Tytułem wstępu
Zanim powstał pełnometrażowy film, w 1979 roku pojawiła się mała, skromna książeczka w wydaniu broszurowym, pod tytułem „Jutro przed północą”. Jej autorem był Sławomir Sierecki, redaktor w lokalnej prasie, ale również autor wielu (w bibliotecznym katalogu doliczyłem się pięćdziesięciu pięciu) książek, w tym historycznych, z których spora część skierowana została do młodzieży. Wymienić wypada choć kilka, o intrygujących tytułach: „Bizantyjska noc”, „Burzliwe dzieje perły Antyli”, „Czarny Monastyr” czy „Czart za kulbaką”.
Książki te dostarczały dobrej rozrywki i zawsze były oparte na jakimś wątku rzeczywistym, mało znanym lub zgoła nieprawdopodobnym fakcie odnalezionym w dawnych kronikach, pamiętnikarskich zapiskach. Stanowiły dowód dużego oczytania autora, czy była to starożytność, średniowiecze czy wiek XVII. Format książki „Jutro przed północą” był kieszonkowy, ale seria z „konikiem morskim” Wydawnictwa Morskiego była szalenie popularna, kryminały w niej wydawane sprzedawały się w niewyobrażalnych dzisiaj w Polsce nakładach, 80 do 100 tysięcy egzemplarzy. Nie było problemu z ich dystrybucją, księgarnie brały po kilkanaście paczek.
Wielu autorów tej serii to byli rodzimi twórcy, często pod zapomnianymi pseudonimami ukrywały się nazwiska osób kojarzonych z „wysoką” sztuką, dawniej i obecnie prominentnych luminarzy wybrzeżowej kultury. Tworzyli interesujące opowieści i często osadzali je w realiach najlepiej sobie znanej, najbliższej okolicy. Powstały portrety naszych dzielnic z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, zarejestrowano klimat tamtych czasów, a nawet język. To temat ciekawy i być może ktoś kiedyś go podejmie – Trójmiasto w literaturze sensacyjnej.
Książka „Jutro przed północą” stanowiła zbiór trzech opowiadań: „Upiory kapitana Ericssona”, „Jutro przed północą” i „Szkatułka z Hongkongu”. Ich akcja osadzona została na Wybrzeżu, ze szczególnym uwzględnieniem Gdańska i Sopotu, w trzech okresach historycznych: koniec XIX wieku, początek wieku XX i czasy określane niekiedy mianem przedwojnia. Dzięki temu zabiegowi, autorowi udało się stworzyć interesujące tło dla w zasadzie poglądowej lekcji historii literatury kryminalnej, tak jak rozwijała się ona w wyznaczonym przez niego okresie. Można powiedzieć, że w osobach absolwenta studiów klasycznych w Oksfordzie i londyńskiego kryminologa Normana F. Gibsona, irlandzkiego poligloty ks. Patricka Owsbury (a właściwie O’Swburry z Belfastu), Gerarda Michauxa i prywatnego detektywa Mike’a Bakera z Chicago Sławomir Sierecki ściągnął w nasz wymiar czasoprzestrzenny do międzynarodowego kurortu Zoppot – nadbałtyckiej Ostendy albo samego Monte Carlo Północy – Sherlocka Holmesa, ojca Browna z książek Gilberta Keitha Chestertona, Arséna Lupina czy nieśmiertelnego bohatera tanich amerykańskich opowieści kryminalnych, Nicka Cartera, stworzonego przez Johna Caryella z „The New York Weekly”.
Dlaczego ostatnie z opowiadań z tego zbioru zainspirowało polskich filmowców do nakręcenia filmu, który wydobył tajemniczy Freie Stadt Danzig z niebytu i uczynił interesującym miejscem dla kolejnych obrazów? Być może odpowiedź tkwi w samym pytaniu – przedwojenny Gdańsk, portowe miasto pełne ciemnych zaułków, zadymionych tawern, ciągnących się kilometrami portowych pobrzeży, ogromnych stoczni, osnutych mgłą mostów, z Motławą, na której cumowały zgrabne statki i długie, czarne barki o szerokich ładowniach, nadawał się doskonale, by umiejscowić w nim sensacyjną opowieść. A jeszcze do tego pod bokiem był Sopot ze sławnym kasynem („Spielklub Zoppot”), pięknymi hotelami, z willami przemysłowców i kupców, z szerokimi, po sezonie pustymi plażami.
