Takie skróty są potrzebne, by odmierzać pewien rytm dziejów. Ale sama historia rzadko kiedy podąża szlakiem na skróty. Bo przecież, zanim to wszystko się stało, zanim wojna zrównała miasto z ziemią, zanim Rosjanie gwałcąc i paląc dokończyli dzieła zniszczenia i zanim tysiące gdańszczan opuściło dobrowolnie lub pod przymusem ruiny swoich domów – nazizm zabił duszę tego miejsca. Wpierw rozebrano synagogę i umundurowano mieszkańców, potem – już po l września 1939 roku - niektórych wywieziono, innych rozstrzelano, a na koniec – w styczniu 1945 roku – wydano rozkaz obrony, która nie miała sensu, ale nie dopuszczała kompromisu. Ciała tych, którzy go nie usłuchali, przez wiele dni wisiały na drzewach w Wielkiej Alei.
Zwycięskie armie radzieckie też nie znały kompromisu. I choć mija już tyle dziesiątków lat, nadal nie wiemy precyzyjnie, kto i jak obrócił miasto w ruinę. Jaka jego część padła ofiarą radzieckich i amerykańskich nalotów bombowych, jaka rozsypała się na skutek artyleryjskiego ostrzału w marcu 1945 roku, a jaką zniszczono celowo w kwietniu, a nawet w maju 1945, już po wyparciu wojsk niemieckich i zdobyciu miasta.
A potem nastąpił exodus dawnych mieszkańców. I też nie mieści się w skrócie, któremu odpowiadałaby jedna tylko data. Wypędzenie – jak chcą jedni, czy przymusowe wysiedlenie – jak nazwali to inni, nie było aktem jednorazowym. Z różnym natężeniem trwało do końca 1947 roku.
Pozostały ruiny, do których ściągali przybysze z różnych stron Polski. Wielu było takich, których rodzinne miejsca znalazły się poza granicami nowego państwa. Zaczęła się odbudowa. Możemy dzisiaj dyskutować, czy była wówczas szansa, by pełniej i mądrzej przywrócić Gdańsk do istnienia. Ale jedno jest pewnie: Polacy, którzy wówczas przyjechali, budowali miasto zniszczone przez innych.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych ruiny stanowiły naturalny element nadmotławskiego pejzażu. Pamiętam, że moja droga z domu do szkoły zaczynała się na Błędniku, który wyglądał inaczej niż dzisiaj. Był wąski, kręty i brukowany. Kamiennymi schodami schodziłem z niego w ulicę Kupiecką, obok gmachu Dyrekcji Kolei, a z drugiej strony były ruiny i wykopy pod fundamenty przyszłego „Zieleniaka”. Znacznie później, dzięki pocztówce kupionej na Jarmarku Dominikańskim, uświadomiłem sobie, że idąc do szkoły mijałem gruzy, które zostały z willi prezydenta Senatu Wolnego Miasta.
W mojej wyobraźni ruiny nie wiązały się z wojną, nie były śladami tragedii. Były takimi śladami dla moich rodziców. A nowi mieszkańcy nie szukali w gruzach pamiątek swojej przeszłości, bo ich tam nigdy nie było. I nie wiązali z nimi żadnych wspomnień. Pewnie dlatego bez zbędnych sentymentów w niektórych miejscach wytyczono nowe ulice i place, rozebrano jako tako zachowane kamienice, rekonstruując pieczołowicie tylko najstarsze zabytki. Powstał nowy Gdańsk – przedziwna synteza spalonej ziemi, nowo-starego Głównego Miasta i siermiężnej nowoczesności socjalistycznej architektury.
Kiedy ogląda się zdjęcia z końca lat czterdziestych, a nawet z lat pięćdziesiątych (choćby w albumie „Był sobie Gdańsk 1945”), ma się wrażenie, że Gdańsk, który na nich widzimy, bardziej przypomina ten przedwojenny niż dzisiejszy. Im dłużej patrzymy, tym bardziej narasta przekonanie, że dawne miasto umierało powoli, że wśród pogorzelisk przechowały się całe fragmenty zabudowy znikającej systematycznie przez długie lata. Ale jest też drugie wrażenie: że śmierć tak naprawdę nigdy nie nastąpiła, że procesowi zapadania w nicość towarzyszą harmonijnie narodziny nowego. Wątła nić ciągłości została jednak zachowana.
Donald Tusk
Pierwodruk: „30 Dni” 1/2005