PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Gdańsk po włosku, Włoch po gdańsku

Gdańsk po włosku, Włoch po gdańsku
Jakie mogły być przed czterystu, trzystu laty pierwsze wrażenia kroczących po ulicach Gdańska przybyszów ze słonecznej Italii? Zimno i ponuro? Ale może odwiedzili miasto latem?
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Widok Gdańska z Biskupiej Górki, fragment ryciny Antona Möllera z lat 1592-1593
Fot. Zbiory PAN Biblioteki Gdańskiej

Giacomo Fantuzzi, autor najobszerniejszej z cytowanych tu włoskich relacji był w Gdańsku na przełomie maja i czerwca 1652 roku, więc musiało być wtedy ciepło.

To może psioczyli na kiepskie wino? Chociaż w tak wielkim portowym mieście, jakim był Gdańsk, na jakość wina trudno było narzekać. W spiżarniach zamożniejszych mieszkańców nadmotławskiego grodu bywały trunki z najlepszych winnic Francji, Hiszpanii, Węgier. U jezuitów ze Starych Szkotów można było znaleźć wino neapolitańskie, a i tutejsze wino, zwane „hochlandzkim” – tłoczone było bowiem na tarasach gdańskiej Wysoczyzny  – uchodziło za „niezgorsze”.

Na Głównym Mieście cieszyły oko okazałe kamienice i budowle publiczne z fasadami w najlepszym guście renesansu i manieryzmu, stojące przy placach i arteriach o włoskim rozmachu i stylu. Miasto, choć przesiąknięte niemieckim, hanzeatyckim duchem, było częścią Korony Polskiej i mówiło wieloma językami. Mówiło także po włosku.

***

Pierwsi Włosi, o których wiemy, że na pewno Gdańsk oglądali, byli dyplomatami, najczęściej w służbie papieskiej. Franciszkanin Ludwik z Bolonii, tytularny patriarcha Antiochii syryjskiej był legatem papieża Sykstusa IV i bawił w Gdańsku dwukrotnie w roku 1474. Obie strony nie zachowały dobrych wspomnień z tej wizyty. Legat współdziałał z burgundzkim poselstwem dopominającym się o zwrot dopiero co zagrabionej galery z bezcennym ładunkiem, a chodziło między innymi o należący do włoskiej rodziny Portinarich obraz „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga. Misja – jak wiadomo – spaliła na panewce, a sprawę roszczeń zamknięto dopiero pod koniec XV stulecia.

Kilka dekad później o Gdańsk musiał zahaczyć komisarz papieskiego odpustu na region nadbałtycki i północne Niemcy, protonotariusz apostolski Giovanni Angelo Arcimboldi. Zachował się jeden z jego listów odpustowych, wystawiony w kwietniu 1518 roku rodzinie gdańszczanina Georga Hennera. Odpust, który pół roku wcześniej doprowadził wittenberskiego augustianina, Marcina Lutra, do wystąpienia i wywołania reformacji, rozprowadzano w Gdańsku co najmniej do 1520 a może nawet 1521 roku.

Pół wieku później Gdańsk był już miastem w większości protestanckim i wtedy papiescy dyplomaci i agenci przyjeżdżali nad Motławę głównie z misją ratowania tu resztek katolicyzmu. W maju 1564 roku w mieście bawił nuncjusz apostolski w Polsce, Giovanni Francesco Commendone. Podejmowano go suto i uroczyście, między innymi śniadaniem w „pałacu” nad Motławą, czyli – najprawdopodobniej – w Zielonej Bramie. Commendone doliczył się w Gdańsku tysiąca trzystu dorosłych katolików (może więc razem 3 tysięcy mieszkańców tego wyznania) i bezskutecznie zabiegał o tolerancję i równouprawnienie dla współziomków. Jego następca, Julio Ruggieri, dopomógł natomiast w latach 1565-1567 w odzyskaniu przejętego przez protestantów klasztoru dominikanów.

