PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Wysoko cenię odpowiedzialne działanie

Wysoko cenię odpowiedzialne działanie
Z Janiną Suchorzewską, profesor nauk medycznych rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Janina Suchorzewska - autorką portretu jest doktor Marta Michowska, przez wiele lat współpracująca z profesor Suchorzewską; rozmowa z Martą Michowską jest także dostępna na naszej stronie
Janina Suchorzewska - autorką portretu jest doktor Marta Michowska, przez wiele lat współpracująca z profesor Suchorzewską; rozmowa z Martą Michowską jest także dostępna na naszej stronie
Mal. Marta Michowska

 

Maria Mrozińska: – Rozmawiamy w szczególnej sytuacji, w dobie pandemii, kiedy zaczynamy uświadamiać sobie dobitnie, że konieczne jest przewartościowanie ważności spraw.

Janina Suchorzewska: – Dziś najważniejsza jest troska o zdrowie i życie. Służy temu właściwa organizacja  i odpowiednie finansowanie służby zdrowia. Niestety, minister zdrowia na czoło hierarchii wartości wysuwa względy polityczne. Jego postawa ogromnie mnie rozczarowuje, miałam nadzieję, że zachowa się jak lekarz, którym przecież jest.

Wyraźnie widać, jak wiele zależy od zaangażowania lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników służby zdrowia, którzy jednak nie są w stanie nadrobić zaniedbań w polityce zdrowotnej, braków kadrowych i braków wyposażenia, szczególnie jeśli chodzi o odzież ochronną i inne środki ochrony. Co z tego, że w domach opieki społecznej lekarze i pielęgniarki pracujący bez wytchnienia i wsparcia przez wiele dni, w końcu padają ze zmęczenia i są zmuszeni opuścić podopiecznych, co z tego, że lekarze z oddaniem przez wiele godzin każdego dnia, niewyposażeni we właściwe środki ochronne starają się pomagać pacjentom, jeśli w końcu prowadzi to do sytuacji, że sami stają się pacjentami?   Jak wtedy radzić sobie z pandemią?

– W tekście, którego jest Pani współautorką, zamieszczonym w „Magazynie Lekarskim”, wydawnictwie Okręgowej Izby Lekarskiej, znajdujemy stwierdzenie: „Choć egzamin z naszej wiedzy jak i własnych postaw etycznych zdajemy niemal codziennie, to obecnie czeka nas może najtrudniejszy z egzaminów wymagający odpowiedzialności, rozumnego działania, solidarności i pełnej mobilizacji sił, a przede wszystkim pokonywania lęku”.

– Oczywiście, zwykły ludzki lęk o siebie i najbliższych towarzyszy także lekarzom, a pokonać go pomaga przekonanie o właściwym zabezpieczeniu. Tu odpowiedzialność spoczywa na odpowiednich służbach państwowych. Pandemia, niestety, obnażyła ich niewydolność i ostatecznie braki zaczęły uzupełniać samorządy, instytucje, fundacje, włączyły się media zachęcające do zbiórek na środki ochrony i sprzęt medyczny. Społeczeństwo samo podjęło różne akcje, wiele osób zajęło się szyciem maseczek, przygotowaniem odzieży ochronnej.

Dzięki tym inicjatywom różnych środowisk oddziały intensywnej terapii zostały doposażone w dodatkowe respiratory. Na szczęście lekarze z tych oddziałów  nie muszą, jak dotąd, podejmować najbardziej dramatycznych i obciążających moralnie wyborów: komu udostępnić respirator ratujący życie, a komu odmówić. W moim przekonaniu w takiej sytuacji nie powinien decydować ani wiek pacjenta, ani jakiekolwiek względy społeczne. Jedynym kryterium  powinna być ocena szans przeżycia. Bardzo dobrze, że krajowy konsultant intensywnej terapii i anestezjologii zorganizował zdalne szkolenie dla  lekarzy anestezjologów. Wzięło w nim udział około ośmiuset osób.

– W swoich wypowiedziach podkreśla Pani często zasadnicze znaczenie kwestii etycznych w zawodzie lekarza.

– Do niedawna, przed ostatecznym przejściem na emerytalny odpoczynek, byłam wykładowcą w Zakładzie Etyki Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.  Bardzo zabiegałam o jego utworzenie. Poczucie moralnej odpowiedzialności za działania, które mogą decydować o zdrowiu i życiu człowieka powinno cechować wszystkich adeptów zawodów medycznych i to właśnie starałam się im przekazać w moich wykładach.