Sławomir Sierecki napisał nawet, że „szczególne warunki Wolnego Miasta Gdańska jakby specjalnie” zostały stworzone „do postępowania wbrew praw i wbrew przepisom”. A z kolei reżyser „Szkatułki z Hongkongu”, Paweł Pitera, wyznał w jednym z wywiadów: „Przedwojenny Gdańsk był niesamowitym miejscem, prawdziwym oknem na świat, do którego zawijały luksusowe statki pasażerskie i jednostki z całego świata. W związku z tym, w Wolnym Mieście krzyżowały się międzynarodowe, legalne i nielegalne interesy. Tam, gdzie są duże pieniądze, nie brakuje dużych i małych przestępców”. Słowem, był to raj dla ludzi działających na granicy i poza granicami prawa.
Książka
Opowiadanie „Szkatułka z Hongkongu” w zasadzie nie ma jednego bohatera, jest ich trzech – działających w jednym miejscu i czasie. Jest rok 1929. Występują w opowieści niemal na równych prawach, każdy z nich ma swoje zadanie do wykonania. Reprezentują trzy środowiska i wzajemnie ze sobą współpracują, ze względu na korzyści, jakie im ta współpraca może przynieść i konieczność zmobilizowania wszystkich sił do walki z przeciwnikiem – jednym i tym samym dla wszystkich.
Pierwszym bohaterem jest detektyw Mike Baker z Chicago, były policjant, niegdyś mocno zaangażowany w akcje przeciwko gangsterom podczas prohibicji. Ponieważ ma korzenie polskie, gdyż jego dziad, Piekarski, przyjechał do Ameryki z Poznańskiego w 1885 roku, zna ojczysty język w stopniu określonym jako „excellent”. Baker przybywa do Gdańska na pokładzie transatlantyku „Polonia” w 1929 roku, który wtedy pływał jeszcze pod banderą duńską (kompania żeglugowa Det Östasiatiske Kompagni; 11 marca 1930 roku statek zmieni swój port macierzysty z Kopenhagi na Gdynię i pod zmienioną nazwą przejdzie pod banderę polską; będzie w niej służyć aż do 1939 roku, kiedy zostanie zezłomowany). W 1929 roku Baker ma trzydzieści sześć lat, jest kawalerem, nosi się na sportowo i nie rozstaje z coltem, umieszczonym na rzemiennym pasku w olstrach pod pachą. Ponieważ dolar jest mocny – do wielkiego kryzysu dojdzie dopiero w październiku – Amerykanin czuje się w mieście nad Bałtykiem niczym wielki pan, odwiedza restaurację „Pod Łososiem”, zatrzymuje w „Kasino Hotel” w pokoju z widokiem na morze.
Jego zleceniodawca to również nie byle kto. Jest nim kandydat na gubernatora stanu Illinois, mister Stanley Bonck (od Bąk), finansista z Chicago i również Polonus, który wysłał detektywa do Polski po ociągającą się z powrotem córkę, Martę. Baker to kopia popularnego w tamtym czasie Nicka Cartera, herosa zeszytowych sensacji. Działa energicznie, nie tracąc czasu udaje się na miejsce spotkania z córką swego chlebodawcy, do lokalu „Indra” w Sopocie. O dwudziestej zajmuje miejsce w loży numer 5. Na scenie występuje jazzbandowa orkiestra (być może słynny amerykański jazzband Ericha Burcharda) oraz rosyjski pieśniarz, aktor, a także poeta, Aleksander Wertyński (Aleksandr Nikołajewicz Wiertinski), który śpiewa szlagiery „Żółty anioł”, „Błękitny Nigr” („Liliowy Nigr”) i „Księżniczka Irena” („Madame Irene”). Rosjanin, od czasu rewolucji przebywający na emigracji, dający koncerty w wielu „wieczornych restawranach”, między innymi w Warszawie, niespodziewanie powrócił do swej ojczyzny w 1942 roku, podczas wojny śpiewał dla żołnierzy, a zmarł w Leningradzie w 1957 roku.
