Tygodnik literacko-społeczny „Prosto z Mostu” ukazywał się w Warszawie w latach 1935-1939, pod redakcją Stanisława Piaseckiego. Politycznie pismo wiązane było z ruchem narodowym. Tekst Zygmunta Gałkowskiego ukazał się w numerze datowanym na 3 września 1939.
Łażę po tym Gdańsku z łapami w kieszeni i gwiżdżę sentymentalną piosenkę: „Serenada włóczęgów”. Oto zza węgła wyłania się jeden z nich. W czarnym mundurze SA, smukły, twardy młody człowiek. Opiera się na barierze, pod którą cieknie Mołtawa i patrzy najpierw na starego gruchota zwanego „Paul Beneke”, na którym nasze babcie jeździły do Sopot. Wzrok przesuwa się po spichrzach białych i czarnych, po wodzie zielonej, po krępych dziewczynach i zatrzymuje się na żurawiu portowym, pochylonym nad nami jak zamyślony kruk. Czarny chłopak patrzy na wszystko wzrokiem obcego, dalekiego człowieka. Myśli tak w tej chwili:
– To wszystko jest do zdobycia… Jesteśmy tu po to, żeby to zrobić! No, Pollacken będziecie stąd wiali aż miło!
Potem czarny cień wydłuża się, idzie białym brzegiem wzdłuż zielonej smugi wody i ginie w gąszczu masztów i kominów. Młodzi Polacy, oparci o tę samą balustradę myślą tak:
– To wszystko jest do zdobycia… Jesteśmy po to, żeby to zrobić! No, Szwaby – będziecie stąd wiali aż miło!
Ten dialog pisany przez wielką artystkę: historię, jest w tej chwili głośno recytowany w Wolnym Mieście Gdańsku. Tło do tego widowiska jest zaiste wspaniałe. Starożytne domy mieszczańskie, błyszczące polskim złotem z przedziwnym Uphagen-Haus na czele nie są już kolorowe dla naszych oczu. Kiedyś wejście na Langer Markt było uroczystym świętem, poprzedzonym biciem serca i estetycznym wzdychaniem. Dziś z pięć razy oblazłem to targowisko imaginując sobie usilnie miejsce, gdzie w R. P. 1457 hołd miasta przyjmował Jego Królewska Mość król polski Kazimierz Jagiellończyk. Myślałem wtedy nie bez satysfakcji: „Te budy będą się dobrze palić!”.
Za chwilę pytam starego Niemca w białej czapce.
– Którędy droga na Heeresanger, gdzie znajduje się akademicki dom Gdańskiej Bratniej Pomocy?
Niemiec wskazuje dokładnie drogę i dodaje z małpim grymasem:
– Te polskie koszary stoją ostatni tydzień!
Dialog rozwija się dalej. Ciągle słychać dwa głosy zacięte, twarde. Już falami szerokimi i dalszymi od bałtyckich płynie ta mowa w zasłuchany świat. Echem stugębnym rozpowiedziano, rozpisano sławę miasta oprawionego w starożytne ramy, za które warto się bić. Rozmowa ta nie od dziś się toczy. Już od wieków Polacy i Niemcy wytworzyli o Gdańsku pewne wyobrażenia obyczajowe i sądy, które ze strony anegdotycznej oświetlają konflikt polsko-gdański.
Chłop polski, wspominając Gdańsk, rzadko kiedy wyraża się o nim pochlebnie. W Małopolsce jeszcze dziś usłyszymy o wietrze, który dostaje skrzydeł w Gdańsku, gdzie miele go diabeł Rokita w czarcim młynie. W Gdańsku na odmianę „polscher Hering” oznaczał rozcieńczony ocet z cebulą, lecz koniecznie bez… śledzia. Starzy gdańszczanie wielce cenili polską swobodę bycia, ogładę towarzyską. Imponowała im zamaszystość i fantazja panów braci. Stąd pospolicie mówiono o kimś, z kim żyło się blisko i serdecznie, „Der ist nur zu paniebratsch” (Z tym jestem na paniebracie!). Polacy na odmianę nazywali gdańszczan… śledziami. W burzliwym i podobnym do naszych czasów wieku XVI ludek gdański za śledzia odcinał się taką piosenką:
„Przy gdańskiej bramie
Pięć leży szczeniaków,
Ich ranne szczekanie
Odgania Polaków”.
Trzecia strofa tego patetycznego poematu brzmi mniej więcej tak:
„Ade (adieu) ade Polacy!…
Ten wiersz jest dla was pisany.