Wcześniej, przez wiele lat byłam kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii gdańskiej Akademii Medycznej. Oddziały intensywnej terapii to bardzo szczególne miejsce, a lekarze tam pracujący powinni charakteryzować się wyjątkowym oddaniem i empatią.  Tam toczy się, często bardzo dramatyczna, walka o życie. Odczuwałam to tym bardziej, że w moim życiu było wiele dramatycznych momentów. Już w latach najwcześniejszej młodości, która przypadła na czas okupacji, zrozumiałam, jak ważne jest odpowiedzialne działanie, od którego  może zależeć życie, nie tylko moje, ale i innych osób.

– Urodziła się Pani i wychowała w Warszawie?

– Tak. Dzieciństwo wspominam jak piękny sen, brutalnie przerwany wybuchem wojny. Pochodzę z rodziny inteligenckiej, bardzo zżytej, wzajemnie się wspomagającej. Mój ojciec, Jan Tatarkiewicz, był znanym adwokatem. Po wybuchu wojny został zmobilizowany i tylko szczęśliwym zrządzeniem losu nie znalazł się w Katyniu. Kilka godzin przed wkroczeniem  wojsk sowieckich 17 września 1939 roku dowództwo jego oddziału nakazało przekroczenie granicy rumuńskiej. W Rumunii spędził całą wojnę, działając w środowiskach polonijnych. Przez półtora roku nie dotarła do nas od niego żadna wiadomość. Nie wiedzieliśmy, czy żyje. Wspierał nas wtedy i niejako „ojcował” mojej siostrze i mnie brat ojca, Władysław Tatarkiewicz, znany historyk filozofii.

Przed wojną rozpoczęłam naukę w prywatnej szkole dla dziewcząt, znanej  jako „szkoła na Wiejskiej”, założonej i prowadzonej przez dwie wspaniałe nauczycielki: Jadwigę Kowalczykównę i Jadwigę Jawurkównę. W czasie okupacji szkoła przybrała status szkoły zawodowej, bo tylko w takich szkołach mogli kształcić się Polacy, zgodnie z zarządzeniem niemieckich władz okupacyjnych. Był to kamuflaż, szkoła nadal kształciła na poziomie ogólnym, częściowo w ramach rzekomych zajęć zawodowych, częściowo na tajnych kompletach, które odbywały się w mieszkaniach obu naszych dyrektorek. Obie zginęły w czasie powstania.

Właśnie dzięki nim trafiłam w 1942 roku do Szarych Szeregów. Okupacyjne harcerstwo to była twarda szkoła kształtowania charakterów. Wychowywano nas w duchu szacunku do historii, szacunku wobec ojczyzny, a przede wszystkim w duchu odpowiedzialności. Moją drużynową była  Zofia „Zocha” Zawadzka, hufcową Jola Wedecka, wielkie postacie harcerstwa. Obie podkreślały, że odpowiedzialne działanie ważniejsze jest od odwagi. Niezależnie od przygotowania do działań zbrojnych, w harcerstwie mocno podkreślano konieczność solidnej nauki. To był warunek przyjęcia do  Szarych Szeregów. Wpajano nam,  że wykształcone, odpowiednio przygotowane osoby będą potrzebne odrodzonej Polsce. Przyrzeczenie harcerskie składałam na tajnym spotkaniu, odbierała je druhna Jaga Falkowska, komendantka okupacyjnego ZHP.

– Odpowiedzialne działanie w okupacyjnych warunkach dla kilkunastoletniej dziewczyny wydaje się zbyt dużym obciążeniem.

– Przed wybuchem powstania w mojej dziecinnej jeszcze głowie pojawiała się niedojrzała myśl, że przygotowywane powstanie to coś w rodzaju wielkiej harcerskiej gry. Kiedy wybuchło, miałam czternaście lat i ukończone szkolenie w dziedzinie łączności. Zostałam przydzielona do grupy łączności porucznik Armii Krajowej, Joanny Piekarskiej, która była szefową obwodu sanitarnego Warszawa Śródmieście.

Rok 1944, zdjęcie wykonane przed wybuchem powstania warszawskiego
Rok 1944, zdjęcie wykonane przed wybuchem powstania warszawskiego
Fot. Archiwum prywatne Janiny Suchorzewskiej

