Maria Mrozińska: – Urodził się Pan tysiące kilometrów od Polski, w Harbinie, w Mandżurii. Spędził Pan tam dzieciństwo i młodość i to w niespokojnych czasach, kiedy status polityczny tego miejsca wielokrotnie się zmieniał. Jak to się stało, że już jako dorosły człowiek osiedlił się Pan w Gdańsku?
Edward Kajdański: – Moim życiem w dużej mierze kierowała historia. W Harbinie (w czasach mojej młodości nazwę miasta pisało się przez ch – Charbin) od końca XIX mieszkało i pracowało wielu Polaków zatrudnionych najpierw przy budowie, potem przy obsłudze kolei wschodniochińskiej. Po 1945 roku do Polski wyjechało stamtąd ponad 80 procent z nich, mimo wielu wahań, niepewności co do własnego losu w nieznanym w zasadzie kraju. Tu, w Mandżurii, dorosły już kolejne pokolenia ludzi, którzy zachowali język i kulturę, ale nigdy nie byli w Polsce. Niepewność pogłębiał jeszcze fakt przemian w kraju, który znalazł się w strefie wpływów ZSRR, a przecież wielu w Harbinie doznało opresji po wkroczeniu Armii Czerwonej do miasta.
Jednak zasadniczy wpływ na decyzję o repatriacji miał po prostu brak pracy, a więc możliwości utrzymania. ZSRR i Chiny zawarły umowę dotyczącą parytetu zatrudnienia. Wszystko wiązało się z szeroko pojętą obsługą kolei. Zgodnie z umową mogło tam pracować 50 procent Rosjan i 50 procent Chińczyków. Dla Polaków nie było miejsca. Proponowano wprawdzie przyjęcie obywatelstwa sowieckiego, ale wśród Polonii nie było raczej zainteresowania takim rozwiązaniem. Ja także nie przyjąłem sowieckiego paszportu.
– Nie było różnic w poglądach politycznych?
– Były. Działający od wielu lat w Harbinie Polski Komitet Opiekuńczy, mimo wielu sprzeciwów, zdecydował się skierować do Warszawy odezwę popierającą nowe władze. Później zresztą został przekształcony w Polski Komitet Obywatelski (pozostał mylący, taki sam skrót, PKO), który zwrócił się do polskiej ambasady w Moskwie w sprawie repatriacji Polaków z Harbina i okolic. Propozycje dla osób decydujących się na repatriację, padające z ust delegatów polskiego rządu, którzy pojawili się w Harbinie, były kuszące: praca, pieniądze na zagospodarowanie, mieszkanie, choć, jak się później okazało, nie do końca zostały spełnione.
– Wyjeżdżający nie mieli szans uzyskania niezależnych informacji o sytuacji w Polsce poza tymi, przekazywanymi przez rządowych delegatów, z pewnością powiązanych z Urzędem Bezpieczeństwa.
– Tak, był to właściwie wyjazd w nieznane. Pierwsze repatriacyjne transporty ruszyły drogą lądową w 1949 roku. Byłem wtedy na przedostatnim roku studiów na politechnice harbińskiej. Chciałem zdobyć dyplom jej ukończenia. Obiecano mi repatriację drogą morską. Musiałem podpisać „cyrograf”, że po ukończeniu studiów wyjadę do Polski, która oczekuje na wykształconych specjalistów. Tak więc w 1951 roku wraz z żoną i matką (ojca straciłem w wieku jedenastu lat) wsiedliśmy na statek „Mikołaj Rej” i ruszyliśmy do Polski, znanej mi tylko z literatury i prasy.
Udało nam się bez przeszkód przepłynąć Cieśninę Tajwańską. Z racji napięcia między Tajwanem a Chińską Republiką Ludową kolejne statki zmuszone były opływać Tajwan od południa. I tak przypłynęliśmy do Gdyni. W tym czasie likwidowano już Państwowy Urząd Repatriacyjny, który miałby się nami zająć. Powiedziano mi, że działa on jeszcze w Szczecinie i poradzono, żeby tam się udać. Nie mieliśmy pieniędzy na dalsze podróże. Szczęśliwie jeden z kolegów, znany mi z Harbina, zaproponował zajęcie jego mieszkania w Gdańsku, ponieważ wyjeżdżał do Warszawy. Zamieszkaliśmy tam, ale bez tzw. przydziału i meldunku.
