Maria Mrozińska: – Stworzył Pan szyfr, za pomocą którego porozumiewali się działacze podziemnej „Solidarności”. Nad jego złamaniem biedzili się eksperci Służby Bezpieczeństwa, podobno szukali nawet pomocy w Moskwie. Dziś coraz częściej dowiadujemy się o włamaniach, atakach hakerskich dotyczących kont ważnych instytucji, polityków. Jak to właściwie jest z bezpieczeństwem w sieci?
Marek Nikodemski: – Nasze osiągnięcia w latach osiemdziesiątych minionego wieku, sprzęt, którym się wówczas posługiwaliśmy dziś mają charakter muzealny. Już po 1990 roku Jacek Merkel, który był inicjatorem podjęcia prac nad szyfrowaniem wiadomości, zorganizował spotkanie, w którym wziął udział były pracownik SB, specjalista od szyfrowania. Twierdził, że udało im się złamać nasz szyfr. Tak naprawdę wynikło to z niefrasobliwości jednego z działaczy. Być może wiązało się też ze zmniejszoną czujnością, jako że wydarzenie miało miejsce już w końcówce lat osiemdziesiątych. We Wrocławiu został zatrzymany człowiek, który miał przy sobie zarówno zaszyfrowaną dyskietkę z tekstem jak i rozszyfrowany tekst, a do tego program szyfrujący. Jednym słowem podał esbecji na tacy rozwiązanie problemu. Szczęśliwie wtedy nie miało to już większego znaczenia, zbliżał się czas rozmów Okrągłego Stołu.
Od tamtego czasu technologia poczyniła ogromne postępy. Dotyczy to także systemu zabezpieczeń, ale zarówno wtedy jak i dziś znaczenie ma postępowanie ludzi, a właściwie niefrasobliwość w ich postępowaniu, tyle, że teraz w naszym kraju ta niefrasobliwość przybrała wręcz niebezpieczny dla państwa charakter. Premier, ministrowie posługujący się prywatną pocztą mailową w sprawach o zasadniczym dla państwa znaczeniu? Mam nadzieję, że przynajmniej korespondencja służbowa posiada odpowiednie zabezpieczenia, choć właściwie nie wiadomo, co jest prawdziwe, co fałszywe w tym, co pojawia się w powszechnym obiegu i co jest wynikiem wspomnianej niefrasobliwości, a co, być może profesjonalnym atakiem hakerskim.
Niestety, nie dowierzam pokrętnym tłumaczeniom rządowych urzędników. Muszę przyznać, że już od wczesnej młodości byłem wyczulony na kłamliwe wypowiedzi. Drażniło mnie zakłamanie komunistycznej władzy, jej fałszywy patriotyzm, tworzenie własnej narracji historycznej, często niemającej nic wspólnego z faktami. To właściwie zadecydowało o mojej późniejszej postawie życiowej.
– Skąd się wzięła ta trzeźwa ocena ówczesnej władzy u młodego człowieka?
– W rodzinnym domu raczej unikało się politycznych tematów. W IX Liceum Ogólnokształcącym, do którego uczęszczałem, atmosfera była dość swobodna, rozmawiało się o wszystkim, co drażniło. Nie znosiliśmy obowiązku udziału w pierwszomajowych pochodach. Mnie osobiście okropnie drażniła ta cała pompa, no i, oczywiście, towarzyszące pochodom hasła rzekomego poparcia dla władzy. Wręcz namacalnie czułem fałsz. Do dziś została mi z tamtych czasów niechęć do wszelkich pompatycznych urzędowych obchodów.