Germanik Malspina, nuncjusz w schyłkowej dekadzie XVI stulecia, wizytował Gdańsk u boku jadącego do Szwecji po koronę Zygmunta III Wazy. Zwiedzał między innymi opanowany przez luteranów Kościół Mariacki, o którego zwrot od paru lat zabiegali katoliccy biskupi. Do odzyskania świątyni jednak nie doszło, bo wywołany we wrześniu 1593 roku antykatolicki i antykrólewski tumult ostudził zapał młodego monarchy w rewindykowaniu fary.

Gdańsk odwiedzili osobiście jeszcze dwaj nuncjusze, Mario Filonardi w październiku/listopadzie 1638 oraz Giovanni de Torres na przełomie sierpnia i września 1647 roku. Zwłaszcza ten pierwszy zachwycał się potem w słanych do Rzymu listach dumnym emporium – „Wenecją Północy”. Szerokie ulice, wysokie domy, zamożni mieszkańcy. Martwiła go jedynie słaba pozycja społeczno-ekonomiczna nielicznych wciąż katolików. Tego jednak papiescy dyplomaci nie byli już władni zmienić. Dla Włochów, którzy chcieliby nawiązać kontakty gospodarcze z Gdańskiem lub – co więcej – osiąść tu na stałe, zaakceptowanie wyznaniowej odmienności miasta stało się zatem koniecznością. Dla jednych było to z pewnością wyzwanie, dla innych – zbawienna okoliczność w uzyskaniu azylu.

***

Można spekulować, który z Włochów przybywszy nad Motławę pierwszy zauważył, że Gdańsk to doskonałe miejsce do robienia interesów na miejscu i czy był to kupiec, czy jednak rzemieślnik. Żeglarz i kupiec wenecki, Giorgio Suera dopłynął tu w 1580 roku z ładunkiem kreteńskiego wina i wystarał się u rady miasta o monopol na przywóz wina, oliwy, rodzynek z Italii drogą morską, ale nie mógł przewidzieć, że w tym samym mniej więcej czasie drogą lądową – nieśmiertelnym bursztynowym szlakiem wzdłuż Wisły – taki sam handel rozwinął florentyńczyk Gianbattista Ciechi.

Gdy jednak kupcy stawiali tu dopiero pierwsze kroki, od paru lat, a ściślej – od 1577 roku – działał w Gdańsku włoski mincerz, Gratianus Gonsalo, znany, między innymi, z wybijania dla zbuntowanego przeciw królowi Stefanowi Batoremu miasta złotych dukatów pozbawionych wizerunku monarchy. Jego mennice w Gdańsku i innych miastach Prus Królewskich to otwierano, to zamykano, a on sam – prowadząc tak niepewne przedsięwzięcie – co rusz to bankrutował. Zmarł w 1605 roku w podgdańskiej wówczas osadzie Siedlce, zostawiając grunt, który długo jeszcze w dokumentach nazywano „Mansus Gratianus” („włóka Gratianusa”).

Skromna włoska kolonia w Gdańsku narodziła się spontanicznie około 1590 roku. Na Półwyspie Apenińskim trwała wówczas długotrwała susza, która skutkowała nieurodzajem i – w konsekwencji – klęską głodu. Władcy wielu włoskich państw i państewek zwrócili wtedy uwagę na Gdańsk, centrum handlu zbożem na dalekiej północy. Nad Bałtyk ruszyli włoscy kupcy i faktorzy. We wrześniu 1590 roku do Gdańska zawitali Nere Giraldi i Ricardo Ricardi z Florencji, w grudniu tego roku dotarł tu Marco Ottoboni z Wenecji. W marcu kolejnego roku zameldował się ksiądz Pietro Maria Volcanio, pełnomocnik Stolicy Apostolskiej, a był tu w tym czasie także Ambrosius Larice, delegat Republiki Genueńskiej. Pomiędzy Gdańskiem a kancelariami włoskich monarchii i republik zawiązała się wymiana korespondencji.

