Maria Mrozińska: – Z pewnością można do ciebie odnieść arystotelesowskie określenie „homo politicus”. Dziś analizujesz procesy polityczne z pozycji pracownika nauki, także publicysty, ale przecież od wczesnej młodości angażowałeś się w konkretne działania o charakterze niewątpliwie politycznym, wtedy uznawane za „zmierzające do obalenia ustroju PRL”.
Aleksander Hall: – Jeśli chodzi o rozbudzenie zainteresowań historią i właśnie polityką, to najwięcej zawdzięczam mojemu dziadkowi. Znaczną część dzieciństwa spędziłem u dziadków, w Zabrzu.
Dziadek był lekarzem o bardzo szerokich horyzontach intelektualnych. Pochodził z angielskiej rodziny, do 1919 roku miał obywatelstwo brytyjskie, polskie przyjął z racji małżeństwa z Polką, moją babcią. Przed wojną był działaczem BBWR (Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem), zresztą pozostał wierny pamięci Józefa Piłsudskiego.
Nie oznaczało to jednak opozycyjnej postawy wobec powojennej władzy PRL. Nie byłem więc indoktrynowany przeciwko tej władzy. Za to wcześnie rozbudzone zainteresowania historią skłaniały mnie do szukania wiedzy w książkach. Już w szkole podstawowej czytałem książki Pawła Jasienicy; bodaj pierwsza przeczytana to „Trzej kronikarze”, potem „Polska Piastów”, „Anna Jagiellonka”. Ich autorowi, Pawłowi Jasienicy, a właściwie atakowi peerelowskiej władzy na niego zawdzięczam moją inicjację polityczną.
– Marzec 1968. Byłeś zbyt młody by uczestniczyć w studenckich protestach. Obserwowałeś je jakoś, starałeś się zrozumieć ich przyczyny?
– Marzec, oczywiście, nie był czasem mojego czynnego zaangażowania. Pamiętam tylko zapach gazów i petard, kiedy jechało się do Wrzeszcza, opustoszałe ulice i uzbrojonych w pały milicjantów. Był to jednak moment mojego wewnętrznego opowiedzenia się przeciwko systemowi. Niewybredne ataki Gomułki – jego przemówienia w Sali Kongresowej wysłuchałem niemal z otwartymi ustami – kierowane przeciwko lubianemu przeze mnie Jasienicy spowodowały charakterystyczną dla wczesnej młodości radykalizację moich poglądów. To było absolutne odrzucenie systemu, absolutny antykomunizm.
Zainteresowałem się także osobą i publikacjami Stefana Kisielewskiego, którego nazwisko wymieniano jednym tchem z nazwiskiem Pawła Jasienicy. Stosunkowo szybko zaczęły docierać do mnie książki z Londynu, wydawnictwa paryskiej „Kultury”. Pierwszym zaopatrującym mnie w te wydawnictwa był kolega mojego ojca, doktor Zygfryd Cieśla, który jako bardzo młody człowiek otarł się o Armię Krajową na Lubelszczyźnie.
Te lektury robiły na mnie kolosalne wrażenie. Pamiętam swoją reakcję po przeczytaniu „Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów”. Nienawidziłem systemu komunistycznego, czułem się tak, jakbym nienawidził go od lat, a byłem przecież piętnastolatkiem. Już wtedy, chyba jeszcze instynktownie, określałem swoje poglądy jako prawicowe.
– Zaczynałeś dopiero naukę w szkole średniej…
– Właśnie. A rok 1968 był bogaty w wydarzenia, które starałem się zrozumieć: praska wiosna, paryski maj. Miałem nadzieję, że czeski przykład dążenia do zreformowania systemu okaże się zaraźliwy i przeniesie się na inne państwa sowieckiego bloku. Natomiast stosunek do wydarzeń w Paryżu odzwierciedlał moje prawicowe poglądy. Wtedy w moim pojęciu to była lewacka burda grożąca destrukcją V Republiki. Byłem wielbicielem de Gaulle’a i cieszyłem się jego wygraną po ogłoszeniu nowych wyborów.
– Rozpocząłeś naukę w I Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika. Ten czas okazał się ważny dla twojego zaangażowania w działalność opozycyjną. Czy w szkole cieszącej się bądź co bądź opinią wyróżniającej się poziomem nauczania spotkałeś nauczycieli, którzy byli dla ciebie wzorem?
– Czas rzeczywiście okazał się ważny, ale ze względu na grupę przyjaciół, których wtedy w tej szkole poznałem, nie z racji autorytetów wśród nauczycieli. Szczególnie istotna była przyjaźń z Arkadiuszem (zwanym przez nas Aramem) Rybickim i Grzegorzem Grzelakiem, ludźmi myślącymi podobnie do mnie. Później dołączył do nas Wojciech Samoliński. To był trzon naszej klasowej grupy. W drugiej klasie liceum (wiosna 1970) w czasie rozmów, wymiany poglądów zrodził się pomysł, że trzeba coś konkretnego robić. Podjęliśmy działania małego sabotażu, polegające na niszczeniu propagandowych tablic, które na polecenie władz pojawiały się na ulicach.
