwcu społeczne nadzieje obudziły przemiany październikowe.

Wczesną jesienią rozpoczęły się procesy uczestników poznańskiego Czerwca. Po wydarzeniach październikowych zostały przerwane i większość aresztowanych wyszło na wolność. Była nadzieja związana z Gomułką, która jednak z czasem okazała się bezpodstawna. A ja skończyłem liceum i koniecznie chciałem podjąć studia związane z morzem, gospodarką morską. Oczywiście, naturalnym wyborem był Gdańsk. I tak zostałem gdańszczaninem.

– Skąd ta miłość do morza?

Było nas takich dwóch. Wraz z kolegą, już jako nastoletni chłopcy, regularnie kupowaliśmy miesięcznik „Morze”. Bardzo interesowały nas zamieszczane tam artykuły. Rozbudziły w nas zamiłowanie do żeglugi. Należeliśmy do klubu żeglarskiego przy firmie Stomil. Żeglowaliśmy głównie na Jeziorze Kierskim. Marzyliśmy o morskiej żegludze. Osobiście bardzo chciałem studiować w  Wyższej Szkole Morskiej, ale wiedziałem, że się tam nie dostanę ze względu na wadę wzroku. Wybrałem więc Wydział Budowy Okrętów na Politechnice Gdańskiej. Bardzo się obawiałem, że tam też się nie dostanę, bo było siedmiu kandydatów na jedno miejsce. Zorientowałem się, że łatwiej będzie pójść na  Wydział Budowy Maszyn w Poznaniu, a potem spróbować przenieść się do Gdańska na ten wybrany wydział. I to mi się udało. Mogłem też realizować żeglarskie pasje. Byłem zaangażowanym działaczem Studenckiego Koła Naukowego Wydziału Budowy Okrętów „Korab”, organizowałem obozy żeglarskie, zaangażowałem się w tworzenie ogólnopolskiego studenckiego jachtingu. Związałem się też z działającym pełną parą studenckim klubem „Żak”. Byłem tam znany jako człowiek od organizacji turystyki, dość skuteczny w działaniu.

–  „Żak” w latach sześćdziesiątych był ważnym ośrodkiem kultury, taką kolorową wyspą wyróżniającą się na tle ogólnej, właściwej komunistycznemu systemowi, szarości.

W ogóle Gdańsk okazał się wspaniałym życiowym wyborem, miejscem realizacji pasji żeglarskich i zawodowych, do tego z tą szczególną ofertą kulturalną „Żaka”, w którą dane mi było się włączyć. W lipcu 1965 objąłem stanowisko prezesa klubu. Powierzono mi w zasadzie funkcję ratowniczą. Klub był zadłużony, konto zablokowane, wierzyciele dopominali się o niezapłacone rachunki. Wiedziałem, że muszę ocalić to wszystko, co „Żak” sobą reprezentował. Fatalną sytuację pogarszała przegrana w przetargu na prowadzenie sopockiego „Non Stopu”, wtedy de facto jednej z pierwszych dyskotek w Polsce. W tej sytuacji postanowiłem przyciągnąć młodzież do „Żaka” na konkurencyjne wieczorki taneczne. W tym celu wykorzystywaliśmy salę teatralną. Do tańca przygrywał zespół „Stolemy”, który potem przekształcił się w znane „Czerwone Gitary”, a śpiewał rozpoczynający karierę Seweryn Krajewski. Powodzenie było ogromne i powoli zacząłem spłacać długi. Dodatkowo zorganizowałem dancingi w ogródku dla trochę starszej młodzieży, mniej interesującej się big beatem. Tam grał zespól Zbigniewa Namysłowskiego, a śpiewała Fryderyka Elkana, dziś zapomniana, ale wtedy bardzo popularna. Dwa wakacyjne miesiące przyniosły dochód, który pozwolił spłacić długi, odblokować konta, a przede wszystkim od jesieni powrócić z ambitną działalnością kulturalną. Ruszył znowu Teatrzyk Rąk „Co To”, kabaret „To-Tu”, Dyskusyjny Klub Filmowy, rozpoczął działalność Teatr Galeria Jerzego Krechowicza.