Pismo Vincenzo I Gonzagi, księcia Mantui i Montferratu z listopada 1591 do rady gdańskiej w sprawie handlu zbożem
Fot. Zbiory Archiwum Państwowego w Gdańsku

Na życzenie (i za pieniądze) Stolicy Apostolskiej zorganizowano flotę zbożową, na czele której stanął młody i ambitny gdański patrycjusz, Johann Speymann, choć kalwinista, to podczas swojej rozległej naukowej peregrynacji również absolwent włoskich katolickich uniwersytetów w Pizie i Sienie. Kontakty zostały nawiązane, lody przełamane. Speymanna za okazaną pomoc i sprawność w przeprowadzeniu floty na Morze Śródziemne fetowano w Rzymie najwyższymi papieskimi odznaczeniami. Wróciwszy do Gdańska, już jako rajca i burmistrz wespół ze swoim również w Italii wyedukowanym przyjacielem, Bartholomaeusem Schachmannem, modernizował we włoskim stylu przestrzenie i wnętrza rodzinnego miasta (pisze na ten temat w wielu publikacjach gdański historyk sztuki, profesor Marcin Kaleciński).

Kontakty handlowe między portami Półwyspu Apenińskiego a Gdańskiem były szczególnie intensywne co najmniej jeszcze w dwóch pierwszych dekadach XVII wieku. Były to zresztą też najlepsze lata dla handlu polskim zbożem z całą ówczesną Europą. W takiej korzystnej atmosferze przybysze z Włoch zaczęli osiedlać się w Gdańsku na stałe. Ottoboni i Larice spędzili w Gdańsku czas dłuższy. Ottoboniego, wysłannika weneckiej Signorii przyjęto do ekskluzywnych patrycjuszowskich bractw św. Jerzego i św. Reinholda. Genueńczyk Larice ożenił się z gdańszczanką i z czasem uzyskał obywatelstwo.

***

W 1591 roku niefortunne koleje losu przywiodły do miasta najsławniejszego z osiadłych w Gdańsku Włochów, Giovannego Bernardina Bonifacio, markiza d’Oria. Zafascynowany reformacją włoski humanista, bibliofil i arystokrata od dłuższego już czasu tułał się – wygnany z ojczyzny – po protestanckiej północnej Europie i traf chciał, że płynąc z Anglii do Gdańska uległ morskiej katastrofie w pobliżu Wisłoujścia. Udzielono mu wówczas wszelkiej możliwej pomocy, uratowano część jego dobytku, w tym bezcenny księgozbiór. Znajdujący się u kresu życia, tracący powoli wzrok markiz zdecydował się na gest bez precedensu: 28 września 1591 roku specjalnym aktem darowizny sprezentował swoje książki radzie miejskiej, a ta wkrótce na kanwie tego zasobu utworzyła bibliotekę miejską przy Gimnazjum Akademickim. Bonifacio otrzymał w jego gmachu mieszkanie, zapewniono mu dobrą i troskliwą opiekę. Gdy zmarł w marcu 1597 roku, pochowano go z wszelkimi honorami w „akademickim” kościele Św. Trójcy, a wielki miłośnik i propagator kultury włoskiej w Gdańsku, burmistrz Schachmann, ufundował epitafium ku jego czci, do dziś zdobiące wnętrze tej świątyni.

Bonifacio d’Oria przyciągnął do Gdańska kolejnego Włocha, swego przyjaciela, opiekuna (lekarza) i zapewne także wyznaniowego wygnańca, Teofila Omodeo. Omodeo (inna wersja nazwiska – Homodei, co po łacinie oznacza „człowiek Boga”) mieszkał w Gdańsku od 1596 roku, a w 1607 mianowano go nawet tzw. miejskim fizykiem (z zadaniem dbania o sytuację zdrowotną i sanitarną mieszkańców miasta). W Gdańsku żenił się dwukrotnie, w tym – w 1604 roku – z Anną von Grothusen, która należała do grona emigrantów z Królestwa Szwecji – usuniętych stamtąd po detronizacji w 1599 roku Zygmunta III Wazy (jej ojciec, Arnold, był jednym z wychowawców młodego króla). Córki Teofila poślubiły mężów z szeregów gdańskiego pospólstwa (zatem miejskich obywateli), jedyny syn – także Teofilo – umarł w młodzieńczym wieku, więc ród ten nie zdołał zaistnieć w przestrzeni nad Gdańską Zatoką. Wygasł w linii męskiej wraz z śmiercią Teofila-Seniora w 1629 roku.

