Maria Mrozińska: – Pochodzi Pani z rodziny o tradycjach patriotycznych, zasłużonej dla Rzeczypospolitej, ale przyszło Pani żyć w PRL, kiedy te zasługi stały się zbrodnią, a imiona zasłużonych starano się wymazać z historii i społecznej pamięci. Jak zaważyło to na Pani życiu?
Olga Krzyżanowska: – Dotyczy to przede wszystkim mojego ojca, Aleksandra Krzyżanowskiego, komendanta Okręgu Wileńskiego ZWZ-AK (Związku Walki Zbrojnej przemianowanego w 1942 roku na Armię Krajową) o pseudonimie „Wilk”. Za walkę o wolną Polskę PRL odpłaciła mu aresztowaniem, a w końcu śmiercią w więziennej celi. Także moja mama, Janina, była zaangażowana w okupacyjny ruch oporu. Nasze mieszkanie w Warszawie przy alei Niepodległości było jednym z ważnych punktów spotkań czołówki Armii Krajowej. Mama zapłaciła za to rocznym pobytem na Pawiaku.
Mnie właściwie wychowała wojna. Kiedy wybuchła, miałam dziesięć lat i wszystko, co się potem działo, niemal przykryło dobre dziecinne przedwojenne wspomnienia z Tarnopola, gdzie ojciec w stopniu majora Wojska Polskiego był dowódcą I dywizjonu 12 Pułku Artylerii Lekkiej. Szybko zrozumiałam, że mój bezpieczny świat się zawalił. Ojciec był na froncie, nasze warszawskie mieszkanie trzeba było opuścić ze względu na zagrożenie atakiem niemieckich czołgów. Niestety, to mieszkanie znajomych, w którym się schroniłyśmy, zostało zbombardowane. Ukryte w piwnicy czekałyśmy z babcią na mamę, która cały okres walk o Warszawę spędziła w szpitalu (była chirurgiem stomatologiem, ale jej umiejętności przydawały się też w chirurgii ogólnej przy ratowaniu rannych). Szczęśliwie odnalazłyśmy się i wróciłyśmy do mieszkania przy alei Niepodległości, które ocalało.
Wkrótce przeżyłam kolejny, potworny szok. Nie poznałam własnego ojca, który po klęsce zdołał przedostać się do Warszawy Brał udział w bitwie nad Bzurą, a potem usiłował jeszcze zorganizować opór w Górach Świętokrzyskich. Kiedy wracałam wieczorem ze szpitala od mamy, zobaczyłam siedzącego na schodkach przed domem mężczyznę, odzianego w niedopasowane zgrzebne ubranie, w jakimś dziwnym kapeluszu. To był mój ojciec! Pamiętałam go w eleganckim mundurze, silnego, wyprostowanego, a tu oczekiwał zgnębiony człowiek.
– Szybko jednak zaangażował się w zbrojną walkę podziemną.
– Tak, nie wyobrażał sobie innej możliwości. Już w listopadzie 1939 został skierowany na Wileńszczyznę, by tam scalić tworzące się siatki oporu. Był zastępcą komendanta, a wkrótce komendantem Okręgu Wileńskiego. Tam zaczął posługiwać się konspiracyjnym pseudonimem „Wilk”. W czasie okupacji widziałam go tylko dwa razy: w 1941 i w czerwcu 1944 roku, krótko przed powstaniem warszawskim. Przyjechał wtedy na naradę komendantów okręgów AK. Nasze mieszkanie często było wykorzystywane jako miejsce konspiracyjnych spotkań. Zawód mamy służył za pretekst przyjmowania licznych odwiedzin. Był tam także wspaniały dozorca, który zawsze potrafił poinformować, kiedy Niemcy kręcili się w pobliżu.
W 1942 roku, już po godzinie policyjnej usłyszałyśmy głośne tupanie na schodach. To właśnie były kroki dozorcy, który chciał w ten sposób uprzedzić o niebezpieczeństwie. Czy mama zdążyła coś schować, nie wiem. Najgorsze było to, że w naszym mieszkaniu przebywał jeden z cichociemnych, czyli skoczków spadochronowych zrzucanych przez aliantów z misją organizowania ruchu oporu w krajach okupowanych. Przyszło trzech gestapowców po moją mamę, która natychmiast była gotowa do wyjścia, byle tylko nie zajrzeli do dalszego pokoju, gdzie przebywał ów skoczek.