Czwartego sierpnia 1944, w czasie ewakuacji szpitala z placu Dąbrowskiego do budynku PKO przy Świętokrzyskiej, niemal w jednej chwili z czternastoletniej dziewczynki stałam się osobą dorosłą. Kiedy byliśmy już w schronie w piwnicy, kiedy zameldowałam porucznik Piekarskiej, że ostatni ranny został przeniesiony, odesłała mnie na odpoczynek. Weszłam w jakąś boczną odnogę piwnicy i w tym momencie  gruchnęła bomba, wpadła skosem do tej piwnicy, posypał się gruz i szkło. Podmuch był ogromny, zerwał ze mnie całe ubranie, zostałam w rozerwanej koszulce, ale za moment zrozumiałam, że miałam ogromne szczęście. Okazało się, że byłam jedną z trzech ocalałych osób  spośród trzydziestu czterech, które znalazły się w tym miejscu. Zginęła też porucznik Piekarska. Po jej śmierci komendantem obwodu sanitarnego został major Bartosz. Byłam jego łączniczką, codziennie miałam do rozniesienia około czterdziestu rozkazów. Przedzierałam się ze Śródmieścia przez Powiśle na Wilczą. byłam sześciokrotnie przysypana w czasie bombardowań, a pod koniec powstania pełniłam dyżury przy włazie w Alejach Ujazdowskich, z którego wyciągaliśmy ludzi przechodzących kanałami. Odbierałam tę straszną grupę z Mokotowa, która uległa zatruciu wyziewami  z kanałów kanalizacyjnych. Ocalałam, a te przeżycia w zasadniczy sposób wpłynęły na kształtowanie hierarchii wyznawanych przeze mnie wartości.

– A po upadku powstania…

– W ostatnich dniach powstania zupełnie przypadkowo odnalazłyśmy się z siostrą, która była sanitariuszką w oddziale „Żbik”. Po kapitulacji postanowiłam wyjść z Warszawy razem z tym oddziałem. Okazało się to niemożliwe, bo zgodnie z rozkazami dowództwa na prawach kombatanckich mogli opuścić Warszawę tylko powstańcy w wieku powyżej osiemnastu lat. Ja się nie kwalifikowałam, więc siostra została ze mną i wyszłyśmy razem z ludnością cywilną, przez Ursus do Pruszkowa. Niestety, dostałyśmy się do transportu osób wywożonych na przymusowe roboty do Niemiec. W trzeciej dobie tej „podróży”, w okolicach Częstochowy, udało nam się uciec.

Dotarłyśmy do majątku Żaby, który nasz ojciec wykupił przed wojną od swoich teściów. Tam już była mama, wysiedlona z Warszawy przez Ukraińców z Legionu Wołyńskiego współpracującego z Niemcami. W majątku schroniło się także kilkunastu uchodźców z Warszawy, których starała się jakoś wyżywić. Majątek Żaby znajduje się w odległości trzydziestu kilometrów od Warszawy, widać było stamtąd łuny płonącego miasta. Mama obserwowała je wieczorami ze świadomością, że w tym piekle przebywają jej córki, jeżeli jeszcze żyją.

– Po dramatycznych przeżyciach wojennych, jak Pani rodzina odnalazła się w nowej rzeczywistości rodzącego się państwa wedle sowieckiego wzoru?

– Najważniejsze było, że wszyscy ocaleliśmy. Oczywiście, wojna, a potem nowy ustrój pozbawiły nas całego dorobku. Majątek Żaby został znacjonalizowany. Matka opuszczała go z jednym plecakiem. Ja z siostrą znalazłam się u dalszej rodziny w Łodzi, gdzie odnalazł nas ojciec wracający z Rumunii. Inteligenckie, do tego „burżujskie” pochodzenie, jak to wtedy określano, nie ułatwiało nam życia w socjalistycznej rzeczywistości. Ojciec jako prawnik został skierowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości do pracy w Sądzie Okręgowym w Gdańsku. Nie miał szans na jakiekolwiek poważniejsze stanowisko, prowadził jakiś rejestr gospodarczy. Mimo wielu trudności cieszyliśmy się, że ocalała rodzina tu, na Wybrzeżu, znalazła swoje miejsce.

Postanowiłam kontynuować edukację i jak najlepiej przygotować się do studiów, oczywiście medycznych. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że chcę zostać lekarzem. Nie jeden raz w czasie powstania widziałam, jak lekarze operowali rannych, w strasznych warunkach, bez znieczulenia, ale jednak mogli pomóc, a nawet uratować życie.

Obawiałam się jednak, że z tym moim niewłaściwym pochodzeniem i maturą złożoną w liceum urszulanek w Gdyni będę miała kłopoty z dostaniem się na Akademię Medyczną. Na szczęście udało się, a po latach dowiedziałam się z ust jednego z członków ówczesnej komisji egzaminacyjnej, że mimo, iż chciano, trudno było mnie oblać, bo znalazłam się w trójce kandydatów, którzy osiągnęli najlepsze wyniki. Urszulanki dobrze mnie przygotowały.