Osoba uczonego markiza przyciągnęła do Gdańska jeszcze jedną rodzinę – de Neri z Lukki w Toskanii. W 1600 roku Giovanni Battista de Neri – nie wiadomo na czyje zlecenie – prowadził w Gdańsku śledztwo w sprawie spuścizny i księgozbioru d’Orii, a także okoliczności jego zgonu. Zachowały się notatki z tego rozeznania, w tym świadectwo o ostatnich dniach markiza autorstwa Omodeo. Kilka lat później w Gdańsku osiadł krewny Giovanniego Battisty, Pietro de Neri, również obywatel Lukki. Pietro był kupcem, jego brat, (Stefano) był bankierem w rodzinnym mieście. Zadaniem Pietra było reprezentowanie nad Motławą interesów książąt Toskanii z rodu Medyceuszy. De Neri był katolikiem, ale dobrze wpasował się w gdańską społeczność. Ożenek z Barbarą Heidemann, krewną gdańskich patrycjuszy z rodu Giese’ów przyniósł mu w 1613 roku obywatelstwo miasta. Musiał się zaliczać do grona zaufanych ludzi rady, skoro powierzono mu około 1617 roku – z ramienia protestanckiego miasta – funkcję prowizora, czyli opiekuna majątku klasztoru brygidek na Starym Mieście. W gronie czterech zawiadujących majątkiem – nie zawsze z korzyścią dla mniszek – urzędników był jedynym katolikiem i zmarł w tej wierze w 1621 roku.

Syna nie zostawił, ale swoim czterem córkom zapewnił godne i dobre partie małżeńskie, wszystkie wydając za miejscowych protestantów. Angelika poślubiła profesora retoryki w Gimnazjum Akademickim, Johanna Mochingera, luteranina, postać nietuzinkową, bo między innymi uczestnika sławnego „Colloquium Charitativum” w Toruniu w 1645 roku, ostatniej takiej międzywyznaniowej rozmowy w ówczesnej Europie. Catherina wyszła za kupca Daniela Friedricha i dzięki temu zamieszkała w kamienicy przy Długim Targu. Aurelia zaszła najwyżej w koneksjach rodzinnych, bo poślubiając kupca Arnolda von Bobarta wydała na świat przyszłego rajcę Głównego Miasta, również Arnolda. Natomiast czwarta z sióstr, Barbara, była żoną najbardziej wiekopomnego – Jerzego Strakowskiego, fortyfikatora, budowniczego i oficera gdańskiego garnizonu, którego dzieła – umocnienia Wisłoujścia, czy Małą Zbrojownię – podziwiamy do dnia dzisiejszego.

***

Po de Nerim faktorem książąt Toskanii w Gdańsku był jeszcze przez pewien czas Gherardo Priami, mieszkaniec Starego Miasta, ale prawdziwą karierę zrobiła w mieście rodzina innego Włocha z kręgu de Neriego, jego osobistego asystenta Giovanniego Antonia de Gratty. Giovanni Antonio pochodził z Cannobio w księstwie Mediolanu i po śmierci swego mentora rychło sam doszedł w Gdańsku do sporego majątku i przede wszystkim znaczenia. Powierzono mu miedzy innymi zadanie zorganizowania poczty królewskiej. U schyłku życia, około 1647 roku, tytułowany był poczmistrzem królewskim. Jego syna, Francesca, określano mianem poczmistrza jeszcze za życia ojca, w 1649 roku. W 1654 roku mianowano go naczelnikiem oficjalnie utworzonego królewskiego urzędu pocztowego w Gdańsku, a w 1661 roku został poczmistrzem generalnym dla Prus Królewskich, Kurlandii, Żmudzi i Inflant. Obdarzono go zaszczytnym mianem królewskiego sekretarza i pozwolono na zakładanie i prowadzenie królewskich mennic. Niejako z urzędu (dla poczty i króla) nabył kamienicę przy Długim Targu 3, jednak i on i jego następcy stali się faktycznymi właścicielami tego atrakcyjnie położonego budynku. Francesco zgromadził duży majątek i podjął się też działalności bankierskiej. Bezsprzecznie był jednym z najbardziej wpływowych i znaczących katolików w mieście.