– To chyba nie było proste: milicja, ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), informatorzy różnej maści, sporo ich było na ulicach.
– Mieliśmy świetny patent: jajka wydmuszki napełnione farbą, czarną albo czerwoną. Rzucało się taką wydmuszką, w tablicę z jakimiś pezetpeerowskimi hasłami, skorupka pękała, farba się rozpryskiwała i już po sprawie. Producentem tych wydmuszek był Aram. Malowaliśmy też hasła na murach. Były także ulotki wykonane na jakiejś dziecinnej drukarence.
– Pamiętasz jakieś spektakularne akcje, konkretne napisy?
– Na murach malowaliśmy hasła: „Związek Radziecki = swastyka”, „PZPR= swastyka”, „Nie zapomnimy Katynia”. Rozwiesiliśmy też plakat (rodzaj nekrologu) informujący o śmierci generała Andersa. Pamiętam naszą pierwszą akcję: to był napis, który jeszcze dzisiaj fragmentarycznie (bo został przecież zamazany) jest widoczny na rogu ulicy Mariackiej. To był chyba ten „ZSRR= swastyka”. Przed 1 maja 1970 wymalowaliśmy napis: „Nie zapomnimy Katynia” na płocie przy kolejce elektrycznej. Było sporo emocji, biegania po torach. Wiosną 1970 roku wywieszono całą serię tablic propagandowych przy trasie przejazdu tramwajów (Wały Jagiellońskie, okolice byłego budynku LOT-u). Zniszczyliśmy je naszymi wydmuszkami.
Świetna była też akcja Grzesia Grzelaka z przyjacielem. Zniszczyli ogromny portret Lenina zajmujący całą szczytową ścianę budynku przy ulicy Kartuskiej. Z satysfakcją patrzyliśmy potem na czystą białą ścianę, bez tego bohomazu.
– Mieliście szczęście, że obyło się bez wpadki. Nie sądzisz, że wasze działania miały posmak młodzieżowej romantycznej zabawy?
– Oczywiście, ale władza traktowała takie sprawy nader poważnie, a my dojrzewaliśmy i działaliśmy zaskakująco sprawnie, właśnie bez wpadek. W takim stanie zastał nas Grudzień 70. Był to naturalnie straszny dramat, ale dla nas całkowicie zrozumiały. Nie mieliśmy żadnych złudzeń co do tego systemu, który jawił nam się jako represyjny, okrutny. Kiedy zadzwonił mój ojciec ze szpitala w Redłowie, gdzie miał dyżur, z informacją o rannych i zabitych, wstrząsem była sama śmierć ludzi, ale nie postępowanie władzy. Nie mieliśmy też żadnych nadziei związanych z Gierkiem. Dla nas był to tylko wewnętrzny przewrót w ramach partii.
– Byliście grupką zdeterminowanych młodych ludzi nienawidzących komunistycznego systemu, ale chyba daleko wam jeszcze było do skrystalizowanych poglądów, pomysłów na działanie wykraczające poza romantyczny mały sabotaż. Z pewnością potrzebowaliście autorytetów, a przede wszystkim kontaktów.
– To prawda. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy zdani wyłącznie na własne sądy, a równocześnie świadomość, że potrzebujemy wsparcia, jakiegoś autorytetu. Jest jesień 1971, rozpoczynamy naukę w klasie maturalnej i wtedy trafiamy do duszpasterstwa ojców dominikanów, a konkretnie pod skrzydła ojca Ludwika Wiśniewskiego, który miał mieć z nami lekcje religii. Wybieramy się do niego z prośbą o odrębne spotkania dla naszej grupy. Jest zgoda. I to jest niezwykle ważny moment w naszych biografiach, w naszym dojrzewaniu, w moim na pewno.
Ojciec Ludwik stał się dla nas tym potrzebnym autorytetem. Umocnił nas, stwierdził: macie moralną rację, ale jest kwestia szukania dróg. Otworzył nam niejako okno na świat poprzez umożliwienie poznania takich osób jak Tadeusz Mazowiecki, Stefan Wilkanowicz, Bohdan Cywiński.
Pamiętam te spotkania, trybuny duszpasterskie z udziałem Jacka Salija, Jana Andrzeja Kłoczowskiego. Pamiętam też fascynację książką Cywińskiego „Rodowody niepokornych”, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z fragmentami „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego. Oczywiście, zaraz sięgnąłem do tego tekstu. „Rodowody” były dla mnie rodzajem wprowadzenia do samodzielnego studiowania nurtów myśli politycznej przełomu XIX i XX wieku. U dominikanów poznaliśmy też nowych ludzi, którzy na trwale weszli do naszego środowiska: Piotra Dyka, Macieja Grzywaczewskiego, Mariana Terleckiego. Marian funkcjonował trochę osobno, ale łączyły nas więzi przyjaźni. Tu też nawiązaliśmy pierwsze kontakty z ludźmi, którzy później stworzyli Komitet Obrony Robotników, a także z wychodzącymi z więzień po odbyciu kary członkami „Ruchu”.