– Był jakiś donos dotyczący działalności konspiracyjnej?
– Zarzut dotyczył rzekomych powiązań z ZSRR, a wynikało to z przechwyconej stamtąd korespondencji, skierowanej do mamy. Przesiedziała na Pawiaku cały rok, dzielnie to znosiła, ale właśnie dzięki powiązaniom z konspiracją została stamtąd wykupiona. Znała przecież wiele osób z ruchu oporu, zachodziła więc obawa, że może nie wytrzymać drastycznych przesłuchań i coś powiedzieć. Za ciężkie pieniądze: i z Armii Krajowej, i z rodzinnej zbiórki, udało się skorumpować jakiegoś Niemca, który wywiózł ją z Pawiaka wraz z Żydówkami, które miały być rozstrzelane w ruinach getta. Do końca nie wiedziała, czy nie spotka jej ten sam los.
Niedługo po powrocie mamy otrzymałyśmy anonimowy ostrzegawczy telefon: Proszę natychmiast opuścić mieszkanie! Wyszłyśmy więc: babcia, mama i ja i już nigdy do tego mieszkania nie wróciłyśmy. Mieszkałyśmy u koleżanki mamy. Udało się wyrobić mamie kenkartę na fałszywe nazwisko Maliszewska.
– Wspomniała Pani o wizycie ojca w Warszawie i naradzie komendantów okręgów AK latem 1944 roku , a więc przed powstaniem. Przeżyła Pani powstanie w Warszawie?
– Ojciec przyjechał z Wilna. Jak już wspomniałam, wiele spotkań i narad odbywało się w naszym mieszkaniu. Nie wiem, czy mama została poinformowana o wyniku tych narad i zamiarach AK wobec zbliżającej się ofensywy Armii Czerwonej. W każdym razie chciała, żebyśmy z babcią pozostały w Świdrze, gdzie wyjechałyśmy latem, a sama wróciła do Warszawy. „Opiekuj się babcią” – powiedziała przed odjazdem. Miałam wtedy niespełna piętnaście lat. W czasie powstania mama była komendantką powstańczego szpitala na Chmielnej, a po klęsce została z ponad tysiącem rannych i ocalałym personelem medycznym wywieziona do obozu szpitalnego w Zeithain. Nie wiedziałam, co się z nią stało. Nie było żadnego kontaktu. Wróciła w czerwcu 1945 roku.
– Były jakieś wieści o ojcu?
– Wiedziałam, że został podstępnie aresztowany w Wilnie w lipcu 1944 roku, kiedy zaproszono go na rozmowy z sowieckim dowództwem w sprawie współdziałania w walce z Niemcami. Docierały wieści od jego podkomendnych, a także nieliczna korespondencja. Przeszedł przez więzienie w Wilnie i Moskwie na Butyrkach, gdzie był nieustannie przesłuchiwany. Potem obóz NKWD w Diagilewie, później w Griazowcu, w okolicach Wołogdy. Mam pamiątki z tamtego okresu: przedmioty wykonane własnoręcznie przez współwięźniów (byłych podkomendnych ojca) ofiarowane mu z okazji różnych rocznic. Z obozu w Griazowcu udało się ojcu uciec. W 1947 roku dotarł do Wilna, gdzie zwrócił się do pełnomocnika polskiego rządu ds. repatriacji, by legalnie przekroczyć granicę. Efektem było ponowne aresztowanie. Wrócił w październiku 1947 roku wraz z większą grupą obywateli polskich przeznaczonych do odesłania z ZSRR. Ja z mamą i babcią wtedy już przebywałam w Gdańsku, który stał się moim miastem. Z tym miastem związało mnie moje życie: i zawodowe, i prywatne, tu zostałam niejako zobowiązana do działań o charakterze politycznym.
– Jak trafiłyście do Gdańska?