– Wtedy, w zrujnowanym po wojnie Gdańsku nie bardzo było to możliwe. Nie wyrzucono Państwa z tego mieszkania?
– Pojawił się milicjant chyba z takim właśnie zamiarem, ale na szczęście pomogła karta repatrianta, czerwona, rzucająca się w oczy. Myślę nawet, że ten kolor był nie bez znaczenia. Na niej wielkimi literami wypisana i opieczętowana była informacja zobowiązująca wszelkie władze do udzielenia pomocy. Tak udało nam się przetrwać pięć pierwszych lat w Gdańsku.
– Trzeba było czasu, żeby wrosnąć w to miasto, w ten nieznany kraj, tym bardziej, że stał się on odmienny od wielokulturowej Rzeczypospolitej, w której duchu był Pan kształtowany w gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza w Harbinie. A swoją drogą, powołanie gimnazjum z takim patronem, tam, na Dalekim Wschodzie świadczy o licznej obecności i operatywności Polaków tam osiedlonych.
– To historia związana z budową kolei. Pod koniec XIX wieku poszczególne prowincje osłabionych Chin zarządzane były przez dygnitarzy i generałów, którzy podzielili się tymi właśnie prowincjami. To, oczywiście, otwierało drogę na wpływy obcych państw. Na uzależnieniu Mandżurii zależało zarówno Rosji, jak i Japonii. Rosji udało się przekupić jednego z chińskich dygnitarzy, w wyniku czego podpisana została umowa zezwalająca na połączenie linią kolejową, prowadzącą przez Mandżurię, trasy transsyberyjskiej z portami nad Pacyfikiem. I tak przez chińską Mandżurię przebiegał rosyjski „korytarz”. Prowadziło to do wielu wręcz paradoksalnych sytuacji. Jeżeli chiński chłop chciał przepędzić krowę na drugą stronę linii kolejowej, musiał mieć zgodę rosyjskich zarządców kolei.
Historia rzeczywiście wielokrotnie przetaczała się nad głowami mieszkańców tych ziem i ingerowała w ich życie. W końcu XIX wieku wielu polskich inżynierów zatrudnionych było przy budowie kolei transsyberyjskiej. Wyróżniali się wysokimi kwalifikacjami, byli więc bardzo cenieni. Z pewnością dlatego wiceprezesem i p.o. prezesa Zarządu Towarzystwa Kolei Wschodniochińskiej został inżynier Stanisław Kierbedź, bratanek budowniczego słynnego warszawskiego mostu. Miał on wolną rękę w zatrudnianiu potrzebnych przy budowie pracowników. Sprowadzał więc Polaków na stanowiska kierownicze, jak i szeregowe. Utarła się opinia, że na terenie budowy język polski był dominujący i przez wszystkich zrozumiały.
Kiedy doszło do wojny rosyjsko-japońskiej (1904-1905) wielu Polaków, poddanych cara, zmuszonych było w niej uczestniczyć. Po klęsce Rosji pozostali na Dalekim Wschodzie i też przeważnie zatrudnili się na budowie kolei.
– A pańska rodzina?