– Studiowała Pani w latach pięćdziesiątych, w czasach utrwalania komunistycznej władzy, politycznych procesów, nacisków na  przynależność do jedynej właściwej partii.

– Nie chwaliłam się swoją powstańczą przeszłością, choć boleśnie odbierałam informacje o uwięzieniu i procesach ludzi, których znałam z okupacyjnej konspiracji, o których słyszałam, których ceniłam. Tak wielu wspaniałych  młodych ludzi zginęło w czasie powstania, a teraz w ubeckich więzieniach dobijano tych, którzy ocaleli. Źle znosiłam zdarzające się naciski na publiczne potępienie kogoś z kolegów podejrzanych o „czarno-reakcyjne” poglądy. Na szczęście mieliśmy wspaniałego opiekuna roku w osobie profesora Stanisława Manczarskiego. Starał się nas bronić i wspierać. Kiedyś, właśnie w takiej sytuacji zaprosił kilka osób, do których miał zaufanie (wśród nich i mnie), do siebie, do domu. Zachęcał nas do solidarności w obronie kolegi, któremu z racji poglądów groziło usunięcie ze studiów.

Był też nacisk na przynależność do Związku Młodzieży Polskiej, partyjnej młodzieżówki. Nie zapisałam się, chociaż wiedziałam, że tym samym tracę możliwość uzyskania stypendium, choć moja sytuacja materialna kwalifikowała mnie do jego otrzymywania. Pracowałam więc przez całe studia. Zaczęłam od przyjmowania zleceń na wykonywanie zastrzyków. Wtedy zastrzyki z penicyliny trzeba było robić co trzy godziny. Jeździłam więc do domów prywatnych z budzikiem. Tam spędzałam noc drzemiąc na fotelu i co trzy godziny robiłam ten zastrzyk. Za taką usługę otrzymywałam pięć złotych za noc. Nie było łatwo. Rano trzeba było iść na zajęcia na uczelnię. Później pracowałam jako laborantka rentgenologiczna w klinice ortopedii, a na ostatnim roku, już na etacie w ambulatorium chirurgii dziecięcej. Chciałam tam pracować  nadal po ukończeniu studiów, ale tu – niestety – zadecydowały względy dalekie od  zdobytych kwalifikacji zawodowych, a konkretnie opinia dotycząca moich przekonań politycznych.

Obowiązywały wówczas nakazy pracy, czyli skierowania do konkretnych placówek bez możliwości wyboru. Były jednak, według obowiązującego wówczas rozporządzenia Bieruta, pewne szanse dla tych, którzy z dobrymi wynikami ukończyli studia i obronili dyplom przed terminem. Mimo, że mnie się to udało, odmówiono mi  korzystania z tej możliwości. Kiedy stanęłam przed komisją kwalifikacyjną, usłyszałam z ust przewodniczącej, profesor Zofii Majewskiej: „O nie, proszę pani, takie stanowiska są przeznaczone dla osób związanych z przemysłem stoczniowym, na przykład dla żon stoczniowców”. Musiałam opuścić Gdańsk, a na moje miejsce został przyjęty kolega, który nie miał nic wspólnego z przemysłem stoczniowym. Siedem lat pracowałam w Szpitalu Miejskim w Elblągu.

– Czy ktokolwiek z komisji kwalifikacyjnej, choćby w zakamuflowanej formie, powoływał się na konkretną opinię czy jakiekolwiek względy o charakterze politycznym?

– Nie, choć wtedy w samej atmosferze rozmowy wyczuwało się te polityczne podejrzenia. Postanowiłam jednak się upewnić, co zdecydowało o moim zesłaniu. Było to możliwe dopiero po październikowej odwilży, w 1956 roku. Zwróciłam się do działu kadr Akademii o udostępnienie dokumentów dotyczących mojej osoby. Były opory, ale w końcu dotarłam do opinii opisującej mnie jako „osobę obcą klasowo, obcą ideologicznie, mającą zły wpływ na kolegów studentów”. Okazało się, że sporządziła ją moja koleżanka z roku, Barbara Krupa, działająca wtedy w partyjnych strukturach, później profesor i rektor Akademii Medycznej.

Przez długi czas byłam na nią wściekła, nawet przy okazji przypadkowych spotkań nie chciałam podać jej reki. Z czasem jednak, po przemyśleniu,  uznałam, że moja złość jest bezpodstawna. Przecież napisała w opinii prawdę. Obca mi była klasowa ideologia głoszona w PRL.

– Kiedy wróciła Pani do Gdańska?