Po przeniesieniu ojca Ludwika do Lublina logistycznym punktem oparcia stała się dla nas plebania ojców jezuitów przy ulicy Mickiewicza i ojciec Bronisław Sroka.
– Zakorzeniliście się więc w środowisku opozycyjnym, w którym zresztą zarysowują się różne nurty.
– Sympatyzowaliśmy z nurtem niepodległościowym Zresztą deklaracja ideowa tego nurtu powstała w dużej mierze w oparciu o opracowany przez nas dokument. Pracowaliśmy nad nim w domku rodziców Piotra Dyka na Kaszubach. W 1976 powstaje KOR, w Gdańsku reprezentuje go Bogdan Borusewicz, z którym pozostajemy w bliskich kontaktach.
– A co na to Służba Bezpieczeństwa?
– Po latach dowiedzieliśmy się, że środowiska opozycyjne były dość mocno naszpikowane agentami, z czego nie zdawaliśmy wówczas sprawy. W 1976 roku zbierane były podpisy pod protestem dotyczącym zmiany konstytucji PRL i wprowadzenia do niej artykułów o przewodniej roli PZPR i nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej. W Gdańsku głównymi osobami zaangażowanymi w akcję zbierania podpisów byli Bogdan Borusewicz i Wojciech Samoliński. Oczywiście, list protestacyjny podpisaliśmy i wtedy wyraźnie zauważyliśmy inwigilację naszego środowiska. Kiedy szedłem na spotkanie do ojców jezuitów, zauważyłem stojący pod plebanią samochód z anteną i trzech panów w środku. Po raz pierwszy poczułem oddech bezpieki, który potem już mnie nie opuszczał przez wiele, wiele lat.
Inwigilacja na początku miała charakter bardzo ostentacyjny, zmierzający do zastraszenia. Jeździły za nami te samochody z antenami, chodzili panowie z teczuszkami, do których coś mówili, przysyłano anonimy do nas i naszych rodziców. Pierwsze zatrzymania, areszty dotknęły mnie w 1978 roku, wtedy też zaczęły się regularne rewizje. Od tego czasu było to bardzo intensywne.
– Wtedy nie tylko SB, ale i środowiska nurtu niepodległościowego skupiające młodych ludzi dostrzegły w tobie przede wszystkim ideologa.
– To dlatego, że dużo pisałem. Wiąże się to z powstaniem niezależnego pisma „Bratniak” i powołaniem Studenckich Komitetów Solidarności, czyli, najogólniej mówiąc, głosem młodej opozycji niepodległościowej i to głosem z otwartą przyłbicą. W redakcyjnej stopce „Bratniaka” widniało moje nazwisko i nazwisko Mariana Piłki. Impuls powołania „Bratniaka” wyszedł ze środowiska Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Dość szybko jednak wytworzyła się taka sytuacja, że faktyczna redakcja jest w Gdańsku. W pracach redakcyjnych brał także udział Aram Rybicki.
Pismo chwyciło i zaczęło spełniać tę rolę, o której myślałem od początku, stało się płaszczyzną, głównym instrumentem tworzenia środowiska i kształtowania jego myśli. Pierwszy numer w zasadzie przygotowałem sam. Z czasem „Bratniak” stał się pismem środowiska, które w 1979 roku założyło Ruch Młodej Polski, czyli mojego środowiska.
Deklarację ideową RMP opracowaliśmy wspólnie: Jacek Bartyzel i ja. Zjazd założycielski, który miał się odbyć w Hucie Kalnej, u księdza Stanisława Szarowskiego, został, niestety, rozbity przez SB. Była to zorganizowana na dużą skalę obława na nasze środowisko. Większość uczestników została wyłapana jeszcze w swoich miastach. Ja zostałem zatrzymany, kiedy zmierzałem w stronę przystanku PKS i zamiast na zjazd trafiłem do aresztu. Tych, którym udało się dotrzeć do Huty Kalnej, wyłapywali esbecy biegający po lesie w dresach i udający sportsmenów. Przy okazji zgarniali też Bogu ducha winnych młodych ludzi, którzy im się tam nawinęli. Niemniej po opuszczeniu aresztów ogłosiliśmy powstanie RMP i jego deklarację ideową.
– Wielu gdańszczan zapamiętało RMP jako organizatora obchodów rocznic tych wydarzeń, które komunistyczna władza starała się wymazać ze społecznej pamięci.
– Nasze środowisko organizowało dwie manifestacje publiczne w ciągu roku: 3maja i 11 listopada. Współorganizowaliśmy również uroczystości upamiętniające rocznicę Grudnia 70’, choć tu inicjatywa należała do powołanych w 1978 roku Wolnych Związków Zawodowych. Zaczęliśmy 11 listopada 1978 i z uroczystości na uroczystość gromadziło się coraz więcej ludzi. 3 maja 1980 również zaplanowaliśmy taką uroczystość pod pomnikiem Jana III Sobieskiego. Mieliśmy poczucie, że tym razem mogą nastąpić ostre represje, jak to się stało po 11 listopada 1979 w Warszawie. Głównym organizatorem był RMP, ale przewidywaliśmy też wystąpienie Tadeusza Szczudłowskiego z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Z naszej strony mówcą miał być Darek Kobzdej.