– To wielowątkowa historia. Dziadek ze strony ojca (być może zresztą brat dziadka, nie ma pełnej jasności w dokumentach, które udało się odnaleźć) brał udział w powstaniu styczniowym, za co został zesłany do Okręgu Nerczyńskiego. Ojciec pochodził z Podola, ukończył niemieckojęzyczną politechnikę w Rydze, na Podolu pracował w cukrownictwie. Miał również kontrakt z belgijską firmą produkującą urządzenia przemysłowe eksportowane do Chin i Japonii. Stąd jego kontakty na Dalekim Wschodzie. Dorobił się sporego majątku, ale stracił wszystko w wyniku rekwizycji wojennych w czasie I wojny światowej, a potem rewolucji bolszewickiej. Pozostał więc w Azji, najpierw we Władywostoku, gdzie istniała Republika Dalekowschodnia opierająca się bolszewikom dzięki wsparciu państw zachodnich. Po ich wycofaniu się została podporządkowana rewolucyjnej Rosji. Trzeba było szukać jakiegoś w miarę bezpiecznego miejsca na ziemi, Ojciec przeniósł się do Harbina, gdzie też znalazła miejsce biała rosyjska emigracja, chroniąca się przed prześladowaniami ze strony zwycięskich bolszewików.
Rodzinna historia matki zawiera w sobie wątki wielonarodowe (moja babcia po kądzieli była Włoszką), opowieść o nich to odrębna historia. W każdym razie wychowałem się w rodzinie, w której tolerancja dla różnych kultur, obyczajów i wszelkiej odmienności była istotną wartością. Takie było zresztą harbińskie środowisko, w którym dorastałem.
– Jaki był wówczas status Harbina?
– Lenin w pierwszym odruchu zrzekł się carskich koncesji w Mandżurii, ale w 1924 roku upomniał się o Kolej Wschodniochińską (wrócił parytet rosyjsko-chiński). Między Rosją a Japonią w tamtym czasie właściwie nigdy nie było pokoju. Wciąż toczyły się spory o eksploatację kolei i wpływy w Chinach. W 1932 roku udało się Japończykom zająć Mandżurię. Stworzyli tam zależne od siebie państewko Mandżukuo, które przetrwało do wkroczenia Armii Czerwonej w 1945 roku. W tych czasach istniał w Harbinie polski konsulat. Nie wszyscy jego pracownicy znali dostatecznie historię Polaków na tych ziemiach i zdarzało się, że widzieli w nich kogoś w rodzaju sowieckiej piątej kolumny. Zarzut bezpodstawny i krzywdzący, bowiem było to środowisko prawdziwie patriotyczne.
– W dużej mierze kształtowane przez polskie szkolnictwo.
– Polskie gimnazjum w Harbinie powstało w 1915 roku ze środków kolonii polskiej. Podtrzymywało ono zachowanie prawidłowego języka polskiego. W Mandżurii wykształcił się właściwie żargon rosyjsko-polsko-chińsko-japoński. Długo się go pozbywałem, jeszcze po przybyciu do Polski.
– Ta wielojęzyczność miała także zalety.
– Owszem. W gimnazjum od piątej klasy mieliśmy już obowiązkowy język chiński i angielski, a od szóstej japoński. Łacina była nadobowiązkowa, ale bardzo chętnie się jej uczyłem. Znajomość języków przydała mi się potem w dyplomacji. Studia mogłem podjąć dzięki stypendium ufundowanemu przez dyrekcję cukrowni w Harbinie (dyrektorem był Polak). Co prawda, trzykrotnie Polacy byli usuwani z uczelni po wkroczeniu wojsk sowieckich w 1945 roku. Wcześniej, nawet po włączeniu się Japonii do wojny w 1941 roku, Japończycy w Harbinie nie stosowali restrykcji wobec Polaków.
– Wojna toczyła się nad waszymi głowami.
– Dosłownie. Szczególnie pod koniec działań wojennych, kiedy przelatujące amerykańskie bombowce stanowiły dla nas zagrożenie. Przecież był to obszar podległy Japonii, a po ataku atomowym na Hiroszimę i Nagasaki, nie można było wykluczyć kolejnych. Wcześniej natomiast wkroczyła Armia Czerwona, a z nią służby NKWD i jeszcze gorzej Smiersz (skrót od rosyjskich słów oznaczających: śmierć szpiegom). Przecież w Harbinie, siedlisku rosyjskiej białej emigracji, każdy mógł być uznany za szpiega „na pasku japońskich imperialistów”. Około 30 procent Rosjan z Harbina zostało wywiezionych do ZSRR.