– Po powrocie z Zeithain do Warszawy mama nie chciała pozostać w tym mieście ruin, zgłosiła się do przedstawicielstwa Polskiego Czerwonego Krzyża. Uznano tam, że ma doświadczenie i umiejętności organizacyjne. Dostała skierowanie do Gdańska, by przejmować niemieckie szpitale. Rozpoczęła pracę w szpitalu na Łąkowej.
– Gdańsk także był zrujnowany.
– Właśnie. Na dodatek walki o miasto zakończyły się później niż w Warszawie, kiedy więc w czerwcu 1945 roku wysiadłyśmy z pociągu, w okolicach dworca dopadł nas straszny zapach rozkładających się niepogrzebanych zwłok. Miasto dopiero zbierało się do życia po strasznym wojennym kataklizmie. We Wrzeszczu, gdzie zamieszkałyśmy, było już lepiej, nie mówiąc już o ocalałym z wojny Sopocie, gdzie zresztą podjęłam naukę i zdałam maturę. Chciałam żyć, chciałam nadrobić stracony czas. Podjęłam studia w gdańskiej Akademii Medycznej, która wtedy nazywała się jeszcze Akademią Lekarską.
Większość ówczesnej kadry naukowej wywodziła się z Wilna. Żywa więc była pamięć o moim ojcu, ale głośno o tym się nie mówiło, bo przecież po powrocie w 1947 roku przebywał na wolności tylko osiem miesięcy. W lipcu 1948 roku został aresztowany przez UB i osadzony w więzieniu mokotowskim. Po latach dowiedziałam się, że ówczesny rektor mojej uczelni, profesor Michał Reicher, był podwładnym mojego ojca, jako szef służby medycznej w wileńskim okręgu Armii Krajowej.
Wtedy, w końcówce lat czterdziestych, unikało się rozmów o wojennej przeszłości. Podobnie zresztą było wśród koleżanek i kolegów. Na II roku studiów pojawiła się trochę od nas starsza dziewczyna, którą niejako ochraniał i opiekował się profesor Reicher. Później okazało się, że była w armii generała Andersa. Nasze losy były bardzo różnorodne, nie pytaliśmy kto skąd przychodzi, ale stanowiliśmy wzajemnie życzliwą, spójną i wspierającą się grupę.
– Początek lat pięćdziesiątych to najgorszy okres komunistycznego terroru: przepełnione więzienia, polityczne procesy, wyroki śmierci, narastająca presja na przynależność do PZPR bądź do ZMP (Związku Młodzieży Polskiej, młodzieżowej przybudówki PZPR).
– W moim studenckim środowisku nikt nie należał do partii, a nawet ci koledzy, którzy zapisywali się do ZMP, nie starali się przekonywać nas do słuszności swoich wyborów. Pamiętam rozmowę z jednym kolegów, który postanowił wstąpić do ZMP. „Po co ci to?” – pytam. A on na to: „Muszę jakoś żyć, rodzice zginęli, nie mam grosza przy duszy, stypendium nie dostanę, bo rodzice zginęli w ZSRR”.
To były straszne czasy, a ludzkie życiorysy bardzo skomplikowane. Nie znoszę uproszczonych czarno-białych ocen ludzi tamtego czasu. Ratowała nas wtedy wzajemna lojalność. Kiedy na zajęcia z biochemii prowadzone przez młodego asystenta, którego wtedy nie było w sali, wkroczyli dwaj panowie, ewidentnie ubecy, poszukujący właśnie jego, nikt go nie widział, nikt nic nie wiedział: ani studenci, ani ktokolwiek z kadry. Udało mu się uciec przez okno w sąsiedniej sali. W naszym domu pojawiał się Jan Rodowicz, słynny „Anoda” znany z wielu akcji okupacyjnego podziemia, szczególnie tej pod Arsenałem, przyjaciel mojego brata ciotecznego, Kazimierza Kalandyka.
– Ojciec Pani przez ponad trzy lata przebywał w warszawskim więzieniu na Rakowieckiej bez procesu, bez wyroku.