W marcu 1966 roku zorganizowałem grupę dwudziestu ośmiu muzyków i udaliśmy się do Wrocławia na odbywający się tam festiwal Jazz nad Odrą. Odnieśliśmy sukces, zdobyliśmy laury. Najlepszym kompozytorem festiwalu został uznany Jerzy Sapiejewski z naszej ekipy, który później zrobił karierę w USA, najlepszym muzykiem także nasz, Stanisław Cieślak. Drugie miejsce zdobył klubowy kwartet jazzowy „Żaka”.

W „Żaku” odbywały się także wystawy malarstwa, które przyciągały liczną  publiczność. Wtedy zwrócił na mnie uwagę profesor Państwowej Wyższej szkoły Sztuk Plastycznych (dziś Akademia Sztuk Pięknych), Władysław Jackiewicz. Profesor był wówczas prezesem gdańskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków, który właśnie wtedy otrzymał prawo użytkowania  Dworu Artusa jako galerii sztuki. Profesor zaproponował mi zorganizowanie tej galerii oraz biura ZPAP. Katalogi, inne wydawnictwa artystyczne, organizacja wernisaży – to była moja działka. Zajmowałem się tym przez ponad dwa lata.

– A ta działalność w środowisku kultury i bliskie związki z jej wybitnymi przedstawicielami nie przyciągnęły uwagi wiadomych służb? Przecież kultura w PRL była poddawana bacznej obserwacji, cenzurowana.

Owszem, mieliśmy kłopoty z cenzurą i w „Żaku”, i w ZPAP. Z wielkim trudem udawało się przepychać teksty Teatru „To-Tu”. Oczywiście w środowisku studenckim z pewnością zdarzali się agenci. Osobiście zetknąłem się z agentką Barbarą, która była przydzielona do inwigilacji środowiska studenckiego. Często, co w tej sytuacji naturalne, pojawiała się w Żaku”. W dodatku zagięła na mnie parol, nie wiem, czy z rzeczywistego zainteresowania moją osobą, czy też z polecenia SB. Kiedy odrzuciłem jej awanse, omal nie zostałem wcielony do wojska. Miałem wtedy kłopoty na studiach, o czym ona skwapliwie doniosła w liście do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Podszyła się przy tym pod moją matkę rzekomo zabiegającą o to, by wojsko właściwie wychowało niesfornego syna. Kiedy Barbara została rozszyfrowana, natychmiast przeniesiono ją do Szczecina. W Gdańsku była spalona.

–  „Żak”, Dwór Artusa, galeria sztuki… to dość dalekie od wybranego zawodu. Co z budową okrętów?

Właśnie. Wbrew pozorom i pociągającym relacjom z ludźmi ze środowisk kulturalnych nie porzuciłem myśli o uprawianiu zawodu inżyniera budowy okrętów. W czasie pracy dla ZPAP ukończyłem studia, uzyskałem dyplom i podjąłem starania o pracę w Stoczni Gdańskiej. Zostałem zatrudniony w charakterze budowniczego pod koniec 1968 roku. Powierzono mi trawler przetwórnię, który wówczas był w początkowej fazie budowy. Miałem więc czas, by dokładnie zapoznać z się z technologią, konstrukcją. Szybko się w to wciągnąłem i upewniłem się, że dobrze wybrałem swoją zawodową przyszłość, chociaż warunki były trudne. Szczególne trudności sprawiała koordynacja przy pracach wyposażeniowych, kiedy na statku jednocześnie pracuje trzystu, czterystu ludzi z różnych wydziałów i różnych specjalności. Trzeba przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo, tak zaplanować prace, żeby jeden drugiemu nie przeszkadzał, nie zniszczył przypadkiem już wykonanego dzieła etc. Moje doświadczenie w kwestiach organizacyjnych, chociaż z zupełnie innej dziedziny, bardzo mi się przydawało. Praca w stoczni satysfakcjonowała mnie, mimo że dostrzegałem braki organizacyjne, zaopatrzeniowe, odczuwałem naciski dotyczące szczególnie ostatniego etapu wyposażenia statków dla ZSRR. To nie była łatwa współpraca, a pośpiech groził katastrofą, a przynajmniej dodatkowymi kłopotami, awarią.