W szkole powstał harcerski zastęp, nieliczny, bo dziesięcioosobowy. Byłem jego szefem. Właściwie nie włączono nas do żadnego szczepu, nie podlegaliśmy nikomu. To była wolność, turystyka, wspólne wyprawy. W 1966 roku powstał szczep i od razu wkroczyła polityka. Był to rok tysiąclecia chrztu Polski, odbywały się uroczystości milenijne związane z peregrynacją obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Do Gdańska przyjechał kardynał Stefan Wyszyński. Nie byłem specjalnie związany z Kościołem, ale od razu wyczułem fałsz, kiedy komendant harcerskiego szczepu zebrał wszystkich harcerzy w jednej sali i zachęcał do dwudniowego wyjazdu na biwak do Sobieszewa, zapowiadając świetne warunki, wszystko za darmo. Oczywiście, chodziło o to, by uniemożliwić nam udział w milenijnych obchodach, które zresztą przybrały także charakter politycznej manifestacji. Ja i jeszcze jeden kolega odmówiliśmy udziału w tym biwaku. Nie wzbudziło to aprobaty komendanta. To był mój pierwszy zdecydowany odruch protestu. Z harcerstwa wystąpiłem dwa lata później kiedy władze ZHP poparły tezy na V Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
– Zapoznał się Pan z tymi tezami? Naprawdę zainteresowała Pana ta partyjna nowomowa?
– Nie, oczywiście, że nie. Wystarczył sam fakt poparcia przez ZHP tych z natury rzeczy kłamliwych sformułowań. Tak je odbierałem. Ten zjazd odbywał się jesienią 1968 roku. W tym roku zdałem maturę, a wcześniej w marcu włączyłem się w studenckie protesty, w których mocno wybrzmiało żądanie prawdy w życiu społecznym, w mediach określane jako politykierstwo. Zarzut uprawiania polityki przez protestujących stał się wręcz najcięższym z argumentów, które przeciw nim wytoczono. „Studenci do nauki” – głośno wykrzykiwano na organizowanych przez władzę spędach w zakładach pracy, na stadionach.
A właściwie niby dlaczego nie wolno mi zajmować się polityką? Dlaczego ma to być zastrzeżone wyłącznie dla partyjnych wybrańców? – myślałem wtedy. Z tego młodzieńczego buntu wyrosła, a później ugruntowała się świadomość, że władza jest opresyjna i trzeba się jej przeciwstawiać. Z obawą, ale i odrobiną nieuzasadnionej nadziei towarzyszyłem robotniczemu protestowi w grudniu 1970. Byłem z kolegami pod płonącym budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, uciekaliśmy przed „pałkarzami” (nie wiem kim byli, ponieważ nie byli umundurowani) w stronę Wrzeszcza. Na wieść o porannej strzelaninie do robotników udających się do pracy w Stoczni Komuny Paryskiej ruszyłem do Gdyni. Chciałem być świadkiem wydarzeń, chciałem wiedzieć i widzieć, by potem rzetelnie i prawdziwie przekazać innym, co się wydarzyło. Nic z tego nie wyszło, bo zostałem od razu zatrzymany, kiedy wysiadłem z kolejki na Wzgórzu Nowotki (dziś Wzgórze św. Maksymiliana). Milicjant pałką odwracał kartki mojej studenckiej legitymacji, przyglądał się jej, nakazał pokazać dłonie i ostatecznie zmusił do zawrócenia i rezygnacji z udania się w kierunku śródmieścia. Nie wiedziałem wtedy jeszcze o dramatycznym przebiegu protestu w centrum miasta, o strzałach w kierunku tłumu protestujących, o licznych ofiarach. Moje czyste dłonie miały świadczyć, że nie uczestniczyłem w tym proteście. Podobno wtedy milicja miała nakaz, by nie drażnić studentów.
– Grudniowy dramat spowodował zmiany na najwyższych szczeblach partyjnej władzy, miejsce Gomułki zajął Gierek. Czy w pańskim środowisku wiązano jakiekolwiek nadzieje z tymi zmianami, z osobą nowego I sekretarza partii, bądź co bądź uważanego za bardziej otwartego, światowego?