Marta Bonck, zgodnie z wolą ojca, otrzymuje czek, ale Baker nie ma wątpliwości, że dziewczyna zaplątała się w coś poważnego. Prawdopodobnie jest uzależniona od narkotyków i towarzyskich spotkań, tak zwanych „snow party”. W jej pokoju numer 115 detektyw znajduje tajemniczą, tytułową szkatułkę z wygrawerowanym na wieczku chińskim smokiem, która wygląda jak gabinetowe etui na papierosy. Na każdym wieczku u dołu widnieje wyraźny napis, kontrastujący z egzotyką przedmiotu – „Memory of Hongkong”. Wkrótce przybysz z Chicago wpada w niezłe tarapaty. Po nocnej strzelaninie na plaży, w pobliżu „pomostu samobójców” (czyli molo) i śmierci Loli vel Ireny Madajczyk z Warszawy, którą poznał w kasynie, trafia do Prezydium Policji, gdzie jest przesłuchiwany przez komisarza Helmuta Reile.
Drugiego z bohaterów spotykamy na dworcu w Tczewie. Oczekuje na pociąg wjeżdżający na stację od strony Gdańska z Hohenstein (Pszczółki) – ostatniej stacji przed wjazdem na teren Rzeczpospolitej Polskiej. To również trzydziestosześcioletni kawaler, Seweryn Bielawski, aspirant policji pracujący oficjalnie jako inspektor celny w Polskim Inspektoracie Celnym w Gdańsku. Ponieważ całe terytorium Wolnego Miasta było częścią obszaru celnego Rzeczpospolitej Polskiej, polscy funkcjonariusze kontrolowali jego granice, w tym także granicę morską.
Aspirant czeka na kuriera zajmującego się przemytem kokainy (zwanej śniegiem) w głąb kraju. Jest ona przewożona w opisanych już orientalnych szkatułkach. Transport, o którym dowiedziała się polska policja, dostarczono do portu gdańskiego. Z ustaleń śledztwa wynikało, że część trafiła do Warszawy, część przejęto podczas akcji w Tczewie, a reszta, jak przypuszczano, znajdowały się jeszcze na terenie Wolnego Miasta.
Kokaina była już wtedy towarem zakazanym, za taką uznano ją po I wojnie światowej w większości krajów. Wcześniej jednak zdołała zrobić oszałamiającą karierę i to nie tylko na salonach i wśród artystów. Przywędrowała oczywiście z Andów, gdzie żucie liści koki należy do ulubionych zajęć żyjących wysoko w górach Indian. Jej ekstrakt zaczęto stosować w europejskiej medycynie od końca XIX wieku, co ciekawe, nie tylko do znieczuleń, również do leczenia uzależnienia od morfiny.
Narkotyk ten – o czym nie zawsze się pamięta – znajdował swoich entuzjastów wśród ludzi nauki i sztuki, a należeli do nich np. Zygmunt Freud i Robert Louis Stevenson. Artur Conan Doyle pozwalał Sherlockowi Holmesowi, bohaterowi swoich książek, używać go i to dożylnie. Kokaina zazwyczaj była transportowana w postaci białego proszku (stąd nazwa „śnieg”) i przyjmowana poprzez błonę śluzową ust, nosa, a nawet uszu. Co ciekawe, kiedy coca-cola, reklamowana jako lecznicza, wchodziła na rynek w 1886 roku, miała posiadać w swojej recepturze mieszankę wyciągów z zawierających kofeinę owoców koli i liści koki. Ten stan utrzymywał się podobno do pierwszych lat XX wieku. Obecnie w coca-coli narkotyków oczywiście nie ma, jest za to charakterystyczny i niepowtarzalny smak, stanowiący również niezbywalny element globalnej kultury masowej.
Trzecim bohaterem opowieści jest nieco młodszy od pozostałych, bo dwudziestodziewięcioletni dziennikarz „Gazety Gdańskiej” (wychodziła od 1891 do 1939 roku) Piotr Rymsza, współpracujący również z gdyńskim „Kurierem Bałtyckim” oraz jako fotograf – posiada na swym wyposażeniu nowoczesny aparat „Kodak” – z ogólnokrajowymi redakcjami wydawanego w Krakowie w latach 1924-1939 „Światowida” i popularnego w latach 1928-1939 tygodnika „Na Szerokim Świecie”.