 Archiwalne zdjęcie Brunona Przewoźniaka na uroczystości rozpoczęcia budowy Centralnego Ośrodka Obróbki i Prefabrykacji Kadłubów K-1
Brunon Przewoźniak na uroczystości rozpoczęcia budowy Centralnego Ośrodka Obróbki i Prefabrykacji Kadłubów K-1, kwiecień 1975
Fot. archiwum prywatne

– A nastroje wśród załogi? Dostrzegał Pan narastające niezadowolenie, które eksplodowało w grudniu 1970 po drastycznych podwyżkach?

Oczywiście. Zawsze byłem blisko z załogą, wzajemnie się wspieraliśmy, tyle, że dwa miesiące przed Grudniem zostałem przeniesiony na wydział K-2. Byłem więc niejako nowy wśród załogi, nie zdołałem jeszcze zdobyć zaufania. Właściwie funkcjonowałem bez konkretnego przydziału. Ta sytuacja była właśnie wynikiem awarii spowodowanej bezmyślnym pospiechem po morskich próbach statku budowanego dla ZSRR. Z powodu zdjętego bez jakiegokolwiek uzasadnienia włazu zalana została siłownia, za którą byłem odpowiedzialny. Sytuację zdołałem opanować dzięki pomocy jednego z pracowników, którego wcześniej wybroniłem przed zwolnieniem dyscyplinarnym też za wynikające z pospiechu niedopatrzenie, które groziło katastrofą.

Kiedy wybuchł strajk w stoczni miałem jak najgorsze przeczucia. Starałem się wytłumaczyć ludziom z  K-2, by nie opuszczali stoczni. Sam byłem tam  właściwie przez cały czas tych dramatycznych wydarzeń. Wyszedłem tylko, by jakoś bezpiecznie odprowadzić do domu we Wrzeszczu moją narzeczoną, pracującą wtedy w Unimorze.

Nie miałem najmniejszych złudzeń co do zachowania władzy wobec protestujących robotników. Nosiłem w pamięci obraz wydarzeń poznańskiego Czerwca. Niestety, moje przeczucia się sprawdziły. Byłem w stoczni, kiedy padły strzały przed bramą. Potem nadszedł gdyński „czarny czwartek” 17 grudnia dokładnie przypominający poznańskie wydarzenia. Padły strzały w kierunku tłumu protestujących. Kolega chirurg pracujący wtedy w gdyńskim szpitalu, do którego trafiali ranni, nie bardzo był w stanie o tym mówić. Kolejny raz w historii PRL wydarzenia zapisały się krwawymi zgłoskami.

– Zapisały się trwale w pamięci mieszkańców Gdańska i Gdyni. Żądanie upamiętnienia ofiar wciąż wracało przez kolejne dziesięciolecie, szczególnie mocno wypowiadane przez stoczniowców.

I wreszcie doczekało się realizacji w 1980 roku. Miałem w tym swój udział. W 1972 roku, po roku pracy na wydziale K-2, zostałem zatrudniony na wydziale K-1, najpierw jako zastępca kierownika, później po modernizacji obejmującej budowę nowych hal i pochylni, jako kierownik. Podlegało mi około tysiąca pracowników. Zżyłem się z załogą, wyczuwałem jej nastroje, rozumiałem wyrażaną przy okazji kolejnych rocznic potrzebę uczczenia poległych kolegów.