Ukrywałem się przez parę dni przed uroczystością, żeby uniknąć zatrzymania, jak to się zdarzało wcześniej przed planowanymi obchodami. Jakoś udało mi się dostać do obstawionej przez esbeków Bazyliki Mariackiej na mszę rocznicową. Potem uformowaliśmy pochód i ruszyliśmy z transparentami w kierunku pomnika Jana III. Pamiętam dumnie kroczącego z transparentem Lecha Wałęsę. Tłum był tak duży jak nigdy dotąd. Przemówienie Szczudłowskiego było ostre, odwołujące się do historycznych analogii dotyczących uzależnienia od Rosji w okresie rozbiorów i współczesnego, od ZSRR. Darek odczytał komunikat RMP z okazji czterdziestolecia zbrodni katyńskiej. Rozeszliśmy się z poczuciem ogromnego sukcesu i z grupą przyjaciół udaliśmy się na Przeróbkę do mieszkania Hali i Janka Samsonowiczów, które było jednym z centrów naszego życia związanego z działaniami opozycyjnymi, ale także towarzyskiego. Samsonowiczowie byli na manifestacji i jechali do domu razem z nami. Tam, niestety, czekała na nas grupa tajniaków i mimo ucieczki do bloku, gdzie rozbiegliśmy się po klatce schodowej, wyłapali cztery osoby.
Mieliśmy świadomość, że przynajmniej w stosunku do Tadeusza i Darka (który został pobity po zatrzymaniu) nie skończy się to tylko 48-godzinnym pobytem w areszcie. I tak się stało. Kolegium ds. wykroczeń odbyło się bez udziału obrońców, bez publiczności. Dostali po trzy miesiące.
Przygotowaliśmy wielką akcję ulotkową (Mirek Rybicki zajmujący się techniką mówił o stu tysiącach egzemplarzy). Rozpoczęliśmy też codzienne modlitwy w ich intencji w Bazylice Mariackiej. Prowadziły je Bożena Rybicka i Magda Modzelewska. Z czasem towarzyszyło im coraz więcej osób, gdańszczan i odwiedzających bazylikę turystów. Akcje te jeszcze bardziej zintegrowały i zainspirowały nas do dalszych działań. Obecne niemal wszędzie w Gdańsku ulotki przyczyniały się do budowania klimatu napięcia, rosnącej sympatii dla opozycji, oczekiwania…
Nie wiedzieliśmy, oczywiście, że za kilka tygodni rozpocznie się wydarzenie, które zmieni historię Polski i nie tylko Polski.
– Dziś wiadomo, że decyzja o sierpniowym strajku zapadła na spotkaniu w mieszkaniu Ewy i Piotra Dyków…
– To było kolejne z mieszkań, gdzie odbywały się spotkania opozycji a nawet spotkania publiczne, na które przychodziło kilkadziesiąt osób. Wtedy w sierpniu odbywało się przyjacielskie spotkanie na cześć wypuszczonych z więzienia Darka i Tadeusza. Byłem tego dnia w Warszawie, więc nie uczestniczyłem w tym spotkaniu. Wiadomo, że decyzję o strajku w stoczni podjęła grupa osób z Wolnych Związków Zawodowych, a właściwie Bogdan Borusewicz w rozmowach z nimi. Podczas tego spotkania wyprowadzał na podwórze (w mieszkaniu był podsłuch) to Wałęsę, to Gwiazdę.
Środowisko RMP nie było uprzednio poinformowane o planach strajkowych, ale już pierwszego dnia z samego rana przekazano nam wiadomość, że strajk będzie. Tego samego dnia wieczorem podjęliśmy decyzję, że angażujemy wszystkie nasze moce w jego poparcie. Napisałem oświadczenie, w którego treści było sformułowanie, że nie chodzi tylko o postulaty socjalne, ale o sprzeciw wobec polityki PZPR.
– Kiedy poszedłeś do strajkującej stoczni?
– To bardzo mocne wspomnienie. Pewnie będzie mi towarzyszyć do końca moich dni. W drugim dniu strajku, w piątek wchodziłem do stoczni w towarzystwie Darka Kobzdeja, Tadeusza Szczudłowskiego, Andrzeja Słomińskiego i Tadeusza Adamskiego, który okazał się agentem. „Jesteśmy z Ruchu Młodej Polski” – powiedzieliśmy strajkowej straży przy bramie
i poprowadzono nas poprzez tłum życzliwie na nas patrzących robotników wprost do Sali BHP, gdzie odbywały się obrady Komitetu Strajkowego. Wchodzimy na tę salę i Wałęsa mówi: „Powstać, przyszli bohaterowie, którzy odcierpieli dla Polski trzy miesiące więzienia!”. Wymienił ich z nazwiska i zaintonował hymn. Wszyscy wstali, śpiewali hymn, dyrektor stoczni, Klemens Gniech obok Wałęsy.