– Tak i dlatego nie było możliwości uzyskania widzeń. Zgodę na nie otrzymywało się dopiero po wyroku. Ojciec w śledztwie nie odpowiadał na żadne pytania, nie rozmawiał też ze współwięźniami w celi, wśród których byli przecież konfidenci. Milczał. Od czasu do czasu, bardzo rzadko, mógł wysłać list. Mam ich kilka, przechowuję jak relikwie. W jednym z ostatnich napisał, że chciał służyć Polsce jako żołnierz, bez angażowania się w politykę, ale życie go w tę politykę wplątało wbrew jego woli. Ostrzegał mnie przed politycznym zaangażowaniem. „Polityka jest brudna, córeczko” – pisał. Był już wtedy bardzo chory. Zmarł na gruźlicę we wrześniu 1951 roku. Wraz z matką odbierałam w więzieniu rzeczy, które po nim pozostały. Strażnicy długo szukali zagubionej spinki do mankietów. Bolesne, a równocześnie surrealistyczne przeżycie. Cóż znaczyła w tej sytuacji jakaś spinka?
– Rok później skończyła Pani studia. Jak widziała Pani swoją przyszłość w tamtych czasach?
– Cieszyłam się, że mam zawód, dzięki któremu mogę służyć ludziom i którego nie będę się nigdy wstydzić. Wtedy po studiach dostawało się nakaz pracy. Zostałam skierowana do Pucka. Podejrzewam, że ci profesorowie z Wilna, którzy się mną po cichu opiekowali, byli zdania, że będzie dla mnie lepiej, jeżeli znajdę się poza Gdańskiem i zniknę z oczu bezpieki. Miałam przecież niewłaściwe pochodzenie i niewłaściwe koneksje rodzinne. Wspomniany przeze mnie Kazik Kalandyk siedział już w więzieniu. Dostał pięć lat za swoją przeszłość w Szarych Szeregach i Armii Krajowej.
Z nim właśnie wiąże się moje bardzo przykre przeżycie. Umówiłam się z jego matką, moją ciotką, która otrzymała zgodę na widzenie i właśnie się rozchorowała, że pojadę na to widzenie do Strzelec Opolskich, gdzie Kazik odsiadywał pięcioletni wyrok. Te widzenia były straszne. Przyjeżdżało się wieczorem, noc spędzało się stojąc w ogonku i wcale nie było pewności spotkania, bo mogło się okazać, że osoba, którą przyjechało się odwiedzić, została przeniesiona do innego więzienia, o czym wcześniej nie informowano. Widzenie odbywało się w sali przedzielonej podwójnymi kratami. W „korytarzu” pomiędzy nimi chodzili strażnicy, po stronie pierwszej kraty stali odwiedzający, za drugą kratą więźniowie. Wszyscy wołali do siebie z odległości, właściwie nie było możliwości żadnej rozmowy, tyle, że przekazało się paczkę i zobaczyło, że ktoś bliski żyje. Wracałam ze Strzelec do Zakopanego, gdzie byłam wtedy na studenckim obozie narciarskim. Piękna pogoda, niby normalne życie, narty… Czułam się winna, że żyję, że korzystam z tej pogody, z tych nart, a tam Kazik i wielu innych, przecież niewinnych, tkwiących w tym piekle za to, że walczyli o wolną Polskę.
– Rok 1956 przyniósł pewną odwilż, zamknął okres największych prześladowań środowisk niepodległościowych.
– O tak. Dla mnie i moich bliskich popaździernikowa odwilż przyniosła wielkie nadzieje. Przeżywałam wręcz euforię, kiedy otworzyły się więzienia, na wolność wyszli nawet niektórzy z wyrokami śmierci, których jeszcze nie wykonano. Dane mi było dwa razy przeżyć czas tak wielkich nadziei, rozbudzenia społecznej energii, wiary w lepszą przyszłość. Tak było w 1956 i później – w 1980 roku. Muszę przyznać, że czas po październiku 1956 przeżywałam nawet intensywniej. Oczywiście, wynikało to stąd, że ograniczenie komunistycznego terroru, otwierające się więzienne bramy – to wszystko bardzo bezpośrednio dotyczyło mojej bliższej i dalszej rodziny, mnie samej. Uważałam, że mogę odtąd otwarcie mówić o zasługach mojego ojca dla Polski i oczekiwać ich upamiętnienia. Wkrótce okazało się, że jednak nie do końca tak było. Trzeba było poczekać do gdańskiego Sierpnia 80’.