– Dla mnie nie miało to znaczenia, może tylko takie, że odszedł człowiek odpowiedzialny za dramat Grudnia. Została jednak przecież ta sama komunistyczna kłamliwa władza. W czasie wyborów w 1972 roku, które w PRL zawsze były farsą, postanowiłem zademonstrować swój obywatelski sprzeciw. Skreśliłem nazwiska wszystkich kandydatów i wrzuciłem kartę do urny. Oczywiście, wiedziałem, że nie będzie to miało najmniejszego wpływu na wynik tych zakłamanych wyborów, miało jednak znaczenie dla mnie. To był, symboliczny gest protestu bezsilnego obywatela. W moim środowisku, na politechnice, rozmawiało się raczej swobodnie, nie było politycznych tematów tabu. W jakimś sensie w rozmowach mierzyliśmy się zarówno z poczuciem bezsilności jak i narastającą potrzebą protestu.
Skończyłem studia na wydziale elektroniki, na kierunku maszyny matematyczne. Nie było jeszcze kierunku informatyka. W 1974 roku rozpocząłem pracę, także na politechnice, na Wydziale Okrętowym w Zakładzie Urządzeń. Trafił tam jeden z pierwszych egzemplarzy polskiego komputera K-202 skonstruowanego przez inżyniera Jacka Karpińskiego z zespołem. Zbudowany został z użyciem układów scalonych w kooperacji polskich zakładów ze zjednoczenia MERA z firmami z Wielkiej Brytanii. Potem powstał na jego bazie minikomputer, też nasz, MERA-400. Opracowywaliśmy dla niego system operacyjny, taki, by mógł na nim działać nie tylko jeden operator, ale kilkunastu. Na skalę tak zwanych państw demokracji ludowej było to urządzenie najwyższej klasy.
– Wobec tego zaangażowania zawodowego polityczne myślenie zeszło na dalszy plan?
– Niekoniecznie. Druga połowa lat siedemdziesiątych to coraz bardziej aktywne działania środowisk opozycyjnych. Na politechnice krążyły z rąk do rąk nielegalne wydawnictwa przemycane z Zachodu. W rozmowach wyczuwało się rosnące napięcie. Na wieść o wybuchu strajku w sierpniu 1980 z kilkoma kolegami – między innymi z Włodkiem Martinem, który niestety już nie żyje, oraz Zbyszkiem Czerniakiem – postanowiliśmy wspierać strajkujących. Byliśmy świadomi, jak ogromne znaczenie ma rzetelna informacja o tym, co się dzieje w stoczni. Trzeba było drukować jak najwięcej materiałów informacyjnych, a te tysiące ulotek wymagało papieru, wówczas wcale niełatwego do zdobycia. Regularnie dowoziliśmy więc do stoczni ten papier. Oczywiście, podkradaliśmy go z naszych zasobów, na szczęście niereglamentowanych. Kiedy powołaliśmy na politechnice związek „Solidarność” zostałem mężem zaufania w naszym zakładzie oraz delegatem na zjazd ogólnouczelniany. Na poważniejsze stanowiska się nie pchałem z racji pewnych ograniczeń związanych z wadą wymowy. Zresztą i wtedy, i dziś irytują mnie społeczne i polityczne sukcesy wiecowych krzykaczy. Jestem raczej człowiekiem od konkretnej roboty. Później zaangażowałem się w zbieranie składek od członków „Solidarności” i kolportaż bezdebitowych wydawnictw. Książki otrzymywałem od pana Czerwińskiego (imienia, niestety, nie pamiętam), pracownika politechniki. Miał on w swoim pokoju coś w rodzaju nielegalnej biblioteki, choć za czasów legalnej działalności „Solidarności” specjalnie się z tym nie krył. Był to czas przyspieszonej edukacji i na tym właściwie polegało jego znaczenie.
– Nie wierzył Pan w możliwość zmian w peerelowskim systemie dzięki powstaniu niezależnego związku?