Armia Czerwona wycofała się w kwietniu 1946 i przekazała władzę Chinom. Przez północną bramę Harbina wychodziła armia sowiecka, a przez południową wkraczała komunistyczna chińska. Nie oznaczało to pokoju, bowiem toczyła się walka między armią Kuomintangu Czang Kaj-szeka a Armią Ludowo- Wyzwoleńczą Mao Zedonga, walka zakończona powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej. Na dodatek w 1950 roku wybuchła wojna koreańska. ZSRR wspierał Koreę Północną, przesyłał transporty z bronią, które przetaczały się przez Harbin, a Stany Zjednoczone wspierały Koreę Południową. Na naszym niebie niejednokrotnie pojawiały się znowu amerykańskie bombowce.
Dorabiałem wtedy do stypendium jako pomocnik maszynisty. Odbyłem wiele podróży w parowozach pociągów towarowych, także tych wiozących zaplombowane wagony z sowieckiej granicy, pewnie ze sprzętem wojskowym. Ostatnią w listopadzie 1950 roku, ale tylko do węzła kolejowego w Szenjangu. O tym, że skład ten został zbombardowany przez Amerykanów w Andongu, chińskim mieście graniczącym z Koreą, dowiedziałem się już po powrocie do Harbina.
– W 1951 roku dotarł Pan z rodziną do Polski. Miał Pan doświadczenia z czasów pobytu Armii Czerwonej w Harbinie, a początek lat pięćdziesiątych w PRL zdawał się je potwierdzać.
– Muszę przyznać, że wtedy niewiele wiedziałem o sytuacji środowisk niepodległościowych. Nie dostrzegałem tak przemożnego wpływu Wielkiego Brata, jak to się działo w Harbinie, kiedy stacjonowała tam Armia Czerwona. Absorbowały mnie przede wszystkim sprawy bytowe i kwestie odnalezienia się w kraju, gdzie wielu rodaków uważało nas za „ruskich”, gorzej – sowieckich. Poza tym, nawet kwestie klimatyczne stanowiły problem. Trzeba było czasu, żeby się przystosować.
Losy przybyłych do Polski z Dalekiego Wschodu, czegokolwiek by nie powiedzieć, ludzi z pewną specyficzną mentalnością, niewolną właśnie od tych wschodnioazjatyckich wpływów, to zupełnie odrębny temat. O moim braku rozeznania w ówczesnej sytuacji świadczy przygoda ze sztandarem, który przywiozłem z Harbina. Był to sztandar Związku Młodzieży Polskiej w Mandżurii, organizacji powstałej jeszcze przed wojną. Nie miała ona nic wspólnego z ZMP powołanym w Polsce na wzór sowieckiego Komsomołu. Na sztandarze był wizerunek Matki Boskiej, pieczołowicie wyhaftowany przez zakonnice. Ponieważ byłem jednym z ostatnich młodych ludzi wyjeżdżających do Polski, powierzono mi ten sztandar, by przekazać go organizacji młodzieżowej w kraju. Pojechałem więc z nim do Warszawy, do Zarządu Głównego ZMP. Wywołałem sensację, chciano uczynić ze mnie aktywistę komunistycznej młodzieżówki. Zorientowałem się w sytuacji i jakoś się wykręciłem. Na dodatek przeznaczyłem na tę podróż niemal ostatnie pieniądze, jakie posiadałem.
Musiałem jak najszybciej podjąć pracę, by zapewnić rodzinie utrzymanie. Z tym nie miałem większego problemu. Na podstawie dokumentu ukończenia politechniki harbińskiej, stwierdzającego, że mogę podjąć pracę jako zawodowy inżynier (dyplom magisterski uzyskałem na Politechnice Gdańskiej w 1960 roku), zostałem przyjęty na stanowisko głównego mechanika w gdańskim browarze. Pracowałem tam przez kilka miesięcy. W tym czasie zauważyłem, że w Polsce nie wykorzystuje się soi, która w Chinach była przetwarzana w celach spożywczych. W Polsce wykorzystywano ją jako paszę dla bydła. O możliwościach wykorzystania soi napisałem artykuł do czasopisma poświęconego przemysłowi rolno-spożywczemu. Wezwano mnie do ministerstwa i powierzono prowadzenie prób nad przetwarzaniem soi w filii Głównego Instytutu Przemysłu Rolno-Spożywczego, która mieściła się na Politechnice Gdańskiej.