– A wracając do spraw zawodowych, czy długo pracowała Pani w Pucku?
– Niecałe dwa lata. Wróciłam do Gdańska dzięki sportowemu sukcesowi. Udało mi się wygrać zawody narciarskie w Wejherowie i władze sportowe uznały, że lepiej rozwinę się w Gdańsku. Wróciłam już jako lekarz z pewnym doświadczeniem. W Pucku pracowały jeszcze siostry zakonne. Były to pielęgniarki z długoletnią praktyką, której nam, młodym lekarzom, brakowało. Od nich można było wiele się nauczyć. W Gdańsku pracowałam w szpitalu wojewódzkim, Akademii Medycznej i różnych przychodniach, najdłużej w Wojewódzkiej Przychodni Przemysłowej. Dzięki temu miałam dobry kontakt z robotnikami z największych zakładów Gdańska. Ci moi pacjenci uważali mnie za swojego człowieka, mówili otwartym tekstem. Wiedziałam więc o nastrojach panujących wśród załóg. Miałam też rodzinny przekaz dotyczący sytuacji w stoczni. Pracował tam kuzyn mojego ojca, który po dziesięciu latach sowieckiego łagru wrócił do Polski.
Dramat roku 1970, to ostateczna utrata złudzeń co do zbrodniczego systemu, chociaż raczej nie analizowałam wtedy mojego stosunku do władzy. Ranni w szpitalach, potrzebna dodatkowa pomoc na dyżurach, to było najważniejsze. Pełniłam dyżury w szpitalu wojewódzkim i stoczniowym. Mój zawód wymagał udzielenia pomocy każdemu, kto jej potrzebował. Kiedy do Przychodni Przemysłowej przyprowadzono młodego żołnierza czołgistę (czołgi otoczyły wtedy stocznię, pojawiły się na ulicach Gdańska) z bardzo wysoką gorączką, oczywiście się nim zajęłam. Pamiętam zdziwienie sprzątającej u nas pani Jadwigi, która zapytała: „Pani doktor, to za kim pani jest, za stoczniowcami czy za wojskiem?”.
– W sierpniu 1980 miała Pani możliwość bezpośrednio obserwować rozrastający się strajk, niemal w nim uczestniczyć.
– Tak, ponieważ pracowałam wtedy w przychodni na terenie stoczni. Nie strajkowałam, tylko bardzo intensywnie pracowałam. Pomoc medyczna była w tym ogromnym zbiorowisku nieustannie potrzebna. Miałam także nieograniczony dostęp do Sali BHP, gdzie toczyły się obrady Komitetu Strajkowego i gdzie wciąż przybywało przedstawicieli innych strajkujących zakładów. Może to dziwne, bo mimo ogromnego napięcia, które udzieliło się także mnie, odczuwałam też radość: wreszcie coś robimy, coś ważnego się dzieje. Wróciła tyle razy niszczona nadzieja. Podpisane porozumienia, narodziny „Solidarności” obligowały do włączenia się w ten wielki ruch społeczny.
– I tak włączyła się Pani w politykę, przed którą przestrzegał Panią ojciec.
– Nie uważałam wtedy mojego zaangażowania za akt o charakterze politycznym. Włączyłam się w struktury „Solidarności” Służby Zdrowia. Stało się to za sprawą Aliny Pieńkowskiej, związanej ze środowiskiem opozycji demokratycznej już od dłuższego czasu. To ona mówiła: „Pani doktor, to trzeba załatwić, tam trzeba pójść, z tymi osobami się spotkać”. Nie miały znaczenia funkcje zawodowe, to, że ona była pielęgniarką, a ja lekarzem. Zniknęła hierarchia zawodowa. Alina była organizatorką naszego medycznego środowiska zmierzającego do reformy Służby Zdrowia.
– Już we wrześniu 1980 powołany został Komitet Założycielski NSZZ Pracowników Służby Zdrowia, a miesiąc później Krajowa Komisja Koordynacyjna Służby Zdrowia. Była Pani aktywnym członkiem tych ciał. Dla ówczesnej władzy było to niewątpliwe zaangażowanie polityczne, nie mówiąc już o strajku przedstawicieli Służby Zdrowia z całej Polski, w którym Pani uczestniczyła.