Kiedy w sierpniu 1980 wybuchł strajk, byłem na urlopie. Natychmiast wróciłem do Gdańska, do stoczni i pozostałem tam do końca, do podpisania porozumień z przedstawicielami władzy. Kiedy obserwowałem, jak dołączały kolejne zakłady, jak ten strajk rósł, a strajkujący nie opuszczali stoczni, po raz pierwszy nabrałem nadziei, że tym razem uda się uniknąć ofiar. Cieszyła mnie decyzja dyrektora Klemensa Gniecha o udostępnieniu strajkującym zakładowej drukarni i radiowęzła, co pozwoliło śledzić toczące się rozmowy strajkujących z władzą. Nadzieja się umacniała. Pojawiła się też wreszcie szansa upamiętnienia ofiar Grudnia. W czasie strajku narodziła się idea budowy pomnika, stworzona przez Bogdana Pietruszkę, a dzień po zakończeniu strajku powołany został Społeczny Komitet Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970. Jego idea uzyskała kształt architektoniczny, który opracował Wiesław Szyślak. Komitet miał więc szczegółowy projekt, ustalone miejsce posadowienia pomnika, ale właściwie nie wiadomo było, kto dokładnie wykona te monumentalne  42-metrowe potężne krzyże. Zgodnie z żądaniami załogi wykonawcą miała być stocznia, ale kto konkretnie zajmie się budową, nie ustalono. Kiedy Wiesław Szyślak wraz z Zygmuntem Manderlą, sekretarzem komitetu przyszli na K-1 z pytaniem o możliwość wykonania w traserni liter napisu, który miał być umieszczony na murze przy pomniku („Pan da siłę swojemu ludowi, Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju” werset 11, psalm 29 w tłumaczeniu Czesława Miłosza), oczywiście się zgodziłem, ale równocześnie wypytałem o szczegóły dotyczące samego pomnika (materiały, wysokość, ciężar). Uznałem, że my z K-1 możemy się podjąć wykonania dwóch z trzech krzyży. Poszedłem z tą propozycją do dyrektora Gniecha. Zgodził się, ale równocześnie zdecydowanie stwierdził: – Odpowiadasz głową za wykonanie planu w terminie niezależnie od tego zobowiązania. Odpowiedziałem: – Zbyt sobie cenię własną głowę, bym miał ją narażać. Będą i krzyże, i wykonany plan. I tak się stało. Pracownicy mojego wydziału poświęcili tej nadprogramowej pracy całe serce, nie pytali o żadne nadgodziny, o dodatkowe wynagrodzenie. A ja zdołałem namówić kolegę kierującego wydziałem K-3, by wykonali tam ten trzeci krzyż.

W czasie odsłonięcia pomnika ze wzruszeniem i uczuciem dumy uświadomiłem sobie, że oto patrzę na monument stanowiący w jakiejś części trwały ślad mojej pracy, który właśnie wpisuje się w krajobraz Gdańska.

 Fabrykacja jednego z pomnikowych krzyży na wydziale K-1, 1980
Fabrykacja jednego z pomnikowych krzyży na wydziale K-1, 1980
Fot. Zenon Mirota

– Czas legalnej działalności „Solidarności” pokazał, że władza nie zamierza uczciwie przestrzegać porozumień sierpniowych. Mnożyły się protesty, rosło napięcie. Stan wojenny zniszczył nadzieje na zmiany systemowe według uznanej wtedy zasady: „socjalizm – tak, wypaczenia – nie”.

Nie byłem członkiem „Solidarności”, choć z całym przekonaniem wspierałem ten ruch. Jak wiadomo związki zawodowe z zasady pozostają w sporze z kierownictwem, ale przecież wiedziałem, że „Solidarność” jest czymś więcej niż związkiem zawodowym, jest ogólnopolskim ruchem obywatelskim zmierzającym do zmiany naszej rzeczywistości. Byłem więc w szczególnej sytuacji: z jednej strony solidaryzowałem się z załogą, z drugiej byłem poddawany partyjnym naciskom.

Po wprowadzeniu stanu wojennego starałem się chronić załogę, bo wielu jej członków angażowało się w protesty przeciw władzy. Służba Bezpieczeństwa  miała w stoczni swoich agentów, donosicieli. Udawało mi się jakoś lawirować, chyba dzięki temu, że odnotowywałem sukcesy w działalności zawodowej. W tamtym czasie szczególnie ważna dla mnie i zarazem bliska sercu była budowa żaglowca „Oceania”, przeznaczonego dla Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk. Jego projektantem był mój kolega z uczelni Zygmunt Choreń, nazywany „ojcem żaglowców”. Okazało się, że zaprojektowany przez niego kadłub „Oceanii” nie może być zbudowany w żadnej ze stoczniowych pochylni,  ponieważ wszystkie były zajęte pod budowę dużych kadłubów. Terminy goniły, ponieważ przeznaczone na budowę „Oceanii” pieniądze musiały być wykorzystane w określonym czasie. Po przeanalizowaniu parametrów żaglowca doszedłem do wniosku, że możemy go zbudować na rusztowaniu w hali naszego wydziału, następnie wywieźć na dwóch połączonych platformach samojezdnych, którymi dysponowaliśmy, i zwodować przy pomocy pływającego dźwigu „Maja” z Portu Gdańskiego. To było karkołomne przedsięwzięcie, ale się udało. Byłem wręcz szczęśliwy, dodatkowo dlatego, że szefem Instytutu Oceanologii był profesor Czesław Druet, znany mi z politechniki pierwszy przewodniczący Parlamentu Studenckiego powołanego po październiku 1956. Budowa „Oceanii” była niewątpliwym sukcesem, za który pochwały zbierała dyrekcja.