Rymsza jest mieszkańcem Sopotu, kawalerem planującym na jesieni małżeństwo. To on spotyka się najpierw z Amerykaninem. Razem udają się do Gdyni – polskiego Klondike – do robotniczych osiedli o światowych nazwach i blisko- lub dalekowschodniej architekturze: Pekinu, Meksyku, Drewnianej Warszawy i zlokalizowanego przy ulicy Śląskiej, koszmarnego Budapesztu. W takim oto miejscu, w lada jak i z byle czego skleconej ruderze, mieszka z rodziną informator dziennikarza, pan Czesiek, dorabiający tu i tam, szczególnie w porcie. Od niego dowiadujemy się nie tylko o pupilu Hitlera, Albercie Forsterze, co ma niebawem przybyć do Gdańska (zjawił się 24 października 1930 roku), ale również o zagadkowej melinie o nazwie „Mewa”, gdzie mogą być ukryte skrzynie z kokainą, a także o podejrzanym antykwariacie pod nazwą „Złota kotwica” (w fimie „Goldener Anker Antiquitäten”) nad Motławą, należącym do niejakiego Szwarca. Tam można nie tylko kupić rupiecie, zrobić sobie tatuaż, ale również spotkać niebezpiecznego alfonsiaka z Sopotu o ksywce Blady Niko. Antykwariat położony był w pobliżu tzw. kapitańskich domków, w których nie mieszkali jednak kapitanowie, ale marynarze, rybacy i co najwyżej drobni kupcy.
Mężczyźni wyruszyli na poszukiwanie „Mewy”, jednak lokali o tej nazwie, jak się okazuje, jest w portowym mieście sporo: szynki, kawiarnie, smażalnie ryb, a nawet domy opieki noszą to miano. Już w trójkę, z Bielawskim, kierują się do antykwariatu. Tu oglądają podrabiane sztylety arabskie, pornograficzne karty do gry, chińską porcelanę, oleodruki z okrętami ostatniej żaglowej floty handlowej Gustawa Eriksona, słynnych „windjammerów” z Wysp Alandzkich (szczególnie popularne były przedstawienia jego okrętu flagowego, czteromasztowego brygu „Herzogin Celcie”), proporczyki linii żeglugowych, emblematy marynarskich guzików, butelki z okrętami, lalki, afrykańskie maski. Robią przy tym groźne miny, starają się postraszyć właściciela, po czym idą na bigos i piwo do lokalu „Cáfe International”, czyli do Bronisława lub – jak kto woli – Bruno Kubickiego, przy Wartkiej 5 (ulica nazywała się przed wojną Am Brausenden Wasser – Spienionej Wody).
Po krótkiej naradzie postanawiają przy pomocy anonimowych telefonów zaalarmować policję o przypuszczalnym miejscu składowania narkotyków, a Manfredo Gravinę, Wysokiego Komisarza Ligi Narodów w Gdańsku (piastował tę funkcję od 1929 do 1932 roku) o możliwości porwania i przetrzymywania córki amerykańskiego milionera i polityka. Spokrewniony z rodziną Richarda Wagnera włoski arystokrata i sympatyk odrodzenia Niemiec z pewnością musiałby w tej sprawie interweniować. Nasi bohaterowie słusznie sądzą, że ich działanie wzbudzi niepokój przestępców. Zawczasu informują o wszystkim Generalny Komisariat Rzeczpospolitej Polskiej, Ekspozyturę Inspekcji Ceł oraz Straż Graniczną. Rymsza udaje się na drugi brzeg Motławy do jednego z wysokich spichrzów, aby przy gorącej kawie „doktora Kneippa” obserwować podejrzany antykwariat. Wspomniana kawa to wynalazek do dziś niezwykle popularnego w kręgach zwolenników medycyny naturalnej księdza z Bawarii, Sebastiana Kneippa. Ten XIX-wieczny znawca ziół, propagujący hydroterapię i generalnie zdrowy sposób życia, wypromował kilka „własnych” produktów, między innymi kawę słodową oraz chleb ziarnisty (chleb Kneippa).