– Chciałem wierzyć, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie dopuści do nich partyjny beton, a przede wszystkim „wielki brat”, jak nazywano Związek Radziecki. Zderzenia związku z władzą powtarzały się właściwie od początku działania „Solidarności”. Z czasem związek się radykalizował a koncyliacyjna postawa Wałęsy coraz częściej spotykała się z krytyką. Jesienią 1981 wyraźnie wyczuwało się rosnące napięcie. Wyjechałem wtedy na trzy miesiące do Niemiec Zachodnich, czyli RFN, oczywiście by trochę dorobić do chudej pensji. Zatrzymałem się u osiedlonej tam siostry. W niemieckich mediach uczciwie rozprawiano o sytuacji w Polsce. Czułem narastające zagrożenie. W mojej pamięci utrwaliła się scena z 31 sierpnia 1980, tuż po podpisaniu porozumień sierpniowych: Lech Wałęsa na stoczniowej bramie, fetujący zwycięstwo rozradowany tłum po obu stronach bramy i… latający nad tym zgromadzeniem helikopter. To było tak symboliczne i przejmujące, że pomyślałem wtedy: z tą władzą wszystko jest możliwe, przecież z tego helikoptera mógliby otworzyć ogień do ludzi. Taka myśl była z pewnością konsekwencją wydarzeń z grudnia 1970 i wynikała ze wspomnienia czołgów wojsk Układu Warszawskiego (wśród nich także polskich) zmierzających w kierunku Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku, by zdusić Praską Wiosnę. Tak się kończyły próby liberalizacji systemu komunistycznego.
Czy tak będzie z naszą sierpniową wiosną? – zadawałem sobie to pytanie i postanowiłem jak najszybciej wracać. Chciałem być w Polsce, w swoim środowisku. Wróciłem dwa tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego. Mimo, że wciąż towarzyszyła mi myśl, że tę władzę stać na wszystko, był to jednak szok, przede wszystkim ze względu na skalę aresztowań, internowania czołowych działaczy.
– I trzeba było zmierzyć się z tą rzeczywistością…
– … dla jednych odstraszającą od jakichkolwiek działań, dla innych wręcz skłaniającą do radykalnych posunięć. W pierwszych dniach stanu wojennego, kiedy chodziłem po ulicach i patrzyłem na milicyjne „suki” przewożące zatrzymanych, na czołgi, wozy opancerzone, z obawą myślałem, czy komuś nie przyjdzie do głowy podłożyć pod nie jakiś ładunek wybuchowy. Przyznaję, swędziała ręka, ale przecież byłaby to droga donikąd, zaostrzająca represje. Trzeba było działać inaczej. Na politechnice nadal zbierałem składki. Wiadomo było, że zrodziły się nowe potrzeby: wspieranie osób internowanych, aresztowanych i ich rodzin. Nadal zajmowałem się kolportażem nielegalnej literatury. Wiedzieliśmy, oczywiście, od kogo należy trzymać się z daleka, ale w moim najbliższym środowisku była pełna gotowość, by wspierać podziemne działania.
– Jak rozpoczęła się ta, przecież niebezpieczna, przygoda z pracą nad szyfrowaniem tajnych wiadomości dla solidarnościowego podziemia?
– Wszystko odbywało się w głębokiej konspiracji. Nawet najbliższa rodzina nic o tym nie wiedziała. Było to oczywiste – ten, kto nie musi, nie potrzebuje wiedzieć tego, co nie jest mu potrzebne. Byłem zaprzyjaźniony z Włodzimierzem Martinem, który przez Jacka Gajka nawiązał kontakt z Jackiem Merklem. I Gajek, i Merkel po powrocie z internowania pracowali u nas, na Wydziale Okrętowym, Gajek na etacie, Merkel na pracach zleconych. Z czasem Merkel został zmuszony do odejścia, jako, że – zdaniem szefa – za dużo było tych byłych internowanych na jednym wydziale.
