Fritz Stahl, właściwie Siegfried Lilienthal (1864-1928), to urodzony w Rosenberg Westpr. (Susz), a zmarły w Berlinie niemiecko-żydowski publicysta, pisarz i dziennikarz. Przez wiele lat był redaktorem „Berliner Tageblatt”, w której został zamieszczony przywołany tu felieton.
***
Starymi uliczkami u schyłku dnia. Lipcowy wieczór na Północy, kiedy zmierzch zapada tak cicho i z takim ociąganiem, a niebo w swym jasnym błękicie przechowuje tak długo tchnienie słonecznej złocistości.
To ta godzina, w której stare miasto Gdańsk odsłania całe swe piękno, w której z pieszczotliwą tkliwością przytula do swego serca czułe na sztukę dziecię późniejszej, nieczułej na nią epoki, szepcząc mu do ucha niezapomnianą pieśń.
W dole zapada ciemność. Wąskie, stare kamienice w ciasnych uliczkach zlewają się w jedną masę. Płomienie nielicznych latarni, które w półmroku palą się słabym, czerwonym światłem, tu i ówdzie uwydatniają jakiś cudowny szczegół: pięknie wykutą kratę, którą patrycjusz przyozdobił wybiegające przed budynek „przedproże” i jego schody, relief, który na balustradzie innego przedproża opowiada jakąś pobożną legendę, albo też niezwykle ozdobne drzwi do kamienicy. Płomienie te pozwalają drzewom, które stoją pomiędzy schodami przedproży z kamiennymi kulami i żelaznymi balustradami, rozbłysnąć ciepłą zielenią i odbijają się w lśniących, mosiężnych gałkach i tablicach oraz skromnych złoceniach.
Z tych ciemności wyrastają ku światłu szczyty kamienic. Te, które za jasnego dnia milczą, zaczynają teraz przemawiać, bo na dole zrobiło się cicho a różnorodność budynków nie przerywa im w pół zdania. Przemawiają dumnymi, pięknymi i żwawymi liniami, które odcinają się wyraziście na tle błękitnego nieba, nie rozcinając go jednak brutalnie. Każdy ze szczytów ma swoją własną i osobistą formę, jednak razem tworzą spójny i rytmiczny korowód. Tu i ówdzie góruje ponad innymi jakiś wyższy i bardziej wystawny; jednak nigdy nie wychodzi przed szereg jako ktoś obcy i pyszałkowaty. Odgrywany przez szczyty spektakl całkowicie unieważnia ciasnotę i półmrok, zagęszczenie uliczek. I zanim słońce całkiem zniknie za horyzontem, jego światło igra jeszcze w jednym, czy drugim z wyżej położonych okien, wyglądających ku zachodowi. W ten sposób ulice te zachowują w sobie coś przyjaznego również o takiej porze, kiedy to wszystkie miasta świata zaczynają pogrążać nas w melancholii.
Skręcamy za rogiem. Tam, nad wąską uliczką wznosi się wieża Kościoła Mariackiego, imponujący i niezdarny gigant. Nie sposób o nim nie pamiętać albo go pomylić, a już na pewno nie wtedy, jeśli się go widziało w tej oto chwili, w której jego starodawny, ciemny mur ceglany i jego jaśniejszy dach okrywają się tym wspaniałym, złotawym i ciepłym blaskiem w świetle wieczornego słońca, którego promienie olbrzym jeszcze wychwytuje, kiedy na dole panuje już noc, a wokół szczytu wieży krążą w błękitnym powietrzu białe gołębie.
Z innego miejsca widać wieżę kościoła św. Katarzyny. Nie jest tak masywna jak ta Kościoła Mariackiego, jej gotyckie mury dźwigają kokieteryjną i nad wyraz ozdobną nadbudówkę z czasów baroku. Otoczony czterema wieżyczkami hełm wieży mieści w sobie carillon i teraz właśnie, z wszystkimi swymi szczegółami pospołu, odcina się ostro na tle nieba. Z taką samą radością góruje w powietrzu cieniutkie jak igła zwieńczenie ratuszowej wieży [mowa o iglicy wieży Ratusza Głównego Miasta].
Przez Bramę Zieloną na Długie Pobrzeże, które ciągnie się wzdłuż lewego brzegu Motławy. Tutaj jest jeszcze jasno, w dodatku panuje w tym miejscu ożywiona krzątanina. Przybywają parowce, marynarze z obcych krajów wyruszają na poszukiwanie sklepów i knajp. Ale przecież takie obrazki w starym Gdańsku to coś oczywistego.
Po drugiej stronie wzburzonej i połyskującej rzeki stoją w zwartym szeregu ogromne spichlerze z czarnym obelkowaniem i czarnymi drzwiczkami. Kroczymy po Długim Pobrzeżu. Po lewej odsłaniają się przed nami bramy, przez które zagląda się do wnętrza pogrążonych w mroku, starych uliczek. Potem naszym oczom ukazuje się kolejny symbol miasta, masywna postura starego Żurawia, przystrojonego jak wieża kościoła Mariackiego w te same barwy; od skąpanego w słonecznym złocie szkarłatu do jasnej czerwieni. Ponad ciemny korpus wybiega daleko do przodu pokryty czerwoną dachówką, dwuspadowy dach, spod którego zwisa aż do samego dołu system lin.
Mając na uwadze wszystkie niemieckie miasta, wrażenie, jakie wywarł na mnie wieczorny spacer po starym Gdańsku, mogę jedynie przyrównać do emocji, jakie wywołały we mnie wędrówka wzdłuż murów Norymbergi i widok rozpościerający się z jej zamku.
Fritz Stahl
Przełożył Janusz Mosakowski
Publikowane: „30 Dni” 3/2021