W nocy do pobrzeża przybija spacerowy statek i to on właśnie nosi nazwę „Mewa”. Szajka zamierzała na jego pokładzie wywieźć towar i być może zatopić go na wodach Zatoki Gdańskiej. Telefon alarmuje Bielawskiego i Bakera w ostatnim momencie, zanim Rymsza – za sprawą spichrzowego dozorcy, współpracownika przestępców i amatora zdrowej kawy, Garbatego Adolfa – utracił przytomność i w charakterze balastu trafił do ładowni.
Statek wyrusza na zatokę, goni go jednak ścigacz polskiej Straży Granicznej. Na redzie Gdańska, już za falochronem, stoi w tym czasie, w oczekiwaniu na wejście do portu, jedynie szwedzki frachtowiec. „Maschinen stop! Sonnst werben wir schiessen!” – rozkazują polscy żołnierze, rozlegają się strzały. Po krótkiej walce dochodzi do abordażu i „Mewa” zostaje opanowana. Nasi dzielni pogranicznicy znajdują na pokładzie martwego Bladego Niko i komisarza Helmuta Riele z gdańskiej policji, pod brezentem jednej z szalup dziennikarza Rymszę, pod pokładem Martę Bonc w towarzystwie białego kocura (jego obecność stanowi element absolutnie tajemniczy, być może pisarz w ten sposób chciał uhonorować własnego zwierzaka), a w mesie faszystowskie emblematy, namacalny dowód powiązań przestępców z nazistowskimi organizacjami. O drugiej w nocy oba statki dopływają do Basenu Prezydenta w Gdyni.
Film
Realizując „Szkatułkę z Hongkongu” Paweł Pitera – reżyser filmów dokumentalnych i fabularnych, również scenarzysta, a okazjonalnie także aktor – chciał stworzyć obraz, jaki znał z sensacyjnych filmów amerykańskich, w których wszystko działo się szybko, strzały były głośne, a krew pojawiała się często. Osadzony w realiach 1929 roku obraz opowiadał wystarczająco złożoną historię, by aktorzy mieli szansę stworzyć postaci, które mogłyby przetrwać w pamięci widzów. Scenariusz napisali wspólnie Paweł Pitera i Sławomir Sierecki. Choć w stosunku do opowiadania w zasadzie nie zmieniono fabuły, to nieco przeprofilowano postaci głównych bohaterów, chyba z korzyścią dla opowieści, gdyż staje się ona ciekawsza.
Pracownik policji państwowej, aspirant Seweryn Bielawski, prowadzący śledztwo w sprawie przemycanych z gdańskiego portu w głąb kraju szkatułek z narkotykami, otrzymał nazwisko Bielecki (w tej roli Piotr Garlicki). Amerykanin polskiego pochodzenia, Baker, zamienił się w obdarzonego tą samą charyzmą i podobnie ubranego detektywa z Warszawy („z samej Warszawy” – tak przedstawia się, siedząc w wiklinowym koszu przy sopockim molo odtwórca postaci, Stefan Friedman), który w dodatku otrzymał nazwisko swojego książkowego dziadka, emigranta z Poznańskiego, czyli Piekarskiego. Ponieważ wątek milionera Boncka z Chicago uznano być może za mniej prawdopodobny, zastąpił go domorosły milioner znad Wisły, stołeczny tym razem przemysłowiec, Domaradzki, ojciec Marty Domaradzkiej, która w Sopocie „została na wczasach – (bo) miała powody”. Ponieważ pewne poszlaki zdają się wskazywać, że jej zniknięcie ma związek z handlem narkotykami, Piekarski rusza do Gdańska.
Przemytników tropi również trzecia postać, tym razem nie Polak, lecz rodowity gdańszczanin Joachim Renz (gra go Piotr Fronczewski), współpracownik „Danziger Morgen Post”, zbierający materiały do kolejnego artykułu dziennikarz interwencyjny, znany szerzej dzięki publikowanym tekstom ujawniającym „kanty” w stoczni Schichaua, znający dobrze Bieleckiego i przyglądający się z zainteresowaniem akcji określanej „sprzątaniem śniegu” w gdańskim porcie. Dzięki własnym informatorom (w roli zamordowanego w toalecie Kupkego – Ryszard Kotys) Renz ma świadomość, że handel narkotykami to element wielkiej kombinacji, mający przynieść pieniądze tym, którzy „ćwiczą się w oliwskim lesie”, czyli młodym gdańskim faszystom.