W czasie legalnej działalności „Solidarności” zrodziła się idea tzw. sieci, czyli współpracy zakładowych organizacji związkowych wiodących zakładów pracy. W tej strukturze współpracowali ze sobą Jacek Merkel i Jerzy Milewski. Ten ostatni tuż przed stanem wojennym wyjechał z delegacją „Solidarności” do Nowego Jorku. Pozostał na Zachodzie i założył w Brukseli Biuro Koordynacyjne „Solidarności” za Granicą. Dla działających w Polsce podziemnych struktur związku możliwość porozumiewania się z tym biurem była sprawą o zasadniczym znaczeniu. Dla Służby Bezpieczeństwa też sprawą najwyższej wagi było śledzenie tych kontaktów. Trzeba było znaleźć taką metodę przekazywania sobie wiadomości, aby SB nie była w stanie ich przejmować.
Prace nad szyfrem rozpoczął Włodek Martin, potem mnie do tego wciągnął. Włodkowi udało się pozyskać program, który szyfrował, czyli zmieniał tekst jawny w nieczytelny. Potem zajęliśmy się modyfikacją tego programu. Chodziło o to, by stworzyć oprogramowanie, które miało służyć „normalnej” pracy zawodowej, jak najbardziej dozwolonej, a dopiero pewien szczególny sposób użycia tego oprogramowania miał umożliwiać szyfrowanie i deszyfrowanie wiadomości. Tym się właśnie zająłem. Takie rozwiązanie zapewniało bezpieczeństwo osobom posługującym się tym systemem. Jeżeli ktoś wpadł z dyskietką z zaszyfrowaną wiadomością, mógł iść w zaparte, że jest to wyłącznie bardzo dobry kalkulator do obliczeń. Wykorzystałem program kalkulatora. To był taki zwykły inżynierski program, umożliwiał wykonywanie wielu działań, obliczanie różnych funkcji, dużo lepszy od kieszonkowego kalkulatora. Ale… kiedy wprowadziło się liczbę 1410 (każdy chyba pamięta datę bitwy pod Grunwaldem) i użyło funkcji tangens hiperboliczny, program pytał o nazwę zbioru i hasło, po czym przetwarzał ten zbiór z postaci jawnej w tajną i odwrotnie. Programu tego Jacek Merkel używał do korespondencji z Brukselą. Mieli z Milewskim ustalony system haseł oparty na jakichś wersach z konkretnego angielskiego słownika. Były to długie hasła. My, oczywiście, nie znaliśmy ich.
Kolejne zamówienie złożone przez Jacka Merkla dotyczyło opracowania programu służącego do porozumiewania się między tajnymi strukturami i działaczami „Solidarności” w kraju. Postanowiłem wykorzystać do tego oprogramowanie dotyczące tzw. biorytmów, czyli cykli aktywności intelektualnej, emocjonalnej i fizycznej człowieka. W swoim czasie było to popularne. Program wyznaczał te biorytmy dla konkretnych osób na podstawie podawanej przez nie daty urodzenia. Jacek przydzielał pewne daty poszczególnym parom porozumiewających się osób, a były to daty nieznane w kalendarzu, na przykład 35 maja jakiegoś roku. Zmodyfikowałem więc ten niewinny program tak, by po wpisaniu owej dziwnej daty pytał o nazwę zbioru i hasło. Te daty, różne dla porozumiewających się działaczy, miały tę zaletę, że jeśli esbecja zaczynała interesować się którąś z takich dziwnych dat, było od razu wiadomo, kogo to dotyczy. Biorytmy żyły swoim życiem. Co jakiś czas zgłaszane były nowe (oczywiście polecane i sprawdzone przez podziemie) osoby dopominające się o możliwość tajnego kontaktu. Przygotowywałem więc kolejny algorytm dla biorytmu umożliwiającego porozumiewanie się kolejnych osób.