– Przydały się więc chińskie doświadczenia.
– Spotkałem się z dużym oporem ze strony firm zajmujących się dotąd przeróbką soi, które wolały, by wszystko pozostało bez zmian. Po roku więc zrezygnowano z dalszych prób, ale te chińskie doświadczenia zaowocowały przy produkcji nadzienia do cukierków w fabryce wyrobów cukierniczych „Bałtyk”, gdzie najpierw dorabiałem na pół etatu, a potem przez pięć kolejnych lat pracowałem na stanowisku naczelnego inżyniera. Z Chin sprowadzaliśmy nie tylko soję, ale także sezam, orzeszki arachidowe. Bardzo dobrze udawały się sezamki, których produkcję podjęliśmy jako pierwsi w Polsce. W Chinach potrafił je zrobić chałupniczą metodą każdy Chińczyk.
Praca w „Bałtyku” była bardzo absorbująca, niemal całodobowa. Jeżeli cokolwiek nieprzewidzianego zdarzało się w produkcji, byłem wzywany nawet nocą. Po Październiku ‘56 zostałem przewodniczącym Tymczasowej Rady Robotniczej. Takie rady były wówczas powoływane w zakładach pracy na wzór jugosłowiański.
– Jednym słowem osiągnął Pan sukces w pracy w przemyśle. A jak to się stało, że ostatecznie trafił Pan do dyplomacji?
– To dość długa droga i, oczywiście, związana z moją znajomością języka chińskiego. Starałem się o mniej absorbującą pracę ze względu na chorobę żony i córki. Podejmowałem pewne próby w Warszawie, nieudane ze względów mieszkaniowych. Dowiedziałem się, że polsko-chińskie przedsiębiorstwo Chipolbrok, posiadające przedstawicielstwo w Szanghaju, ma duże kłopoty z obsługą chińskich załóg ze względu na niemożność porozumienia się w ich języku. Ostatecznie zostałem zatrudniony jako instruktor do obsługi tych załóg w przedsiębiorstwie handlu zagranicznego „Baltona” w Gdyni. Przydała się tu także moja znajomość angielskiego. Podjąłem się korespondencji z zachodnimi firmami, z którymi współpracowała „Baltona”. Zdałem w tym czasie egzaminy państwowe z trzech języków: rosyjskiego, angielskiego i chińskiego. Pracowałem także w zespole tłumaczy technicznych.
W 1962 roku Chipolbrok zaproponował mi pracę w jego przedstawicielstwie w Szanghaju. Oczywiście moja kandydatura musiała uzyskać akceptację ministerstwa i wtedy okazało się, że wśród ministerialnych urzędników także brakuje osób ze znajomością chińskiego. Skierowano mnie więc do biura radcy handlowego w Pekinie, gdzie w latach 1963-1967 prowadziłem sprawy większości polskich central inwestycyjnych (Metalexport, Polimex, Kolmex, Centromer, Cekop).
– W Harbinie poznał Pan dobrze mentalność Chińczyków, zetknął się także z Armią Ludowo-Wyzwoleńczą Mao Zedonga. Jak odnalazł się Pan w Chinach po latach?