Akcja filmu, podobnie jak książkowa, zaczyna się w Tczewie o godzinie 22.45. Pociągiem z Pszczółek (Hohenstein) przyjeżdża nie tylko kurier z narkotykami, ale również gromadka tradycyjnie ubranych Żydów w towarzystwie swojego rabina. Zatrzymanie przestępcy i tu kończy się tragicznie – kurier ginie, a wkrótce potem zabity zostaje również pracujący w polskim nadzorze celnym podwładny Bieleckiego Marczak, jak można przypuszczać, uwikłany w jakieś podejrzane interesy (w tej roli niezapomniany artysta gdański, Henryk Bista).
Z filmu dowiadujemy się, że zielone szkatułki z Hongkongu przybyły na pokładzie statku „Atena”. Wolne Miasto Gdańsk to wyjątkowo niebezpieczne miejsce, ostrzega Piekarskiego aspirant Bielecki: „Niech Pan uważa, tu naprawdę nie jest Warszawa”.
Kiedy detektyw trafia na umówione spotkanie z Martą do lokalu „Indra”, nie rozbrzmiewa tam Wertyński, lecz słynna „Paloma” XIX-wiecznego baskijskiego kompozytora Sebastiána Iradiera, „Komm mit nach Kopenhagen” („Pojedź ze mną do Kopenhagi”) F. Kowarika i Hermanna Leopoldiego ze słowami P. Herza. Jest jednak znajome chińskie pudełeczko z podwójnym dnem i ampułkami kokainy, ukryte w pokoju Marty oraz Lola, dziewczyna z kasyna (Dorota Dobrowolska-Ferenc), która niebawem rozstanie się z życiem, tym razem nie na plaży, lecz w pokoju hotelowym.
W wyniku zatrzymania na czterdzieści osiem godzin detektyw z Warszawy trafia do więzienia, oskarżony o morderstwo. Prowadzący dochodzenie komisarz Ratschak (rola obsadzona przez Alfreda Freudenheima, aktora niezawodowego, lecz z ogromnym dorobkiem filmowym ról drugoplanowych), nie wierzy w jego winę i wypuszcza na wolność. Zaleca mu jednak, aby jak njszybciej opuścił Gdańsk. Policjant działa pod naciskiem miejscowego przywódcy faszystów, w którą to postać wcielił się, marszcząc groźnie brwi, sympatyczny przecież Stanisław Michalski (występujący w roli określonej w napisach końcowych mianem „Naszego człowieka”).
Budynkiem Prezydium Policji w Wolnym Mieście (stosowną tabliczkę Polizei Präsidium der Freien Stadt Danzig umieszczono przy dwuskrzydłowych, wysokich drzwiach) jest na potrzeby filmu gmach I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika, widziany od wejścia przy ulicy Łagiewniki. W tle widać wyraźnie wieżę kościoła św. Jakuba, przed którą rosną jeszcze, wycięte kilka lat temu, wysokie i rozłożyste drzewa. W kiosku opodal wejścia do ceglastego budynku policji umieszczono słup ogłoszeniowy i mały kanciasty kiosk z prasą nie tylko lokalną. Warto w tym miejscu zaznaczyć, ze autorem scenografii do filmu, szczęśliwie bazującej na lokalnych plenerach, był Tadeusz Kosarewicz. Dzięki niemu w filmie zaistniało nie tylko samo miasto, ale również wcale liczne, jeśli się tylko przyjrzeć, didaskalia. Np. w kiosku na witrynce umieszczono egzemplarz „Danziger Volkstimme”, dziennika wychodzącego między 1920 a 1936 rokiem, organu gdańskiej SPD (Sozialdemokratische Partei Deutschlands), z artykułem Rentza odnoszącym się do śmierci Marczaka: „Wieder ein blutiger Mord In Zoppot!” („Kolejne krwawe morderstwo w Sopocie”), z oskarżycielskim pod adresem władz miasta podtytułem: „Senat unterstützt Vergehen und Verbrechen” („Senat wspiera wykroczenia i przestępstwa”).