– Ekspertom z SB nie udało się złamać obu tych szyfrów, zarówno brukselskiego, jak i wewnątrzkrajowego. Nie udało się też dotrzeć do ich twórców.
– Złamanie szyfru groziłoby daleko idącymi konsekwencjami dla solidarnościowego podziemia, natomiast dotarcie do mnie czy Włodka Martina mogło być tylko wynikiem donosu, ponieważ sam szyfr w żaden sposób nas nie wskazywał. Donos właściwie też należy wykluczyć, bo w zasadzie poza naszym zleceniodawcą nikt o naszej roli nie wiedział.
Esbecy działali na ślepo. Mieli na oku Jacka Merkla i krąg jego znajomych spotykających się w jego mieszkaniu na Zaspie: poza mną i Włodkiem, Janusza Granatowicza, Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jacka zatrzymali i przesłuchiwali w Warszawie, a w Gdańsku zrobili nalot. To było już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, chyba w 1987 roku. Świtem wygarnęli nas wszystkich. Zabrali mi książki, oczywiście te nielegalne, wszystkie dyskietki, jakie były w domu, komputer XTEC, który legalnie zakupiłem za pieniądze przesłane przez siostrę. Natomiast ona otrzymała te pieniądze od podziemnej „Solidarności”. Naturalnie wśród tych rzeczy nie było śladu mojej działalności dotyczącej szyfrowania.
Właściwie niewiele, poza posiadaniem nielegalnej literatury, mogli mi zarzucić. Trzymali mnie dość długo na Okopowej, przepytywali o sprawy techniczne, fachowe, zachowywali się tak, jakby potrzebowali rady. I tu dałem się podejść. Sądziłem, że mogę zobowiązać się do doradzania im i spokojnie dalej pracować dla podziemia. To był błąd. Nie zawiera się układów z diabłem. Kiedy mnie wypuścili, usiadłem na ławce i wystarczyło parę minut, żeby się z tego wycofać. Kazali zgłosić się następnego dnia. Wiedziałem, że popełniłem kardynalny błąd, więc zanim się zgłosiłem, opowiedziałem o sprawie wszystkim znajomym z naszego kręgu. Następnego dnia przyszedłem z pismem, w którym podkreśliłem wycofanie się z doradzania i zamiar odmowy odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Potem jeszcze ścigali mnie telefonami, nie zgadzałem się na żadne proponowane spotkania gdzieś w hotelu czy kawiarni. Kiedy esbek przyszedł na politechnikę, w czasie rozmowy przekonywał mnie do podjęcia się analizy zatrzymanych dyskietek, proponował za to pięćset dolarów, co stanowiło wówczas równowartość mojej rocznej pensji. Odmówiłem zdecydowanie i wtedy się odczepili. Miałem tylko szlaban na jakiekolwiek wyjazdy zagraniczne. Komputer zwrócono mi dopiero po ustrojowych zmianach.
Przekonałem się, że nic nie wiedzą o mojej pracy dla podziemia. Gdyby wiedzieli, inaczej wyglądałaby moja sytuacja. Oczywiście, nadal pracowałem dla podziemnych struktur, tym bardziej, że nasiliły się kontakty między działaczami Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej „Solidarności”. Zbliżał się czas niosący pewne nadzieje, zapowiadający przemiany.
– Społeczeństwo zdawało się nie podzielać tych nadziei. Strajki majowy i sierpniowy w 1988 roku nie spotkały się z masowym poparciem, a w obliczu zapowiadanych rozmów okrągłego stołu nie było możliwości przeprowadzenia niezależnego sondażu określającego poziom społecznego poparcia dla tej idei.