– Znałem Chińczyków jako ludzi uporządkowanych. Trzeba przyznać, że w Harbinie armia Mao zaprowadziła porządek po okresie chaosu, jaki panował w latach 1945-1946, kiedy sowieccy czerwonoarmiści dopuszczali się kradzieży i rozbojów. Niestety, w latach sześćdziesiątych w Chinach rozpoczęła się tzw. rewolucja kulturalna. Mao w poczuciu zagrożenia utratą bądź tylko ograniczeniem władzy, po klęsce jego teorii „wielkiego skoku”, która doprowadziła do dramatycznego głodu, postanowił oprzeć się na armii i młodzieżowej Czerwonej Gwardii. Niepowodzenia zostały przypisane zakamuflowanym zwolennikom powrotu do kapitalizmu w łonie samej partii. Rozpoczęły się czystki, w kraju zapanował chaos. Ucierpiały wszystkie dziedziny życia, najbardziej kultura. Zniszczono wiele dzieł sztuki, budowli sprzed wieków, zakazano wznowień wielu dzieł literackich. Podstawową lekturą stała się „Czerwona książeczka” – zbiór myśli Mao.
Odcinano się też od wszelkich wzorów, przejętych z ojczyzny rewolucji, ZSRR, pojawił się termin „sowiecki rewizjonizm”. W 1969 roku doszło do zbrojnych incydentów na granicy sowiecko-chińskiej. Chodziło o status wysp na rzece Ussuri. Chińczycy, którzy w kontaktach z dyplomatami z krajów satelickich, a więc także polskimi, na ogół posługiwali się językiem rosyjskim, nagle go zapomnieli i udawali, że go nie znają. Byłem więc bardzo potrzebny z moją znajomością chińskiego.
– Gospodarka także pogrążyła się w chaosie. Czym w tej sytuacji miał zajmować się przedstawiciel handlowy w biurze radcy handlowego ambasady PRL?
– Gospodarka, w tym wymiana międzynarodowa, bardzo ucierpiała. Do kraju odwoływano przedstawicielstwa polskich central handlowych, a dla mnie ta sytuacja wiązała się z dodatkowymi obciążeniami, oznaczała bowiem przejęcie ich obowiązków.
– Miał Pan jakieś osobiste kontakty z Chińczykami, poza tymi służbowymi, handlowymi?
– Miałem, choć nie było to dobrze widziane zarówno przez polską ambasadę, jak i tamtejsze władze. W czasie rewolucji kulturalnej wychodziły na jaw różne sprawy wewnętrzne, które w normalnych czasach nigdy by nie wyszły z zamkniętych kręgów władzy. Powstawały wtedy tzw. gazetki wielkich hieroglifów. Chińczycy pisali na ścianach budynków teksty, które dotyczyły różnych walczących ze sobą grup na szczytach władzy.
Pracownicy ambasad (w zasadzie wszystkich, ale głównie japońskiej) czerpali wiedzę właśnie z tych gazetek. Trzeba było krążyć po mieście i szukać tych wielkich hieroglifów. Groziło to i pobiciem, i wydaleniem z Chin. Umiejętność poruszania się w tłumie Chińczyków miała wtedy zasadnicze znaczenie. Niektórzy obcokrajowcy wpadali w panikę, obawiali się opuszczać budynki ambasad. Zresztą były przypadki napaści i zamachów.
Aby w ogóle mieć szansę wykonywania pracy, otrzymałem wtedy paszport dyplomatyczny, którego wcześniej nie miałem jako przedstawiciel radcy handlowego. Umiejętność płynnego posługiwania się językiem chińskim bardzo mi pomagała. Często zaczynałem rozmowę od słów: „urodziłem się i wychowałem w Chinach, nie mogę nie interesować się tym, co się tutaj dzieje”. Oczywiście, chińscy rozmówcy ciągnęli za język i pytali o ocenę takich czy innych wydarzeń. Wykręcałem się niewiedzą i wtedy zachęcano mnie do czytania tekstów: tych na murach, ale także wręczano drukowane gazetki, w które zaopatrywałem ambasadę.
– Napisał Pan książkę „Chińska Republika Ludowa. Zarys rozwoju gospodarczego 1949-1969” obejmującą także okres rewolucji kulturalnej. Skąd czerpał Pan wiarygodne informacje o stanie chińskiej gospodarki? Ich zdobycie nie było chyba proste.