Miałem wtedy takie poczucie, że ten strajk nie jest tylko kolejną odsłoną naszego opozycyjnego życia, że oto zaczyna się coś na znacznie większą skalę. Widziałem też, jak istotną rolę pełni Wałęsa, którego uważaliśmy za naszego kolegę z WZZ-ów. Właściwie był nam ideowo najbliższy z tego środowiska, ale wiedzieliśmy, że wcale nie stoi najwyżej w jego hierarchii. Okazało się, że wśród strajkującej załogi jest najważniejszą postacią.
Włączyliśmy się do strajku jako osoby wspomagające, bardzo szybko ruszyła akcja ulotkowa, druk, łączność. Nie chcieliśmy wchodzić w żadne strajkowe struktury, by nie dać władzy argumentów, że oto siły antysocjalistyczne sterują robotnikami. Do późnej nocy z soboty na niedzielę siedziałem w Sali BHP, kiedy były redagowane postulaty strajkujących. Nie przemawiałem, doradzałem tylko, by nie formułować żądań nie do przyjęcia dla władzy, na przykład dotyczących wolnych wyborów, o co dopominał się Tadeusz Szczudłowski. Zdałem też relację z sytuacji w stoczni pisarzowi Lechowi Bądkowskiemu, który był człowiekiem ważnym dla naszego środowiska. Niebawem przybył w towarzystwie młodych literatów do stoczni z oświadczeniem Związku Literatów Polskich, wspierającym strajkujących i jak wiadomo został ich rzecznikiem.
31 sierpnia. Pamiętam pełne napięcia godziny przed podpisaniem porozumień w oczekiwaniu na zwolnienie aresztowanych działaczy opozycyjnych, głównie z Komitetu Obrony Robotników i Konfederacji Polski Niepodległej. Kiedy z Warszawy zaczęły napływać informacje o opróżniających się z więźniów politycznych aresztach… ogromna ulga i satysfakcja.
– Po podpisaniu porozumień sierpniowych włączyliście się w struktury związku, choć unikaliście tego w czasie strajku.
– Ja osobiście nie, choć Wałęsa proponował mi objęcie stanowiska szefa Sekretariatu Komisji Krajowej. Przez krótki okres pracowałem na pół etatu jako osoba zajmująca się sprawą więźniów politycznych, ale wiązało się to z podjętymi później działaniami zmierzającymi do powołania Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania. Ta sprawa była dla mnie priorytetowa.
A wracając do naszego udziału w strukturach „Solidarności”. W pierwszych dniach września 1980 z inicjatywy Lecha Wałęsy spotkaliśmy się w mieszkaniu rodziców Piotra Dyka. Wałęsa uznał, że czołówka naszego środowiska to najbardziej bliscy mu ludzie i chciałby się na nas oprzeć w działaniach związkowych. „Dajcie mi swoich ludzi” – powiedział.
Daliśmy. Maciek Grzywaczewski został szefem Biura Krajowego, Grzegorz Grzelak szefem Sekretariatu Komisji Krajowej, Bożena Rybicka sekretarką przewodniczącego, Aram Rybicki szefem BIPS-u (Biura Informacji Prasowej „Solidarności”), które było oficjalną agencją i miało swoje oddziały w kraju. W Sekretariacie KK pracowali też nasi ludzie: Ireneusz Gust, Andrzej Machowski, Piotr Adamowicz.
Ci nasi ludzie w „Solidarności” uważali, że tu właśnie rozgrywa się polityka krajowa i na tym przede wszystkim trzeba skoncentrować uwagę. I była też druga opcja (należałem do niej): popieramy działania „Solidarności”, ale jesteśmy ruchem ideowym, który ma własne zadania, garną się do nas młodzi ludzie, jest „Bratniak”, musimy dalej tworzyć odrębny ośrodek, oczywiście kooperujący z „Solidarnością”.
To jest czas, kiedy powstaje cała sieć kół samokształceniowych. Prowadziłem jedno z nich, z którego wyszli ciekawi ludzie: Jarosław Kurski, Wiesław Walendziak, Adam Pawłowicz. Adres mojego mieszkania był adresem pisma „Uczeń”, wydawanego przez środowisko młodzieży kończącej szkołę średnią. Takie koła samokształceniowe powstawały nie tylko w Gdańsku, również w innych miastach.
Poza tym rzeczywiście trwał karnawał prezentacji środowisk opozycyjnych. Brałem udział w niezliczonych spotkaniach: na Śląsku, w Krakowie, w Toruniu, Szczecinie, Poznaniu, Warszawie, Lublinie. Spotkaniom towarzyszyły niekończące się dyskusje: jak ten polski statek ma dopłynąć do bezpiecznego portu?
– W tamtym czasie pytanie zasadnicze, ale przecież w samej „Solidarności” i w środowiskach związanych ze związkiem różne było postrzeganie przeszkód grożących temu statkowi, a niektórzy zdawali się ich w ogóle nie dostrzegać.