Niechaj was wszystkich diabeł
W worek wsadzi skórzany”.
Piosenka ta, rzecz oczywista, okropnie zdenerwowała Polaków, a w szczególności Kaszubów, którzy w odpowiedzi na nią używać poczęli frapującego porównania: „Ten to ma pysk jak gdańska brama!”. Gdańszczanie długo się nie namyślając poczęli odpowiadać, że: „W Gdańsku jest się bezpieczniejszym w nocy, niż w Warszawie za dnia”. Jest to oczywisty komentarz do sławnych porządków polskich, którymi od wieków zajmuje się ze złośliwym zadowoleniem satyra niemiecka. Któryś ze spostrzegawczych Kaszubów mawiał o mężu pyskatym: „Temu to język lata jak gdańskiej babie”. Bardzo grzecznie Sebastian F. Klonowicz w swym „Flisie” (1595) napisał „Gdańsko-Chłańsko”, oddając tym słuszną miarę grodowi nadwiślańskiemu. Nie będziemy cytować westchnień naszych poetów na temat Gdańska, bo każdy znajdzie ten ogród rozkoszy w książkach R. Bergela i W. Pniewskiego. Godzi się jednak wspomnieć o nader starożytnej i czcigodnej pieśni poznańskiej, którą około roku 1382 usłyszał na Śródce, a może nad Cybiną wśród pastuszków, Andrzej biskup poznański: „Królu Kazimierzu nie żyj z Prusami w zgodzie, dopóty nie zdobędziesz Gdańska z powrotem”.
Tak wygląda miasto niewdzięczne w przysłowiach, i starych opowieściach. Odszukujemy ślady pewnej sympatii a może i podziwu w powiedzeniu „pracować po gdańsku”, co oznacza robotę porządną, dokładną. Pracowicie, po gdańsku zamalowano, zniszczono to wszystko co przypominało Polskę dawnych czasów. Ojczyzna nasza była, jeśli tak rzec można, gdańskim ornamentem dekoracyjnym, którym posługiwano się chętnie i często. Lepiej się przecież kupuje pszenicę i sprzedaje korzenne ingrediencje pod polskim orłem niż w cieniu swastyki, przypominającej szczególnie w jarmark św. Dominika czarny krzyżacki krzyż. Swastyka zdarła orły polskie z bramy Kramarskiej i Panieńskiej, z drzwi sieni Gdańskiego Dworu. Powyłamywano i wymęczono orły białe z krat studni Neptuna. Zginął z dworu Artusa pomnik Augusta III rzeźbiony przez Meissnera. Zwinięto w rulonik i pewnie spalono chorągiew z podobizną króla Stasia. W sali giełdowej wisiała niegdyś pod powałą tarcza z herbem Jana Sobieskiego i wdzięczny napis: „Vive Joannes III rex Poloniae”. Giną obrazy polskich królów… Wywołuje to u nas uśmiech politowania, bo wiemy, że zabawa w ciuciubabkę obrazkową jest ulubionym sportem gdańszczan. W dniach marcowych A. D. 1939, kiedy w Gdańsku wypatrywano naszych znaków, poginęły nagle z witryn najpoważniejszych księgarń (znamy je, będziemy o nich pamiętać) portrety pewnego nadętego pana z wąsikiem. Była to przezorność i mądrość zaiste kupiecka…
Jest w Gdańsku obraz wielce starożytny, przedstawiający okręt Kościoła Św. płynący po morzu szalejącym i złym. Z masztu piętnastowiecznej korwety powiewa flaga polska i gdańska. Tego malowidła jeszcze nie zglajszaltowano i żeglarze na okręcie Kościoła Św. nie wznoszą jeszcze rąk do góry krzycząc „Heil Hitler”. Nikogo by nie zdziwiło, gdyby pewnego dnia na tym płótnie i na widoku przedstawiającym oddział polski atakujący z polskim sztandarem Malbork (1460) odkryto hitlerowskie akcesoria. Byłyby one w tym samym stylu jaki wytwarza kanciasta swastyka na tle ciepłego i miękkiego baroku gdańskiego. Jest to styl gwałtu przed wolnością, grabieży przed ładem, kłamstwa przed prawdą. Po prostu styl pruski.