– Z tego powodu inwigilacja wartościowej zawodowo załogi zelżała?

Niestety, nie. Esbecy wciąż przychodzili do mnie ze zdjęciami zrobionymi podczas solidarnościowych protestów z żądaniem rozpoznania członków mojej załogi z K-1. Widziałem ich wielu na tych zdjęciach. Oczywiście, nikogo nie rozpoznawałem. Bardzo to irytowało esbeków. W końcu oficer o nazwisku Jaworski (nie wiem czy prawdziwym) wkroczył do mojego gabinetu na wydziale w towarzystwie innego mężczyzny, który się nie przedstawił. Pokazali  bardzo wyraźne zdjęcia zgromadzonych na proteście pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców i z naciskiem zażądali rozpoznania poszczególnych osób. Widzę kilkunastu, wśród nich mojego mistrza, kierownika traserni, Pawła Rochowicza.  Przyznaję, że go rozpoznaję i wyjaśniam, że posłałem go tam celowo, by nie dopuszczał członków mojej załogi do udziału w tym proteście. Oczywiście, opowiedziałem mu potem wszystko, by wiedział jak ma się tłumaczyć i zdołał uprzedzić innych, których widziałem na zdjęciach i „nie rozpoznałem”. Ten wybieg bardzo zirytował esbeków, rozpoczęły się naciski na dyrektora produkcji, by usunąć mnie z K-1, przynajmniej przenieść na inny wydział, gdzie nie byłbym tak zgrany z załogą. Nie przyjmowałem propozycji, które w zasadzie były degradacją. Dowiedziałem się też od życzliwych mi osób z dyrekcyjnego otoczenia, że tenże Jaworski rzucił teczką z donosami na mnie na biurko dyrektora Golucha ze słowami: – Musisz to załatwić!

Zrozumiałem, że niestety muszę odejść z K-1. W tym czasie Stocznia Gdańska prowadziła pertraktacje dotyczące kontraktu na Malcie. Zacząłem zabiegać o udział w tym kontrakcie. Dostałem delegację na trzy tygodnie, w czasie której udało mi się zaskarbić uznanie maltańskiej dyrekcji. Kiedy wróciłem, po dwóch tygodniach otrzymałem z Malty zaproszenie do pracy. Pracowałem tam trzy lata.

– Tymczasem w kraju szło nowe.

Wróciłem przywołany przez dyrektora Czesława Tołwińskiego. Wiadomo było, że kończą się zamówienia z ZSRR, trzeba było szukać innych możliwości funkcjonowania stoczni. Dyrektor widział we mnie organizatora spółki joint venture, która miała zajmować się produkcją pokryw lukowych. Głównym udziałowcem miała być Stocznia Gdańska. Zająłem się tym. Kiedy po wielu zabiegach i uzgodnieniach z innymi udziałowcami w 1991 roku spółka ostatecznie została zarejestrowana, zmieniła się dyrekcja stoczni. Nowo powołany dyrektor, Hans Szyc, zdecydował o wycofaniu się z tego przedsięwzięcia. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale wobec niezgody na rozwiązanie spółki ze strony innych udziałowców i mojej jako powołanego jednoosobowego zarządu tego samego dnia otrzymałem wypowiedzenie z pracy w stoczni.

Spółka ostatecznie podjęła działalność, z różnym powodzeniem pracowałem na jej rzecz, ale to już inna historia. Historia przemian gospodarczych, społecznych, ustrojowych. Mimo pewnych sukcesów mojego kraju i moich osobistych żałuję, że w tej krzątaninie wśród niepotrzebnych sporów zagubiła się idea społecznej solidarności.

 

Sierpień 2022