– W 1961 roku. W Elblągu zrobiłam specjalizację z chirurgii i przygotowywałam się do kolejnego stopnia specjalizacji, kiedy dowiedziałam się, że jest szansa na etat w Gdańsku, gdzie powstaje nowa specjalizacja – anestezjologia. Po dłuższym wahaniu, zachęcona przez profesora  Kazimierza Dębickiego, zdecydowałam się. Dziś uważam, że była to najlepsza decyzja w moim życiu dotycząca spraw zawodowych.

Jednak nie od razu wróciłam do Gdańska. Warunkiem rejestracji mnie jako lekarza przez Wydział Zdrowia w Gdańsku było zastąpienie chorego ordynatora oddziału chirurgii w szpitalu w Nowym Dworze Gdańskim. Na szczęście nie trwało to długo, chociaż właśnie w tym szpitalu raz jeszcze mogłam potwierdzić  swoje przekonanie o tym, jak wiele znaczy zaangażowanie i oddanie lekarza, by to co niemożliwe stało się możliwe. Można było złożyć złamaną w wielu miejscach kość udową, choć nie było dostępu do aparatu rentgenowskiego, można było zszyć pękniętą wątrobę u dziecka, choć nie miało się specjalnych igieł wątrobowych. Trzeba było tylko stępić dostępne igły, by nie powodowały nadmiernego krwawienia.

Kiedy ostatecznie zatrudniłam się  w II Klinice Chirurgii AMG, anestezjologia stała się moją pasją i w niej się specjalizowałam, z czasem zostałam kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Tu każdy sukces w walce o życie pacjenta odbierałam jako wielkie zwycięstwo. Pokochałam tę pracę, zanurzyłam się w niej bez reszty, starałam się jak najlepiej przygotowywać i zachęcać studentów do wybierania tej specjalizacji. Prawie nie zauważałam rosnącego napięcia w środowisku studenckim.

– Zaskoczyły Panią studenckie protesty 1968 roku?

– Nie do końca. Mimo głębokiego zaangażowania w pracę, nie odcinałam się całkowicie od wydarzeń politycznych. Po wystąpieniach studenckich w Warszawie i napływających informacjach o ich bezwzględnym tłumieniu na naszej uczelni zapanował wojenny nastrój. Władze zażądały mobilizacji personelu. Na szczęście nie okazało się to konieczne, choć wiele pobitych osób z różnymi obrażeniami wymagało pomocy ambulatoryjnej. Centrum wydarzeń w Gdańsku była politechnika, studenci akademii mniej się angażowali. Niestety, pełna mobilizacja zespołów ratowniczych okazała się potrzebna dwa lata później, w dramatycznych dniach grudnia 1970. Natomiast w 1968 dotknęła nas, oczywiście, antysemicka nagonka, która rozpętała się po stłumieniu protestów. Stanowiska stracili wybitni profesorowie pochodzenia żydowskiego, między innymi profesor Jakub Penson. Niektórzy byli zmuszani do opuszczenia Polski, uczelnia traciła potrzebnych praktyków i wykładowców, za to awansowali inni, partyjni, ideologicznie poprawni.

Koniec lat sześćdziesiątych
Koniec lat sześćdziesiątych
Fot. Archiwum prywatne Janiny Suchorzewskiej

– W grudniu 1970 specjalność anestezjologa stawiała Panią na pierwszej linii walki o życie rannych.

– Tak było. Byliśmy właśnie w trakcie uruchomiania szpitalnego Oddziału  Intensywnej Opieki Medycznej. Mieliśmy już sześć łóżek z pełnym wyposażeniem. Kiedy w poniedziałek, 14 grudnia, do ambulatorium chirurgicznego zaczęło trafiać coraz więcej osób z podobnymi obrażeniami, głównie dłoni, i wiedziałam już o protestach robotniczych, w najgorszych wyobrażeniach nie przyszło mi do głowy, że władza, o której nie miałam przecież dobrej opinii, zdecyduje się tak bezwzględnie je stłumić. Szczegóły tych  dramatycznych dni mam ciągle w pamięci. Postanowiłam, że zostanę w szpitalu, jak zresztą wielu pracowników Instytutu Chirurgii, którego dyrektor, doktor Stanisław Mlekodaj, był wtedy, niestety, poza Gdańskiem. Jego zastępca, doktor Tadeusz Bartoszewicz, zadecydował o przygotowaniu dodatkowych wolnych łóżek szpitalnych, także na innych oddziałach. Przygotowywaliśmy nawet łóżka polowe.