– Informacje statystyczne, konkretne liczby głównie z Hongkongu, gdzie publikowały je różne placówki wywiadu gospodarczego. Sprowadzaliśmy stamtąd te wydawnictwa. Pilnie je gromadziłem i równie pilnie analizowałem własne obserwacje dotyczące chińskiej codzienności. Książkę wydałem w Polsce w 1971 roku, kiedy tylko zniesiono zapis cenzury na publikacje o Chinach. Już wtedy przewidywałem klęskę Mao i zwycięstwo Deng Xiaopinga, człowieka, któremu Chiny zawdzięczają reformy społeczno-gospodarcze i otwarcie na świat. Zresztą, nie trzeba było być prorokiem, żeby przewidzieć, że szaleństwo rewolucji kulturalnej nie może trwać wiecznie, kwestia dotyczyła tylko tego, jak długo.
– W roku 1971 wrócił Pan do Polski po zmianach na wysokich szczeblach władzy.
– Wróciłem do gierkowskiej Polski, znacznie bardziej otwartej na świat. Jako pracownik „Baltony” nadal zajmowałem się sprawami kontaktów handlowych. Niezależnie od tego, że byłem już osiadłym mieszkańcem Gdańska, nadal bardzo często wyjeżdżałem w misjach handlowych, teraz już także na Bliski Wschód: do Libii, Syrii, Iraku i ze względu na nowe pomysły ówczesnych władz wielokrotnie w delegacjach do Chin.
– Jakiego rodzaju pomysły?
– Zaczęto wtedy sprowadzać tzw. półantyki, to znaczy przedmioty pochodzące sprzed mniej niż stu lat. Dotyczyło to głównie porcelany, na której nieźle się znam. „Baltona” sprzedawała je wyłącznie za dewizy, bardzo wtedy w Polsce pożądane, a nabywcami byli przeważnie kapitanowie statków. Pojawiły się też nieśmiałe próby współpracy naukowo-technicznej z Chinami.
– Nieśmiałe?
– Trwała jeszcze rewolucja kulturalna. Byłem w Chinach we wrześniu 1971 roku, kiedy podano widomość o śmierci Lin Biao, przed dwoma laty namaszczonego na następcę Mao. Sprawa była niejasna. Mnożyły się plotki, domysły. Miał on zginąć w katastrofie samolotowej nad Mongolią w czasie ucieczki do ZSRR po wykryciu planów rzekomego zamachu na Mao Zedonga. Jest to sprawa do dziś niewyjaśniona. Nie wiadomo, czy był przygotowywany jakiś zamach, czy też raczej Mao chciał pozbyć się coraz potężniejszego Lin Biao i czy zginął on rzeczywiście w tej katastrofie. Wielu wątpiło w tę wersję, bo dlaczego miałby uciekać do ZSRR, którego był zagorzałym przeciwnikiem.
– Wyjazdy służbowe, delegacje zagraniczne… Nie prowadził Pan osiadłego trybu życia w tym, już chyba swoim Gdańsku, gdzie właśnie szerzyły się rewolucyjne pomysły oporu przeciw władzy.
– Wyjechałem wtedy na placówkę konsularną do Kantonu. Rzeczywiście, ciągnęło mnie do Chin, a nikt z Warszawy (ani z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ani z Ministerstwa Handlu Zagranicznego, ani też z central handlowych) nie chciał tam jechać przede wszystkim ze względu na klimat. W Kantonie brakowało europejskiej żywności, nie można było dostać mleka (poza bawolim), wędlin, kasza i mąka były na kartki. Nie było też europejskich szkół. Na szczęście nasza córka była w wieku przedszkolnym, więc się zdecydowałem.
Była to jednoosobowa placówka konsularna. Nie miałem tam – i byłem z tego zadowolony – typowej obsługi placówek dyplomatycznych, przede wszystkim szyfrantów, którymi przeważnie byli pracownicy wywiadu. Zajmowałem się zbieraniem informacji gospodarczych i przekazywaniem ich polskiemu Ministerstwu Spraw Zagranicznych.
– Targi kantońskie odbywające się jesienią i wiosną każdego roku gromadziły, oczywiście, przedstawicieli handlowych, ale z pewnością także agentów wywiadu wszelkiej maści.