Umierając w 1676 roku pozostawił liczne potomstwo (małżonką jego była gdańszczanka, Agatha van Classen), a spośród czterech synów dwóch – Paolo Antonio i Alessandro – było również poczmistrzami. Poczmistrzem w Gdańsku był także zięć, mąż córki Francesca – Eufrosiny – włoskiego pochodzenia Bartolomeo de Sardi. Paolo Antonio de Gratta, następca Francesca w funkcji poczmistrza generalnego, uzyskał potwierdzenie szlachectwa, tzw. indygenat i miał zaszczyt gościć na przełomie 1677 i 1678 roku w swojej kamienicy przy Długim Targu rodzinę królewską Jana III i Marii Kazimiery Sobieskich. Po śmierci Paola Antonia poczmistrzostwo generalne przeszło na jego siostrzeńca, Lorenza Antonia de Sardi, który jednak w latach dwudziestych XVIII wieku opuścił Gdańsk i powrócił do Italii. Jeszcze i po  nim godność poczmistrza sprawował kolejny z Włochów, Francesco Teodoro de Reina. Poczta królewska w Gdańsku przez blisko wiek była więc ostoją „włoszczyzny” – jeśli tak można powiedzieć – nad Motławą, a rodzina de Gratta prawdziwą italską dynastią, ogniskującą wokół siebie skromną włoską społeczność Gdańska.

W XVII wieku zaliczały się do niej takie, mniej może znane i eksponowane postacie, jak Bernardus de Serta ze Starego Miasta, czy Niclas Magnin Borda z Magenty w Sabaudii, ten ostatni – choć obywatel – określany mianem robotnika. W pierwszej połowie XVII stulecia zasłynął w Gdańsku i nade wszystko – zapuścił korzenie – włoski skrzypek, Carlo Farina, członek słynnej nawet za granicami Polski Kapeli Mariackiej. W drugiej połowie tego stulecia w Gdańsku osiadła rodzina Carcanich, wywodząca się z włoskojęzycznego kantonu Ticino w Szwajcarii. Jej członków, na ogół kupców, można było odnaleźć w rozmaitych funkcjach i rolach jeszcze i w latach pięćdziesiątych XVIII wieku. W tym ostatnim stuleciu zaznaczył swoje istnienie nad Motławą Pietro Emanuel Codognola, perukarz i zarazem prowizor majątku Kaplicy Królewskiej na Głównym Mieście. Żyli tu ponadto członkowie rodziny Olivo czy de Mana i zapewne wielu, wielu innych. Jednak sławie i znaczeniu de Grattów zdołała dorównać w XVIII stuleciu jedynie rodzina Brunattich.

Wpis w księdze ławniczej Starego Miasta z 1713 roku – jezuita Francesco Simonetti ceduje otrzymany właśnie spadek na Towarzystwo Jezusowe
Fot. Zbiory Archiwum Państwowego w Gdańsku

Jako pierwszy trafił do Gdańska w 1720 roku Giovanni Francesco Brunatti, kupiec i szlachcic z Albesio w księstwie Mediolanu. Już trzy lata później cieszył się gdańskim obywatelstwem. Działając u boku zamożnej rodziny bankierskiej Matthy (Francuzów z pochodzenia), dorobił się sporego majątku. W 1732 roku stać go było na ufundowanie przepięknej późnobarokowej kaplicy chrzcielnej w kościele św. Mikołaja, do dziś prawdziwej ozdoby tej dominikańskiej świątyni. Wiara katolicka nie przeszkodziła mu jednak stać się u schyłku życia – zmarł około 1760 roku – członkiem miejscowej loży masońskiej „Pod Trzema Pionami”.