Tymczasem Piekarski, śledząc jednego z podejrzanych mężczyzn (Andrzej Chichłowski jako Blady Niko), wędruje ulicą Mariacką od strony Mariackiej Bramy ku Goldener Anker Antiquitäten, czyli wspomnianemu w książce podejrzanemu „gescheftowi” Szwarca (Jerzy Nowak). W rolę antykwariatu wciela się zapomniany nieco a piękny budynek, zbudowany przed II wojną światową jako siedziba klubu wodnego (Bootshaus). Dzisiaj możemy go znaleźć w pobliżu Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina na Ołowiance. Przed wojną na przystani cumowały kajaki „Victorii”, do niedawna mieścił się tu morskiej klub sportowy.
Coraz lepiej zorientowani bohaterowie – Piekarski, Renz, Bielecki – spotykają się w mieszkaniu dziennikarza gdzieś w „pobliżu kościoła” i popijają miejscowy trunek, sądząc po kształcie butelki raczej „Goldwasser” niż „Machandel”. Filmowych bohaterów łączą nieco bardziej skomplikowane relacje niż ich książkowe pierwowzory. Piekarski wyraźnie nie lubi Bieleckiego i ma konkretny powód – aspirant aresztował kiedyś detektywa za utrudnianie działań policji państwowej. Mimo to, postanawiają zjednoczyć siły i działać wspólnie. Zgodnie ruszają w miasto w poszukiwaniu wzmiankowanej przez informatora Czesia (Zbigniew Buczkowski) meliny „Möwe”. Trafiają do Bierstube (Piwiarnia), w której pracują znajomi Bieleckiego z – jak można przypuszczać – katolickiej parafii, jest też garkuchnia dla ubogich, prowadzona przez zakonnice, restauracja w rozbiórce i dom starców.
Podczas kolejnego spotkania dzielą się swoimi doświadczeniami z poszukiwań i postanawiają okazać większe zdecydowanie, prowokując przestępców do działania. Bielecki ma wątpliwości, czy nie zaszkodzi to jego karierze, wie, że jako urzędnik państwowy ponosi największe ryzyko, gdyby coś poszło nie po ich myśli. Pozostałym grozi co najwyżej dwa miesiące „mamra”, jemu może zostać na wieki wieków powierzone zadanie, niewątpliwie chwalebne, zwalczania elementów przestępczych w Kołomyi, w okresie II Rzeczpospolitej największego miasteczka powiatowego w województwie stanisławowskim (obecnie na zachodniej Ukrainie).
Piekarski z wyraźną nutką złośliwości pociesza policjanta: „Podobno ostatnio w Kołomyi pojawiła się mafia z Chicago”. Renz staje w obronie aspiranta: „Wie pan, mafia nie przebacza”. Warszawiak ripostuje: „A prasa kłamie”. Dialog rozgrywa się na ulicy Mariackiej, a dokładniej na skrzyżowaniu z prowadzącą ku Chlebnickiej ulicą Dzianą (w tym samym dokładnie miejscu kilkanaście lat później pojawi się Hans Kloss), w tle widać szyld sklepu „St. Dawid”, a bohaterom towarzyszy seledynowy automobil osobowy „Austin Seven”, produkowany w Wielkiej Brytanii od 1922 do wybuchu II wojny światowej, który mógł się poruszać z prędkością prawie osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jest prawdziwą ozdobą każdej ze scen, w której się pojawił.
W drodze powrotnej mężczyźni, realizując swój plan, odwiedzają antykwariat Schwarza i rozbijają mu kilka, miejmy nadzieję, mniej cennych przedmiotów. Po wszystkim odbywa się spotkanie w restauracji u Kubickiego, tu dochodzą do podobnego, co ich książkowe pierwowzory wniosku, że tylko anonimowe zaalarmowanie policji i Urzędu Komisarza Ligii Narodów może zmusić przestępców do działań nieprzemyślanych i popełnienia błędu.