– Pewnie tak. W dyplomacji jest tak, że zawsze jest się kuszonym przez różne wywiady. To norma. W napisanej przeze mnie powieści „Tybetańska księżniczka” wydanej po latach (2006), kiedy już dawno byłem na emeryturze, przedstawiam sytuację, w której mój bohater jest kuszony propozycjami pracy w wywiadzie i są to propozycje naprawdę nęcące. Wielu wcześniej czy później ulegało. Osobiście stroniłem od kontaktów tego rodzaju. Byłem tzw. czystym dyplomatą aż do odwołania ze stanowiska.
– W jakich okolicznościach nastąpiło to odwołanie?
– Po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Przedtem bardzo niewiele wiadomości docierało do nas z kraju. Niewiele wiedzieliśmy o czasie tzw. karnawału „Solidarności”. Dla władz stanu wojennego, mimo wieloletniej pracy na zagranicznych placówkach handlowych i dyplomatycznych, widocznie nie byłem do końca pewnym człowiekiem. Jakiś taki niejednoznaczny życiorys, urodzenie i młodość w środowisku białej emigracji rosyjskiej, ojciec chyba piłsudczyk. Sam niewiele wiem o jego poglądach, zmarł, kiedy byłem dzieckiem, ale pamiętam, jego poruszenie na wiadomość o śmierci „Dziadka”.
– A po powrocie?
– Jeszcze w Kantonie zaproponowano mi przejście na wcześniejszą emeryturę. I tak zaczął się dla mnie najlepszy okres w życiu. Miałem wreszcie czas, by zająć się tym co najbardziej lubię, to znaczy pisaniem książek. Udało mi się opublikować ich ponad trzydzieści, oczywiście, część już wcześniej. To publikacje poświęcone Chinom, Dalekiemu Wschodowi, losom i dokonaniom Polaków na tymże wschodzie, wśród nich Maurycemu Beniowskiemu (wprawdzie pochodzenia słowacko-węgierskiego, ale on sam uważał się za Polaka), konfederatowi barskiemu, organizatorowi brawurowej ucieczki z Kamczatki, dokąd został zesłany. Zawsze zależało mi, by wiedza o Polakach, którzy dobrze zaznaczyli swoją obecność w świecie, była jak najszersza, ale też zawsze (i w PRL, i teraz) miałem z tym problemy. Kiedy poszedłem w 1967 roku do redakcji „Poznaj Świat” z artykułem o Kazimierzu Grochowskim, zasłużonym dla polskiego szkolnictwa w Mandżurii, spotkałem się z dużą niechęcią. Od 1957 roku współpracowałem z tą redakcją i z innymi o podobnym profilu, jak „Kontynenty” czy „Wiedza i Życie”.
– Czuje się Pan gdańszczaninem?
– Mieszkam tu od wielu lat, współpracuję z Radą Naukową Centrum Studiów Azji Wschodniej Uniwersytetu Gdańskiego, obecnie jestem jej wiceprzewodniczącym. Czuję się przede wszystkim Polakiem, choć do tej pory częstokroć spotykam się z zarzutem kosmopolityzmu. Bywam odbierany jako jakiś nie do końca swój, człowiek wielu kultur. Bardzo bym chciał, żeby Polska była jedna. Bardzo spodobała mi się wypowiedź Witolda Urbanowicza, znanego pilota myśliwców, walczącego w czasie wojny także na froncie chińskim. Mimo, że po wojnie osiadł w Stanach Zjednoczonych, to zapytany o ocenę powojennej Polski odpowiedział: „Polska jest jedna i nie ma innej”. Też tak myślałem, kiedy decydowałem o wyjeździe do Polski, a nie na przykład do Australii, bo była taka możliwość.
W 2013 roku wydana została moja książka zatytułowana „Wspomnienia z mojej Atlantydy”, poświęcona mojemu dzieciństwu, młodości w Harbinie w Mandżurii. Tak, to była moja Atlantyda, a z niej przybyłem do Gdańska i tu znalazłem swoje miejsce.