Najstarszy z jego synów, Joseph, urodził się w 1721 roku, zmarł zaś w Gdańsku w roku 1794. Był katolikiem, ale ożenił się z luteranką, Concordią Gerdes. Ślub odbył się w katolickiej Kaplicy Królewskiej, jednak córki urodzone w tym związku chrzczono w luterańskim Kościele Mariackim. Joseph przez długie lata był sekretarzem francuskich rezydentów w Gdańsku i nosił stopień kapitana Jego Królewskiej Mości (Stanisława Augusta Poniatowskiego). W roli francuskiego sekretarza uchwycił go w 1773 roku na swoim rysunku genialny malarz i rytownik, Daniel Chodowiecki. Stało się to podczas wizyty artysty w dworku w Strzyży u siostry Josepha, trzeciej w kolejności z córek Giovanniego Francesca Anny Marii (żony zamożnego kupca i armatora, Gottfrieda Franza Rottenburga).

Drugi męski potomek, Johann Franz, dożył niemal stu lat (urodzony w 1730 roku zmarł w 1828). Jego wybranką była Gertruda Theresia Metzell, katoliczka wywodząca się z zamożnej miejscowej rodziny kupieckiej. Franz Joseph był mistrzem wagowym w porcie gdańskim, długie lata mieszkał zaś na Głównym Mieście, przy Ogarnej. Trzeci z tego pokolenia, Anton Brunatti był kupcem i maklerem giełdowym, a czwarty, ostatni, zmarły w 1795 roku Jacob, poślubił luterankę Annę Dorotheę Dalmer. To z tego związku urodził się najsławniejszy i zarazem ostatni z gdańskich Brunattich, Franz Christian (1768-1835), lekarz, współorganizator i dyrektor założonego w Gdańsku w początku XIX wieku Zakładu Szkolenia Położnych (z adresem przy Długich Ogrodach o numerze – po zmianach – 33). Franz Christian również był aktywnym członkiem wolnomularstwa (działał w loży „Eugenia pod Ukoronowanym Lwem”) i znanym filantropem (założył fundację wspierającą ubogie dzieci urodzone w jego zakładzie).

Wpis w 1723 roku do księgi obywatelstwa Gdańska pierwszego z Brunattich w Gdańsku, Giovanniego Francesca czyli Johanna Franza
Fot. Zbiory Archiwum Państwowego w Gdańsku

***

Prezentacja powyższych życiorysów nie wyczerpuje wszystkich włoskich ścieżek wydeptanych we wczesnonowożytnej przeszłości Gdańska. Jak meteory zjawiali się tu np. włoscy podróżnicy, turyści i artyści. Takim peregrynantem był wenecjanin Giovanni Francesco Olmo, który miasto nad Motławą odwiedził w 1623 roku i następnie podzielił się w wydanej drukiem w ojczyźnie książce wrażeniami z pobytu. Gdańskiem i Wisłoujściem był wprost zachwycony. Bawiący dwie dekady wcześniej włoscy inżynierowie wojskowi, Hieronim Ferrero oraz Jan Baptysta z Vercelli byli ekspertami i konsultantami w przygotowaniach do przebudowy miejskich fortyfikacji. Obecny mniej więcej w tym samym czasie jezuicki architekt Giovanni Maria Bernardoni zaprojektował z kolei odbudowę zniszczonego w pożarze kościoła św. Brygidy, w tym – być może – późnorenesansową wieżę kościelnej dzwonnicy.

W XVIII wieku popularne stały się wizyty włoskich trup teatralnych, w tym oper i baletów. Niektórzy z członków tych zespołów osiadali w Gdańsku na stałe i – jak np. Francesco Barzanti czy Giovanni Voltolini – prowadzili tu w ostatnich przed rozbiorami dekadach szkoły tańca. W 1772 roku w kręgu takich muzyków urodził się w Gdańsku znany później w monarchii habsburskiej kompozytor Casimir Antonio Cartellieri (zmarły w 1807 roku).