Renz, dawniej Rymsza, instaluje się na trzecim piętrze spichrza. I tym razem na Motławie pojawia się „Mewa”, bardzo podobna do zacumowanego niegdyś przy nabrzeżach Muzeum Morskiego zabytkowego „Kaszubskiego Brzegu”, choć z nadbudówką z przodu, nie na rufie. Na jej pokład trafiają, jak w opowiadaniu, nie tylko skrzynie z narkotykami, ale również ogłuszony Renz.
Tymczasem z wojennego portu na Oksywiu za „Mewą” rusza szybka łódź patrolowa. Polscy marynarze bez trudu radzą sobie z przestępcami i znajdują w ładowni (która zawsze wydaje się większa, niż można by się spodziewać, spoglądając z zewnątrz na konkretną jednostkę) wszystko to, co spodziewali się znaleźć i trochę niespodzianek – skrzynię z chińskimi szkatułkami, martwego komisarza policji gdańskiej, młodą Domaradzką, ogłuszonego Renza i hitlerowskie proporczyki.
Kiedy płyną w kierunku gdyńskiego portu, ubrany w biały, spięty paskiem prochowiec i kaszkiet Renz oraz Bielecki w ciemnym garniturze z kapeluszem na głowie, zdają sobie sprawę z sytuacji, w którą się wmieszali. To nie jest zwykły przemyt, a stojący za tym wszystkim ludzie to nie są zwykli przestępcy. „Za dużo palę” – mówi Bielecki. „Mam ochotę się urżnąć” – opisuje stan swojej duszy. „Ja też” – sekunduje mu gdański dziennikarz. Tak jasno wyrażone postanowienia niebawem zostały zrealizowane. Być może przy użyciu wspomnianej kilkakrotnie w opowieści wódki monopolówki, czyli – jak można przypuszczać – wytwarzanej z najwyższej klasy spirytusu ziemniaczanego potrójnie destylowanej wódki monopolowej marki J. A. Baczewski, która od 1930 roku, na mocy korzystnych kontraktów, trafiała na pokłady naszych dwóch transatlantyków „Piłsudskiego” i wspomnianej już „Polonii”.
Co dalej
Należy koniecznie wspomnieć, że właśnie podczas pracy nad „Szkatułką z Hongkongu” Paweł Pitera i Stefan Friedmann mieli okazję po raz pierwszy pracować ze sobą na planie. Ponieważ byli zadowoleni z efektu, jaki udało im się uzyskać i mieli kilka pomysłów na przyszłość, zaczęli się zastanawiać nad przygotowaniem serialu o przygodach prywatnego detektywa, działającego w Wolnym Mieście Gdańsku.
Warszawski detektyw Piekarski, a przed nim książkowy Baker, stanowili w zasadzie pełen pierwowzór Bednarskiego, nie tylko ze względu na temperament, ale również sposób bycia, a nawet niezwykle charakterystyczny ubiór. Może tylko serialowa postać ma większe poczucia humoru, a dzieje się tak za sprawą odtwórcy głównej roli, znanego tekściarza, przez lata stałego współpracownika radiowej „Trójki” i magazynu „60 minut na godzinę”. To jednak mogłoby stanowić temat zupełnie nowej opowieści, której nadałbym tytuł: „Sympatyczny Bednarski”. Bowiem serial „Na kłopoty… Bednarski” wprowadził na ulice przedwojennego Gdańska kogoś, kogo być może nie spodziewaliśmy się tu wcześniej spotkać – działającego w branży zwalczania przestępczości pospolitej i nie tylko, człowieka stąd, naszego bówkę, wykonującego swój zawód i usiłującego jakoś się odnaleźć w radykalnie zmieniającym się świecie, nie tracąc twarzy.
Waldemar Borzestowski
Wykorzystano:
Cichy E., „Faszyzm w Gdańsku 1930-1945”, Toruń 2002;
Czerkawski P., „Stefan Friedmann: Niegrzeczny chłoptaś”, Portalfilmowy, 25 maja 2012;
Fryc-Hyży K., „Filmowy spacerownik po Trójmieście”, Warszawa 2009;
Piotrowicz P., „Stefan Friedmann: Jeszcze nie przekwitam”, Onet.film, 1 września 2011;
Wróblewski J. A., „Zamach na Wolne Miasto”, Warszawa 1977.
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2016