– Po prostu trzeba było. Strajkowaliśmy w sali Herbowej Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku. Oczekiwaliśmy na ówczesnego ministra zdrowia, Andrzeja Jedynaka. Przyjechał. Udało się podpisać porozumienie, uwzględniające zwiększenie nakładów na Służbę Zdrowia, chyba do 5 procent budżetu, jeżeli dobrze pamiętam. Mieliśmy już poczucie własnej siły. Potem nastąpiły miesiące pracy i jeszcze raz pracy. Przewodniczyłam I Zjazdowi Sekcji Służby Zdrowia „Solidarności”, który odbywał się w listopadzie 1981 roku. Dla władzy to była polityka? Pewnie tak. Dla mnie służba tym ludziom, którym jako lekarz powinnam zapewnić pomoc medyczną w godziwych warunkach.
– Krótko po zjeździe, któremu Pani przewodniczyła, wprowadzony został stan wojenny. Wielu Pani współpracowników w strukturach „Solidarności” zostało internowanych. Po raz kolejny w Pani życiu nadszedł czas pogrzebanych nadziei.
– Nie odbierałam tego dramatycznie. Czas karnawału „Solidarności” bardzo mnie wzmocnił. Za kraty trafił wtedy Piotr Mierzewski, mój bliski współpracownik, późniejszy mąż mojej córki. Wbrew wszystkiemu wierzyłam, że w końcu komuna przegra. Czas stanu wojennego był nieporównywalnie mniej gorzki niż bolesne lata pięćdziesiąte. Zaangażowałam się w pomoc potrzebującym, ukrywającym się. Trzeba było zapewnić leki, wystawiać potrzebne zaświadczenia medyczne. Któregoś razu zadzwonił do mnie Bogdan Borusewicz: „Olga, trzeba przechować człowieka, który się ukrywa”. Oczywiście! Mieszkał w naszym domu we Wrzeszczu dosyć długo. Końcówka lat osiemdziesiątych, strajki, decyzja o podjęciu rozmów „okrągłego stołu”. Dla mnie to było spełnienie nadziei, którą nosiłam w sobie właściwie od początku stanu wojennego.
– W wyniku porozumień „okrągłostołowych” zdecydowanie wkroczyła Pani w politykę.
– Nie bez wahań. Myślę, że to Alina Pieńkowska wysunęła moją kandydaturę na posła, ja natomiast uważałam, że to właśnie ona powinna reprezentować nasze medyczne środowisko. Bogdan Borusewicz, ówczesny szef komisji wyborczej, był przekonany, że nie powinien promować własnej żony. Takie były wtedy standardy. „Olga, musisz startować, to jest służba” – powiedział mi. Ja zresztą tak właśnie pojmowałam rolę posła.
W tych pierwszych częściowo wolnych wyborach (4 czerwca 1989 roku) kandydowałam nie z okręgu gdańskiego, tylko z obrzeży Gdańska. Tam zresztą byłam nawet bardziej znana, bo wielu moich pacjentów ze stoczni i innych zakładów pochodziło właśnie stamtąd. Poza tym mieszkało tam wiele rodzin repatriantów z Wileńszczyzny, którym nieobce było nazwisko mojego ojca. W czasie kampanii wyborczej, podczas spotkań zdarzało mi się słyszeć, że dla nich jestem reprezentantką kolejnego pokolenia, które podjęło walkę o wolną Polskę.
Jeździliśmy po tych wsiach i miasteczkach, zatrzymywaliśmy się przeważnie na placach przed kościołami, ludzie się gromadzili i rozmawialiśmy. Nie składałam obietnic, mówiłam tylko o tym, co jest możliwe, a co niemożliwe w aktualnej sytuacji. Towarzyszył mi i bardzo pomagał mój kuzyn Zdzisław Halcewicz- Pleskaczewski (ten, który spędził dziesięć lat w sowieckich łagrach). Dla wilnian jego osoba była dodatkowym argumentem uwiarygodniającym.