– To był fascynujący czas, a równocześnie czas oswajania się, odnajdywania się w praktycznej polityce. Nie wszystkim to się udawało. Tu już nie chodziło o opisanie państwa, jak je się sobie wyobraża, a o konkretną linię polityczną.
Jeśli chodzi o moje środowisko, to – najogólniej mówiąc – była to linia umiarkowana wspierająca stanowisko Wałęsy.
Z drugiej strony było stanowisko solidarnościowych radykałów, szczególnie ostro występujących w okresie tzw. kryzysu bydgoskiego po pobiciu Jana Rulewskiego. Uważali, że decyzja Wałęsy o zawieszeniu strajku generalnego jest i błędem politycznym, i złamaniem wewnątrzzwiązkowej demokracji.
– Do kryzysów i zderzeń z władzą dochodziło właściwie od początku działania „Solidarności”.
– Właśnie. Już we wrześniu 1980 aresztowany został Leszek Moczulski , później inni członkowie Konfederacji Polski Niepodległej. Zaangażowałem się w powołanie Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, wraz z Jackiem Taylorem, znanym obrońcą w procesach politycznych. Udało się pozyskać przychylność niektórych działaczy regionalnych. Pamiętam, że zaangażował się Stanisław Wądołowski ze Szczecina, Władysław Frasyniuk, którego wtedy poznałem. Byli ludzie kultury, pamiętam Wandę Wiłkomirską. Ogólnie miałem wrażenie, że na sali (spotkanie organizacyjne odbywało się w Warszawie) jest śmietanka polskiego życia kulturalnego. Potem ruch obrońców więźniów politycznych przeniósł się do komitetów regionalnych. W Gdańsku całą duszą w działanie komitetu zaangażował się Darek Kobzdej, później poznałem też zaangażowanego w tę sprawę Krzysztofa Dowgiałło.
Odnieśliśmy sukces, ale krótkotrwały. W czerwcu 1981 polityczni zostali zwolnieni, ale niestety niebawem znowu trafili do więzień. W zasadzie nie mieliśmy złudzeń, co do poczynań władzy. Wiedzieliśmy o przygotowywanych działaniach skierowanych przeciwko „Solidarności”, a to za sprawą Adama Hodysza, kapitana SB, który zdecydował się przejść na naszą stronę i rozpoczął współpracę z opozycją.
– Jak do tego doszło?
– W listopadzie 1978 roku przed obchodami rocznicy odzyskania niepodległości, zostałem kolejny raz zatrzymany na 48 godzin. W celu przesłuchania doprowadzono mnie przed oblicze dwóch panów z SB. Jednego już znałem z poprzednich zatrzymań i przesłuchań, drugiego nie. Kiedy zakończyło się przesłuchanie (jak zwykle odmawiałem odpowiedzi na jakiekolwiek pytania) i miałem zostać wypuszczony, ten drugi powiedział, że wyprowadzi mnie do wyjścia. Szliśmy długim korytarzem. Było pusto i nagle kapitan Adam Hodysz (bo to był właśnie on) powiedział: „Praca tutaj nastręcza wielu dylematów moralnych”. Patrzyłem na niego zdziwiony, a on zaproponował spotkanie na przystanku tramwajowym przy ulicy Wojska Polskiego. Prosił, żeby pojawił się ktoś inny z czołówki opozycji (najlepiej Bogdan Borusewicz), gdybym nie mógł przybyć osobiście. Było to na tyle interesujące, że postanowiłem spotkać się z nim sam. Dla zabezpieczenia informację o spotkaniu przekazałem Piotrowi Dykowi.
– Nie obawiałeś się jakiejś prowokacji?
– Brałem to pod uwagę. Dlatego właśnie opowiedziałem o sprawie Piotrowi.
Spotkaliśmy się w umówionym miejscu i poszliśmy do lasu za kościołem zmartwychwstańców. Rozmawialiśmy chyba ze dwie godziny: o przeszłości, życiowych i ideowych wyborach, doświadczeniu pracy w SB, motywach działalności opozycyjnej.
Kapitan Hodysz bardzo wcześnie stracił ojca w powstaniu warszawskim. Po ukończeniu studiów na wydziale matematyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku, zachęcony przez kolegę zdecydował się podjąć pracę w kontrwywiadzie, ale w roku 1974 przeniesiono go do Wydziału Śledczego Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, który podlegał zastępcy komendanta ds. Służby Bezpieczeństwa. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych jako przesłuchujący śledczy miał okazję zetknąć się z ludźmi opozycji.
– …w dość powszechnej opinii straceńcami bez żadnych szans na powodzenie w działaniu.
– On jednak doszedł do wniosku, że właśnie ci straceńcy mają rację i że chce ich wspomagać. Rozstrzygnął też swoje moralne dylematy. Uznał, że lepszym wyborem będzie pozostanie na dotychczasowym stanowisku i wykorzystanie wiedzy i możliwości, jakie mu to stanowisko zapewnia, dla wsparcia opozycji niż złożenie podania o zwolnienie ze służby. Za ten wybór zapłacił później kilkuletnim więzieniem.