Włochów można było znaleźć także pośród lokalnego duchowieństwa, jednak wyłącznie katolickiego wyznania. Najliczniejsze ich grono dostarczyli jezuici i to zarówno takich, którzy pracowali tu dłużej, jak i tych, którzy w kolegium w Starych Szkotach bawili przejazdem – np. w drodze na misje. Spośród tych pierwszych najciekawszą być może postacią był Franciszek (Francesco) Simonetti, urodzony w 1689 roku w Mediolanie, jednak co najmniej od początku XVIII wieku przebywający w Polsce (w 1704 roku wstąpił do nowicjatu jezuickiego w Krakowie). W kolegium gdańskim na Starych Szkotach pojawił się już w 1713 roku, jeszcze jako młody praktykant przed święceniami. 4 listopada tego roku w księdze ławniczej Starego Miasta dokonał cesji swojego majątku na rzecz Towarzystwa Jezusowego, co oznaczało ostateczne zerwanie z niezakonną przeszłością. W składzie „szotlandzkiego” kolegium bywał później często, jako profesor teologii scholastycznej i polemicznej, prefekt studiów i rządca kościoła św. Ignacego. Kasata zakonu w 1773 roku zastała go natomiast w Żukowie, gdzie mimo podeszłego wieku pełnił rolę spowiednika norbertanek. Co się z nim stało po kasacie, tego nie wiadomo.

Tych drugich, a więc pojawiających się nad Motławą przejazdem, reprezentował inny jezuita, Antonio Possevino, który był z kolei papieskim dyplomatą i agentem do specjalnych poruczeń, realizującym wielkie, skazane jednak na niepowodzenie projekty – próbę rekatolizacji Szwecji i unię Rzymu z moskiewskim prawosławiem. Gdańsk był dla niego bazą wypadową w latach 1578-1580, kiedy jeszcze nie istniała tu jakakolwiek placówka, nawet misja tego zakonu.

***

Nimb tajemniczości i zarazem spektakularność efektów dla Gdańska wiąże się jednak z obecnością dwóch innych papieskich wysłanników do miasta nad Motławą. Dwukrotnie, w latach 1635/1636 i 1648, bawił w Gdańsku otoczony legendą już za życia uczony kapucyn, Walerian Magni, prefekt i wikariusz Kongregacji Rozkrzewiania Wiary na Europę Wschodnią. Za pierwszym razem pozyskał dla katolicyzmu (co ujawniono jednak parę lat później) kalwińskiego kaznodzieję z kościoła św. Piotra i Pawła, Bartholomaeusa Nigrinusa. Nigrinus, już konwertyta na katolicyzm, odegrał później wielką i ważną rolę w przygotowaniu wspomnianego wyżej toruńskiego „Colloquium Charitativum”.

Za drugim razem – mieszkając u dominikanów – przez kilka miesięcy prowadził w mieście propagandową akcję bezpośrednią. Kazania i nauki religijne łączył z wykładami z zakresu fizyki eksperymentalnej. Znany był bowiem ze swoich badań nad zjawiskiem próżni (prowadzonych niemal równolegle z uznanymi potem szeroko w naukowym świecie dokonaniami Evangelisty Torricellego). Jego odczyty cieszyły się dużym uznaniem i przyciągały tłumy, w tym przedstawicieli lokalnych elit. Nie spotkały się jednak ze zrozumieniem ze strony lokalnych władz kościelnych. Poskarżył się na nie nuncjuszowi apostolskiemu, wspomnianemu wyżej Giovanniemu de Torres, biskup miejsca, Mikołaj Wojciech Gniewosz, stwierdzając, że w „heretyckim mieście” kapucyn sprasza do klasztoru dominikanów „najpierwszych mężów tego miasta, ministrów, szkolnych profesorów, matematyków, którym po wygłoszeniu kazania demonstruje nie tyle dogmaty wiary, ile »dogmat o próżni«”. Zakonnikowi nakazano zatem w trybie natychmiastowym opuścić miasto.