– Wtedy głównym argumentem uwiarygodniającym kandydata było zdjęcie z Lechem Wałęsą. Pani jest chyba jedyną kandydatką z Gdańska bez takiego zdjęcia. Dlaczego?
– Prozaiczny powód. Kiedy wykonywano te zdjęcia miałam problem z bolącym zębem, z powodu którego spuchłam i wyglądałam jak pobita. Na moim później zrobionym zdjęciu był tylko tekst o poparciu mojej kandydatury przez Lecha Wałęsę. Noc z czwartego na piąty czerwca spędziłam w siedzibie komisji wyborczej w Tczewie. To była krótka letnia noc, w miarę jak się rozjaśniało, napływały coraz lepsze wiadomości z komisji wojewódzkiej. Wygraliśmy! Wiedziałam, że rozpoczynamy marsz ku wolnej Polsce. Cudowne uczucie.
– W sejmie kontraktowym i w II kadencji Sejmu RP pełniła Pani funkcję wicemarszałka. Jak ocenia Pani ówczesne standardy parlamentarne?
– Moją kandydaturę na funkcję wicemarszałka wysunął Bogdan Borusewicz. Ja sama nie uczestniczyłam w tym posiedzeniu Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego (zrzeszającego posłów z ramienia „Solidarności”), ponieważ wróciłam do Gdańska, bo miałam umówionych pacjentów, którzy wymagali pomocy. Przyjęłam ten wybór z poczucia obowiązku, a pełnienie funkcji także rozumiałam jako służbę. Może jestem naiwna, ale wierzę, że przynajmniej większość posłów tak rozumiało wtedy swoją rolę. Mieliśmy też świadomość złożoności ówczesnej sytuacji politycznej, w naszym kraju stacjonowały przecież wojska sowieckie, nie było atmosfery do ostrych rozliczeń. Poza tym rzeczywistość i zależne od niej w dużej mierze ludzkie wybory trudno umieścić na czarno-białej tablicy. Niestety, zbyt często dokonuje się takich uproszczonych podziałów. Nigdy tego nie akceptowałam, nawet w najtrudniejszych latach pięćdziesiątych.
Jeśli mówimy o standardach, to chcę przypomnieć sytuację, która miała miejsce podczas prowadzonych przeze mnie obrad sejmowych. Przemawiał Bronisław Geremek, przewodniczący OKP. Wdał się w jakąś polemikę z siedzącym na sali obrad posłem Cimoszewiczem. Powiedziałam do Bronisława Geremka, wówczas przecież szefa mojego klubu: „Proszę przerwać tę dyskusję!”. Odpowiedział tylko: „Bardzo przepraszam” i zakończył wystąpienie. Proszę sobie wyobrazić takie zachowanie obecnego przywódcy rządzącej partii zabierającego w Sejmie głos „bez żadnego trybu”. Nie do pomyślenia było także obrzucanie się, dziś tak nadużywanymi, epitetami „zdrajca”, „targowiczanin”, etc.
– Ta szczególna troska o poziom parlamentaryzmu zadecydowała o inicjatywie powołania Komisji Etyki Poselskiej, której była Pani przewodniczącą?
– Wymyśliłyśmy to pojęcie z Ireną Lipowicz, późniejszą rzeczniczką praw obywatelskich. Bardzo nam zależało na zachowaniu etycznych standardów w Sejmie i w Senacie. Starałyśmy się tego pilnować w działaniach komisji. W ogóle w sejmie kontraktowym, mimo, że byliśmy w mniejszości, udało się zrealizować właściwie wszystko, co sobie wówczas zakładaliśmy. Oczywiście, ograniczeń było wiele: i politycznych, i ekonomicznych, a także społecznych. Wie o tym każdy, kto zada sobie choć trochę trudu, by zrozumieć ówczesną polską rzeczywistość.
Wkroczyliśmy jednak na drogę trudnych, ale przecież koniecznych przemian ekonomicznych, na drogę ku całkowicie wolnym wyborom i suwerennej, liczącej się w świecie Polsce. Bardzo się boję, że możemy roztrwonić ten kapitał.
Grudzień 2017