Ofertę współpracy złożył mi w czasie tego leśnego spaceru, a dla jej uwiarygodnienia od razu poinformował o dwóch ważnych sprawach: po pierwsze, Edwin Myszk, współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, jest agentem, wtyczką SB w strukturach opozycyjnych, po drugie jeszcze przed końcem roku, w grudniu 1978 planowana jest zakrojona na szeroką skalę akcja przeciw działaczom opozycji.
Dla nas taka propozycja współpracy ze strony funkcjonariusza SB była otwarciem niewyobrażalnych dotąd możliwości, a przede wszystkim upewniała w podjętych wcześniej życiowych wyborach, za które każdy płacił mniejszą lub większą cenę. Nie mówię tu o zatrzymaniach, przesłuchaniach, kolegiach, grzywnach, ale o możliwościach zawodowego rozwoju, sukcesu w tej dziedzinie. Jeśli o mnie chodzi, z pewnością po ukończeniu studiów historycznych na Uniwersytecie Gdańskim w normalnej sytuacji zostałbym na uczelni jako pracownik naukowy, jako, że byłem wyróżniającym się studentem. Historia była i jest moją miłością. Wiedziałem, że jako opozycjonista, mogę od razu wykluczyć taką możliwość.
– Jak wykorzystaliście złożoną wam propozycję?
– Trzeba było ustalić zasady kontaktowania się, maksymalnie bezpieczne przede wszystkim dla naszego informatora. Adam Hodysz doradzał, by wciągnąć do współpracy pewne osoby z rodziny i tak zrobiłem. Wyznaczyłem do kontaktowania się mojego młodszego brata Jurka. O sprawie został, oczywiście, poinformowany Bogdan Borusewicz. Ta nasza kontrwywiadowcza struktura została rozbudowana w okresie „Solidarności” i później, w stanie wojennym. Powstał pewien łańcuszek kontaktów (jednym z jego elementów był między innymi Jarosław Reszko). Adam Hodysz także starał się przekonać do współpracy z opozycją kogoś ze swoich kolegów. Dotyczyło to Piotra Siedlińskiego. Powstały również hasła ostrzegawcze na wypadek potrzeby natychmiastowego bądź szybkiego kontaktowania się. Od spotkań pod gołym niebem przeszliśmy do spotkań w mieszkaniu prywatnym. Takim bezpiecznym mieszkaniem, bez podsłuchów, było mieszkanie siostry Adama Hodysza, Ewy. Tam najczęściej się z nim spotykałem.
Uzyskiwane informacje były dla nas bardzo cenne. Przede wszystkim mieliśmy wiedzę o współpracownikach bezpieki w strukturach „Solidarności”, szeroko rozumianej opozycji, a także o planowanych przez SB akcjach represyjnych. Już wiosną 1981 wiedzieliśmy o przygotowywanych spisach osób aktywnych w „Solidarności” i innych strukturach z nią współpracujących bądź tworzonych na fali posierpniowego społecznego ożywienia. Mieliśmy też przygotowane hasło, które oznaczało: uciekaj!
– I dzięki temu większość osób z waszego środowiska uniknęła internowania 13 grudnia 1981.
– Kiedy otrzymałem ostrzeżenie, nie miałem wątpliwości, że sprawa dotyczy poważnej akcji skierowanej przeciwko „Solidarności”, a nie tylko przeciwko nam, jednak większość działaczy nie bardzo wierzyła w atak na 10-milionowy związek. W sobotę 12 grudnia 1981, kiedy już rozpoczynała się operacja wprowadzenia stanu wojennego, wczesnym rankiem spotkałem się z Adamem Hodyszem. Poprzedniego dnia wróciłem z Warszawy, w domu czekała na mnie karteczka napisana przez mamę o treści przekazanej jej chyba telefonicznie. Treści nie pamiętam, ale wiem, że wtedy była dla mnie jasna i oznaczała, że następnego dnia rankiem mam być w umówionym punkcie. Byłem. Adam Hodysz powiedział mi, że wszyscy pracownicy wydziału śledczego SB otrzymali polecenie stawienia się w komendzie na Okopowej wczesnym popołudniem. Jego zdaniem zapowiadało to jakąś akcję przeciwko „Solidarności”. Stanowczo radził, żeby nie nocować w domu. Natychmiast pojechałem do stoczni, gdzie trwały obrady Komisji Krajowej, uprzedzić Wałęsę, który zresztą wiedział, że mamy wtykę w SB.
Obrady jednak toczyły się dalej, a ja sam pod wpływem atmosfery tych obrad, takiego dużego poczucia pewności, zlekceważyłem ostrzeżenie Hodysza i wróciłem do domu przygotować się na przyjęcie gości, był to bowiem dzień moich imienin.. Pierwsi goście już się zjawili: Grzegorz Grzelak z żoną Danusią, Jacek Taylor, Leszek Wojda. Zadzwonił telefon, usłyszałem głos mojego brata, który powiedział: „Ula bardzo cię przeprasza, ale nie może przyjść do ciebie dzisiaj”. To było właśnie hasło oznaczające: uciekaj! Hasło to przekazała mojemu bratu Ewa Hodysz.