Kilka lat później Gdańsk odwiedził jeszcze jeden papieski urzędnik, wręcz szpieg, bo za szpiegowską należy uznać jego dokładną i staranną relację o Gdańsku, wspomnianą na początku tekstu. Giacomo Fantuzzi był urzędnikiem Nuncjatury Apostolskiej w Warszawie, jednak z niewiadomych powodów w maju 1652 roku został odwołany do Stolicy Apostolskiej. Nie pojechał najprostszą drogą do Rzymu, przez Wiedeń i Alpy, a wyruszył przez Gdańsk, Niderlandy i kraje Rzeszy, po drodze specjalnie wybierając miejsca zamieszkałe i rządzone przez protestantów. W każdym z tych miejsc zbierał dokładne informacje – o stanie zamożności, o sposobach sprawowania władzy, o sytuacji katolików.

Relacja o Gdańsku, w jego przetłumaczonym jakiś czas temu na polski „Diariuszu podróży po Europie (1652)”, zawiera stron kilkanaście. Fantuzzi opisał ze szczegółami stosunki panujące w mieście, sposób sprawowania władzy, nastroje, a z branż produkcyjnych bursztyniarstwo. Gdańsk zrobił na nim korzystne wrażenie, choć nie szczędził ostrych słów panującej tu, wszechobecnej „herezji”. Ulice proste i czyste, domy porządne i schludne, kościoły i budowle użyteczności publicznej pełne atrakcji, godnych uwagi rzeźb, zdobień i malowideł. W Kościele Mariackim zwrócił oczywiście uwagę na przesławny „Sąd Ostateczny”. W roku, w którym miasto odwiedzał, wciąż jeszcze pamiętano o kolejce linowej inżyniera Adama Wijbego, zwożącej ze stoków Biskupiej Górki piach do budowy bastionów, za pomocą której usiłowano jakoby zlikwidować to wzniesienie. Gdańszczanie wzbudzili w nim mimowolny podziw. Wytykając im – jak przystało na katolickiego księdza – fałszywość wiary, stwierdzał na koniec, że tutejsi protestanci są pobożni i miłosierni wobec biednych i ubogich i wspierają ich na wiele sposobów. Pozostało mu jedynie ubolewać, że nieliczni katolicy są tu całkowicie pozbawieni praw obywatelskich.

***

Rzeczywiście, dla katolików, w tej liczbie i mieszkających tu Włochów, wszelkie urzędy były niedostępne. Gratttowie, Brunatti, mogli pełnić wiele intratnych funkcji, żadna z nich nie należała jednak do struktury gdańskiej władzy. Nie mamy jednak wątpliwości, że ci nieliczni, którzy tu zamieszkali, czuli się tu bardzo dobrze – jakby „u siebie”. Może sprzyjała temu przedziwna skłonność gdańszczan, także oficjeli – do italianizacji nazwisk? Najbardziej znane przykłady tego wartego uwagi zjawiska to chociażby nazwiska Zappio czy Conradi, tak naprawdę pochodzenia niemieckiego, ale tych niby-Włochów było w Gdańsku dużo więcej: Ulrici, Burchardi, Nicolai, Bertholdi, Alberti, Martini... Był w tym rodzaj hołdu, było przeświadczenie o randze kultury włoskiej i jej znaczeniu dla całej europejskiej cywilizacji. Dała temu wyraz w swoich „Gdańskich wspomnieniach młodości” Joanna Schopenhauer, święcie przekonana, że renesansowe zwieńczenia gdańskich kamienic wykonali sprowadzeni do Gdańska włoscy mistrzowie.

 

Sławomir Kościelak

 

Więcej na ten temat: zob. S. Kościelak, „Gdańsk a Italia – u genezy kontaktów na przełomie epok – średniowiecznej i nowożytnej” [w:] „Włochy w Gdańsku”, tom I, „Eseje”, red. Marcin Kaleciński, Gdańsk 2019, s. 155-175

 

Pierwodruk: „30 Dni” 6/2020