Kiedy zostałam na noc, nie przypuszczałam, że przez dziesięć kolejnych dni nie opuszczę szpitala. We wtorek, 15 grudnia, od ósmej rano zaczęły już docierać pierwsze transporty rannych – byliśmy już wtedy dobrze zorganizowani. Wrócił też dyrektor Mlekodaj. Pierwszym punktem oceny stanu rannych było ambulatorium, którym kierował docent Zygmunt Jonas, potem był punkt reanimacji, nad którym objęłam kierownictwo, następnie odbywała się zasadnicza selekcja dokonywana przez profesor Wandę Kondrat i profesor Mirosławę Narkiewicz: kto od razu na stół operacyjny, kto na intensywną obserwację. Działały bez przerwy cztery sale operacyjne: na jednej operowano czaszki, na drugiej kończyny, w kolejnych urazy jamy brzusznej i klatki piersiowej. Stu dwudziestu trzech rannych przyjęliśmy do godziny drugiej, potem dowieziono jeszcze ponad dwustu. Byłam wstrząśnięta skalą obrażeń. Kiedy usiłowałam zaintubować jednego z rannych na punkcie reanimacyjnym, zobaczyłam w jego gardle strzępki płuc i mózgu. Naturalnie nie było szans uratowania tego człowieka, którego ciało zmiażdżył opancerzony transporter. Wielu rannych miało rany postrzałowe i rany tłuczone po poważnych pobiciach.

Około północy, kiedy spotkaliśmy się na odprawie u dyrektora Mlekodaja, w pewnym momencie wkroczyły do jego gabinetu trzy osoby: jakiś pułkownik, którego nazwiska nie dosłyszałam i jeszcze dwie osoby, przedstawione nam jako odpowiedzialne za bezpieczeństwo w Gdańsku. Nakazano nam opuścić salę. Bardzo wolno zbierałam papiery, potem kierując się ku drzwiom celowo je upuściłam, chciałam usłyszeć, z czym ci „panowie” przyjechali. I usłyszałem: „na terenie szpitala są podstawione dwa autokary i wszyscy ranni u was hospitalizowani, będą zabrani”. Usłyszałam jeszcze odpowiedź dyrektora: „Nie mamy rannych, których stan umożliwiałby jakikolwiek transport”. Zbierając te rozrzucone papiery, rzuciłam jeszcze w stronę dyrektora błagalne spojrzenie. Nic innego nie mogłam zrobić, ale jakby powróciło, znane mi z powstania, uczucie chęci odwetu. Pomyślałam: każdy z tych rannych ma w stoczni przyjaciół, brata, syna, ojca i stoczniowcy zachowają pamięć o tych rannych i władzy tego nie darują. Nie wiem, jak dalej potoczyła się rozmowa w gabinecie dyrektora, ale autokary stojące przed Instytutem Chirurgii odjechały puste. Dyrektor wezwał nas ponownie i powiedział: „Przeanalizujcie stan rannych i tych, którzy będą do tego zdolni, natychmiast odeślijcie do domu”.

W tym dramatycznym tygodniu do Trójmiasta przyjechał Zenon Kliszko, członek Komitetu Centralnego PZPR, najbliższy współpracownik Władysława Gomułki, uważany wtedy za drugą osobę w  państwie. Później się okazało, że był współodpowiedzialny za krwawą rozprawę z robotnikami na Wybrzeżu. Nie wiem, w jakim celu wraz z towarzyszącą mu delegacją odwiedził Akademię Medyczną. Spotkanie z dyrekcją uczelni i władzami partyjnymi odbywało się w  bibliotece. Dyrektor Anisimowicz polecił mojej pielęgniarce oddziałowej przygotowanie kawy na to spotkanie. Postanowiłam ją zastąpić i przewiesiwszy przez ramię serwetkę wkroczyłam do biblioteki. Niestety, zdemaskowała mnie obecna tam Barbara Krupa, pracownik uczelni, jednocześnie przedstawicielka partyjnych władz województwa, o którą miałam szczególne „szczęście” potykać się w różnych  życiowych sytuacjach. Tym razem jednak bez  konsekwencji. Kiedy powoli rozlewałam tę kawę, udało mi się złowić uchem strzępki przyciszonej rozmowy i tym samym dowiedziałam się, że protesty robotnicze mają miejsce także w Szczecinie, skąd właśnie wracał Kliszko.

Potem dotarły do nas wiadomości o krwawej rozprawie z demonstrującymi w Gdyni. Nikt już nie wierzył w przekazywane przez partyjne media wiadomości o kradzieżach i burdach rzekomo wszczynanych przez robotników. Dla mnie ta władza, która zresztą nigdy nie miała społecznej legitymacji do rządzenia, ostatecznie obnażyła swoje oblicze.

– To przeczucie o stoczniowej solidarności, które towarzyszyło Pani w grudniowych dniach zmaterializowało się dziesięć lat później, w Sierpniu ‘80.