Wraz z przyjaciółmi szybko opuściłem dom i znów pojechałem do stoczni ostrzec członków Komisji Krajowej i moich przyjaciół młodopolaków, którzy pracowali w „Solidarności”. Oni potraktowali rzecz poważnie i dlatego właśnie większość zdołała się ukryć. Miałem dziwne wrażenie życia jednocześnie w dwóch epokach: kończy się piękna epoka karnawału „Solidarności”, stocznię opuszczają jej przedstawiciele, raczej nietraktujący poważnie moich ostrzeżeń i już się zaczyna jakaś inna, ponura.
Mam w oczach taki obrazek: podchodzimy z Karolem Modzelewskim do stoczniowej bramy, w rozmowie zgadzamy się, że najgłupsza rzecz to dać się teraz aresztować. Mimo to on jedzie do „Grand Hotelu”, gdzie była zakwaterowana większość członków i doradców Komisji Krajowej i naturalnie godzinę później zostaje aresztowany. Rozmawiam też ze Stanisławem Wądołowski. Mówię: „Ukryj się!”. On na to: „Jedź ze mną, przenocujesz w moim pokoju, w hotelu, tam nikt cię nie ruszy, ale gdyby spróbowali, to w poniedziałek robimy strajk powszechny w regionie”. I tak się rozstaliśmy. On trafił do ośrodka internowania, ja się ukryłem.
– Protesty po wprowadzeniu stanu wojennego, oczywiście, były, ale nigdzie, w żadnym regionie na skalę, o której mówił Stanisław Wądołowski.
– Ludzie byli zastraszeni poziomem i skalą represji. W podziemiu też były różne koncepcje dotyczące wyboru strategii dalszego działania. Już w pierwszej połowie 1982 roku, a także później, w łonie utworzonej w kwietniu konspiracyjnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (byłem jej członkiem do 1984 roku) zarysowały się dwie odmienne koncepcje: gwałtowna konfrontacja z władzą albo budowa struktur podziemnego społeczeństwa, czyli „długi marsz”. Byłem zwolennikiem tej drugiej koncepcji i dawałem temu wyraz na łamach „Polityki Polskiej”, podziemnego pisma, które po „Bratniaku” (zakończył swój żywot 13 grudnia 1981) było niejako wizytówką naszego środowiska. Teksty podpisywałem bardzo czytelnymi inicjałami A. H., a po jakichś dwóch latach pełnym imieniem i nazwiskiem.
Zresztą w 1984 roku zdecydowałem się ujawnić. Nie zamierzałem się nigdzie meldować, po prostu wróciłem do domu, zadzwoniłem do Lecha Wałęsy, wyraziłem gotowość pomocy i współpracy, a dziesięć minut później zjawili się esbecy. Zostałem zawieziony do Gdyni, co nie wróżyło dobrze, bo tam przed sądem wojskowym zapadły najwyższe wyroki dla politycznych. Skończyło się jednak tylko na próbie przesłuchania, bo przecież odmawiałem odpowiedzi.
– Chcę zapytać jeszcze o twoje bezpośrednie zaangażowanie w politykę.
Jako opozycjonista przeszedłeś drogę od młodzieńczej zapalczywości skłaniającej do konkretnych działań do koncepcji „długiego marszu” zakładającego dialog i przemiany ewolucyjne, co w pełni uzasadnia Twoją obecność przy Okrągłym Stole. Raczej jednak unikałeś zaangażowania w praktyczne uprawianie realnej polityki. Co sprawiło, że zdecydowałeś się przyjąć propozycję Tadeusza Mazowieckiego i objąć tekę Ministra ds. Współpracy z Organizacjami Politycznymi i Stowarzyszeniami?
– Bardzo ceniłem Tadeusza Mazowieckiego, którego poznałem na początku lat siedemdziesiątych w duszpasterstwie ojca Ludwika. Propozycja objęcia teki ministerialnej w jego rządzie była dla mnie wielkim wyróżnieniem. Mazowiecki był człowiekiem rozumiejącym politykę jako służbę społeczeństwu, a to był czas, kiedy tę służbę trzeba było podjąć.
Odnosiłem to także do siebie. Chcę podkreślić najważniejsze niepodważalne osiągnięcia tego rządu: ostateczne prawne uregulowanie kwestii naszej granicy zachodniej i przeprowadzenie trudnych, ale koniecznych reform społeczno-gospodarczych. W swoim expose Tadeusz Mazowiecki zapowiedział, że chce być premierem wszystkich Polaków, niezależnie od ich poglądów i przekonań, które nie mogą być kryterium podziału obywateli na kategorie. I tak właśnie działał.
Myślę, że warto zadedykować te słowa obecnym polskim politykom.
Październik 2017