– Swoistym rodzajem sondażu było zachowanie obywateli wobec wyborów do Sejmu jesienią 1985 oraz wobec ogólnopolskiego referendum w 1987 roku. Podziemne struktury „Solidarności” bardzo się uaktywniły przed wyborami, zachęcając do ich bojkotu. Władza zawsze chwaliła się wysoką frekwencją w czasie tych głosowań, co budziło uzasadnione wątpliwości obywateli. Tym razem pojawiła się okazja, żeby powiedzieć: sprawdzamy i podważyć te oficjalne raporty. Trzeba było przekonać się, na ile hasło bojkotu znalazło społeczny oddźwięk i jaka była ta frekwencja. Nasze badanie polegało na obserwacji wytypowanych metodą losowania lokali wyborczych w określonych godzinach i przez określoną jednostkę czasową. O ile pamiętam, to był krótki okres czasu, chyba dziesięć minut. Dużo było tych wylosowanych punktów wyborczych i wyznaczonych okresów czasowych. Trzeba było zorganizować obserwatorów i tym zajął się Janusz Granatowicz. Natomiast komputerowym przetwarzaniem napływających danych zajmowała się nasza politechniczna grupa. Dostaliśmy od „Solidarności” nowoczesny dobry sprzęt, ale odbyło się to na tyle konspiracyjnie, że nie potrafię powiedzieć, jaką drogą do nas trafił. Centrum przetwarzania danych znajdowało się na Kołobrzeskiej w prywatnym mieszkaniu, nie wiem czyim. Urzędujący tam Włodek Martin zajmował się napływającymi danymi, ja natomiast ich dostarczaniem z poszczególnych punktów wyborczych. Trzeba tu zaznaczyć, że nie wszyscy wyznaczeni obserwatorzy okazali się solidni, nie zawsze przestrzegali ściśle instrukcji: niektórzy nie trzymali się wyznaczonych godzin i czasu obserwacji, a miało to zasadnicze znaczenie ze względu na zastosowane metody statystyczne. Ostateczny efekt naszych działań był więc obarczony poważnym błędem, ale z naszych badań wynikało, że do urn nie poszło około czterdziestu procent wyborców, więc był to spory sukces „Solidarności”.
Natomiast w wypadku referendum władza sama przyznała, że frekwencja była najniższa w historii PRL. Referendum poświęcone było proponowanym przez partyjne władze przemianom gospodarczym i demokratyzacji życia politycznego. „Solidarność” w podziemnych publikacjach i ulotkach przestrzegała przed poparciem tych przemian, dostrzegając w tym próbę rozwodnienia odpowiedzialności za sytuację w kraju. W kwestii proponowanej przez władzę demokratyzacji wymagane było poparcie ponad pięćdziesięciu procent uprawnionych obywateli i tego nie udało się uzyskać. Referendum nie miało więc wiążącej mocy prawnej. Nad przetwarzaniem danych tym razem pracowałem ja i jeszcze jeden kolega z politechniki.
Zbliżał się czas rozmów Okrągłego Stołu. Byłem ich gorącym zwolennikiem. Przecież nie było innej możliwości… Każde inne bardziej „siłowe” rozwiązanie mogło grozić niewyobrażalną tragedią. Ostatnie moje działania na rzecz „Solidarności” wiązały się z obsługą czerwcowych wyborów 1989. Pracowałem w komitecie wyborczym, chodziło o wprowadzanie i analizę danych z poszczególnych lokali.
– Pańska praca na rzecz solidarnościowego podziemia została uhonorowana Krzyżem Zasługi z rąk prezydenta Komorowskiego.
– Niestety, kiedy dziś oglądam się wstecz, z żalem myślę o tych dziesięcioleciach po 1989 roku, kiedy świat patrzył z podziwem na osiągnięcia naszego kraju. Miałem wtedy nieśmiałe poczucie, że w swoim czasie, być może, dołożyłem malutką cegiełkę do tego sukcesu. W swoich działaniach wspierałem tych, którzy go zainicjowali. Można tylko boleć, że te osiągnięcia właściwie zostały roztrwonione.