– Dziesięciolecie miedzy Grudniem a Sierpniem, a szczególnie dotyczy to drugiej połowy lat siedemdziesiątych, odbieram jako czas coraz wyraźniejszego i głośniejszego ujawniania poglądów, wychodzenia z ukrycia. Środowisko służby zdrowia nie jest środowiskiem nadmiernie rozpolitykowanym, raczej skupionym na działalności zawodowej, ale i do nas docierały wydawnictwa bezdebitowe, informacje o tworzących się strukturach opozycyjnych. Miałam świadomość narastającego społecznego oporu.

Sierpień ’80 rozbudził ogromne nadzieje. Pod stoczniową bramą, pod którą wystawałam, kiedy tylko mogłam oderwać się od obowiązków w szpitalu i na uczelni, zrozumiałam, że po raz pierwszy mamy do czynienia z sytuacją angażującą wszystkie warstwy społeczne. Porozumienie sierpniowe dawało też nadzieję na poprawę sytuacji w służbie zdrowia, choć władza wciąż nie dotrzymywała przyjętych zobowiązań. Dlatego strajkowaliśmy w Sali Herbowej Urzędu Wojewódzkiego, dlatego strajkowali studenci mojej uczelni domagający się niezależnych od władzy wyborów rektorów. Był to czas wielkiego otwarcia, zachłyśnięcia się wolnością,  a jednocześnie czas kolejnych zderzeń z partyjną władzą, niosących obawy…

– … które zmaterializowały się 13 grudnia 1981 roku.

– Byłam zszokowana, wręcz obolała, a równocześnie wiedziałam, że znowu nadszedł czas, w którym muszę być w pełni zmobilizowana do pomocy. Czołgi, transportery, wojsko na ulicach zapowiadały determinację władzy w pacyfikacji strajkujących zakładów. Dla mnie oznaczało to nieustanny dyżur w szpitalu w gotowości do niesienia pomocy ewentualnym ofiarom takich działań. Wraz ze wzmocnioną ekipą lekarzy i pielęgniarek czekałam pełna niepokoju na rozwój wydarzeń. Nadeszła wiadomość o potrzebie obecności lekarzy w Stoczni Gdańskiej w sytuacji przewidywanej pacyfikacji. Zgłosiłam się, ale doktor Czesław Kwiatkowski uznał, że nie wypada, by w takiej sytuacji narażała się kobieta, zgłosił się więc sam, dołączył do niego doktor Andrzej Lipski. W sytuacji zagrożenia powinni byli wyraźnie się wyróżniać jako pomoc medyczna. Namalowaliśmy im więc na białych fartuchach wielkie czerwone krzyże. Użyliśmy do tego tuszu do pieczątek. Jak się później okazało, odegrali bardzo ważną rolę. Udało im się namówić zdeterminowanych i gotowych na wszystko ludzi do opuszczenia stoczni bez walki.

Najważniejsze było nie pozwolić zdusić w sobie nadziei, że ten czarny czas kiedyś się skończy. Włączyłam się w działalność komisji charytatywnej,  służącej pomocą internowanym, uwięzionym i ich rodzinom. Naszym centrum pomocy był pobliski klasztor księży pallotynów. Szczególnie zaangażowany był ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz. Nawiązaliśmy wiele kontaktów zagranicznych ze środowiskami medycznymi z Zachodu. Docierały do nas paczki z żywnością i lekami. Był to też czas bezinteresownej solidarności. Pomagaliśmy ludziom ukrywającym się, chociaż Akademia Medyczna była szczególnie nadzorowana, poszukiwano wśród pacjentów ukrywających się działaczy „Solidarności”.

Prawdziwą epopeję przeżyliśmy z ukrywaniem Leszka Buczkowskiego, pracownika naukowego Politechniki Gdańskiej, członka Zarządu Regionu Gdańskiego, a także członka Regionalnego Komitetu Strajkowego po wprowadzeniu stanu wojennego. Po pacyfikacji stoczni schronił się w szpitalu stoczniowym, gdzie pracowała jego żona doktor Teresa Buczkowska. Na krótko hospitalizowaliśmy go u nas, ale na naszych korytarzach roiło się od patroli wojskowych. Był poszukiwany, jego zdjęcie publikowano, nasz szpital nie był bezpieczny. W znajdowanie kolejnych miejsc ukrywania się zaangażowany był ksiądz Dutkiewicz oraz nasza trójka: doktor Mirosława Narkiewicz, doktor Jerzy Pryczkowski i ja. Kolejne miejsca ukrywania się z różnych powodów okazywały się niebezpieczne, trzeba było przewozić go w inne. Z reguły wiozłam go ja, bo mój „maluch” (fiat 126p) najmniej rzucał się w oczy, a Mirka i Jurek mnie asekurowali, starali się ściągnąć na siebie uwagę kontrolujących patroli i tym samym odwrócić ją od mojego samochodu. Podczas kolejnej „przeprowadzki”, kiedy zatrzymałam się przed światłami w Sopocie i pojawiła się obawa, że zbliżający się właśnie patrol ZOMO może zainteresować się moim samochodem, Jurek Pryczkowski gwałtownie ruszył na czerwonym świetle i oczywiście to jego zatrzymano, a ja z pasażerem odjechałam. Udało się go ukrywać do czasu amnestii.

Środowisko medyczne skonsolidowało się. Kiedy została zatrzymana profesor Joanna Penson, która wraz z zaufanymi osobami ze swojego zespołu w Szpitalu Wojewódzkim bardzo zaangażowała się w konspiracyjną pomoc ukrywającym się, wystąpiłam na spotkaniu Rady Wydziału AMG z propozycją wystosowania pisma do władz w jej obronie. Podpisali prawie wszyscy i, o dziwo, pomogło.

Żyliśmy niejako zawieszeni między zwątpieniem a nadzieją. Nadzieję ogromnie ożywiła wizyta Jana Pawła II w Gdańsku. Dla mnie niezapomnianym przeżyciem było jego spotkanie z chorymi w Bazylice Mariackiej. Towarzyszyłam chorym, wielu z nich było w ciężkim stanie, zostali przewiezieni na łóżkach, ale ja sama poczułam się uleczona z niepokoju o dalszą przyszłość, a szczególnie o tę najbliższą. Byłam odpowiedzialna za przygotowanie szpitala na przyjęcie ofiar ewentualnych zamieszek, a przede wszystkim – jako naczelny anestezjolog szpitala – za zabezpieczenie wszystkich  środków potrzebnych na wypadek zamachu na Ojca Świętego. Cały blok  operacyjny został przygotowany na tak ekstremalną okoliczność. Po raz pierwszy tak mocno przygniotła mnie odpowiedzialność, ale w Bazylice Mariackiej całkowicie się uspokoiłam. To było odradzające przeżycie, równocześnie wzruszające do łez. Gdańsk ofiarowywał papieżowi swoje cierpienie: tych zgromadzonych chorych, ale także cierpienie i krew ofiar protestów minionych lat.

Jestem przekonana, że ogromna mobilizacja społeczna w czasie tej wizyty, milion zgromadzonych na gdańskiej Zaspie, podtrzymały gasnącą nadzieję na zmiany. Natomiast odpowiedzialne działanie środowisk solidarnościowych doprowadziło do rozstrzygnięć, które w ostatecznym rozrachunku przyniosły nam niepodległość.

Uroczystość nadania tytułu honorowego profesora Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, 28 VI 2019
Uroczystość nadania tytułu honorowego profesora Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, 28 VI 2019
Fot. Strona internetowa GUM

– Często odwołuje się Pani do odpowiedzialności, a odpowiedzialne działanie, właściwie w każdej sytuacji, nie tylko granicznej, ceni Pani bardzo wysoko.

– Przecież każde nasze działanie pociąga za sobą jakieś konsekwencje, mniej lub bardziej poważne, czasami dramatyczne. Jeśli to sobie uświadamiamy, popełniamy mniej błędów. To jest właśnie odpowiedzialność, która dotyczy każdego człowieka. Oczywiście, są ludzie, których odpowiedzialne bądź nieodpowiedzialne działanie może zadecydować o losach milionów.

Bezkrwawa polska rewolucja to wspaniały przykład odpowiedzialności ludzi, którzy zasiedli do okrągłego stołu. Osobiście bardzo kibicowałam pomysłowi dialogu, był już najwyższy czas skończyć z martyrologią, z kolejnymi ofiarami, o których oczywiście trzeba pamiętać, ale wyciągać także wnioski na przyszłość, by ich uniknąć. Ufałam ludziom naszej solidarnościowej strony i ich działanie przyniosło  szczęśliwy efekt w postaci  wyniku czerwcowych wyborów 1989. Ich rocznicę obchodziliśmy przed rokiem, ale już, niestety, w atmosferze nieufności, radykalnych podziałów, do których przede wszystkim doprowadziła skrajna nieodpowiedzialność obecnie rządzących. Bardzo obawiam się ich kolejnych nieodpowiedzialnych decyzji, szczególnie dziś, w dobie pandemii.

 

Kwiecień 2020