Odkrywa się w tym mieście niewdzięcznym Polskę. Jest ona w ścianach domów, w krakowskiej lekkości attyk, w duchu pokutującym po starym mieście. Ponury kościół Najświętszej Marii Panny rozbrzmiewający wspaniale granym Bachem ma wyraz krzyżacki. Oparty o surowy filar widzę w marzeniach złote ołtarze z wygiętymi aniołami i białe lilie pachnące w naszych kościołach jak niebo. Słyszę pobożną włóczęgę starego sługi kościelnego i mamrot zdrowasiek wiernych babek kościelnych. W kruchcie wisi zmęczony Pan Jezus, a opodal mała i biedna gazetka parafialna. W niedzielę organy stworzone przez mistrza nad mistrze zakwilą „Serdeczna Matko”, a siwy ksiądz w białej komży grzmieć będzie z ambony na tych biednych grzeszników, którzy zbytnio dufają w złocie lejącym się przez nasze miasto szeroką strugą i nie pamiętających o dobrym polskim Panu Bogu… To wszystko mogłoby być i to wszystko jest jeszcze do zrobienia. I za to, że tyle jest jeszcze do zrobienia, gorąco podziękowaliśmy Panu Bogu, dziś w protestanckim, a niegdyś w katolickim kościele…
Kościół Najświętszej Marii Panny uwieńczony jest sławną krzyżacką wieżą. Lecz w Gdańsku nic nie jest zupełne, wypełnione do reszty. Schodzą się tu zbyt wielkie rzeczy, by wszystko było jasne i proste. Dlatego na Maria Kirche opodal wieży krzyżackiej jest wieżyczka polska, strzelista, smukła, mariacka. Siedząc na Langer Markt widać ją obcą zza dekoracji dostojnych domów. Jedna wysoka, dumna i twarda, płaską zakończona płytą, mówi o tęsknotach śmiałych lecz niedopowiedzianych, po Bożemu. Druga wieża jest niższa i skromniejsza. W jej chyżości i celowości jest zawarta wiara naszego pokolenia. Gdańsk, jak widać z tego, można zwiedzać po polsku. W tej dżungli odkrywa się wzruszające i serdeczne zakątki przeniesione z niedalekiego południa.
Wśród cienistych ulic starego miasta nietrudno znaleźć domy, do których skrupulatnie chodzili ongiś dziadowie i stryjowie. Stary Lachs błyszczy nowym tynkiem, lecz wnętrze jest przypruszone starością jak flacha starego węgrzyna. Na szynkwasie kolorowe pudło przypomina, że są tu jacyś hitlerowcy. Dama od wódek nie jest w stylu. Jej niemiecki Hauskleid i nieskazitelna fryzura (jakie te Niemki mają betonowe ondulacje!) wyglądają źle na starym gdańskim sztafażu. Tu musi być opasły i dobroduszny Makse, albo dziewczyna z tego gatunku, o którym śpiewa Chopin: „Szynkareczko, szafareczko! Bój się Boga stój!”. Pani Greta czy Hilda jest grzeczna, wymuskana, czysta i nudna.
Łazimy po tym pijackim muzeum i natrafiamy na nowy ślad trochę urżniętego Smętka. W białych gablotach na pierwszym piętrze oglądamy fotografię Goebbelsa odbierającego z rąk Forstera gdański haracz: butlę wódki i Machandla. („Das ist ein Teufel” – powiedział pewien rdzenny Niemiec o Goebbelsie. Kulawy, garbaty, o złej twarzy Mefisto ma nawet swojego Fausta z wąsikami). Obok jest biust Hindenburga i jeszcze kogoś, a z drugiej strony niespodzianka. Czytamy uroczy staropolski tekst: „Specyfikacja różnego gatunku wódek z wina y żyta palonych, y cena teraźnieyszego czasu”. Dalej następuje potężna litania nazw, z których podajemy najciekawsze.
„Wódka Krambambuli,
Essencya cynamonowa
Z wina Rososolisowa
Z wina Sallerowa
Z wina Powietrzowa
Z wina Szkorbutowa
Żytna z tatarskiego ziela
Żytna z kamienia ziela itd.
Pisane w Gdańsku octobra Ao. 1771″.
Zawiało nas znowu przeszłością sarmacką i pszeniczną.
Po chwili w innej portowej tawernie znad gęstego Stobbesa spostrzegam znajomy sztych. Jest to ten sławny garncarz kaszubski, który chodził po Gdańsku wołając „Kupzzi Gret Gruppi Gruppi” w najczystszym urgermańskim „dialekcie”. Powyżej pyszni się wykontuszowany szlagon samego Imć Chodowieckiego, który w Berlinie ma swoją ulicę, nazywaną zabawnie przez berlińczyków Chodowiki-Strasse.
Nadszedł wieczór późny i upalny. W powietrzu wisi burza. Z plaż nadmorskich wracają opalone dziewczyny i głęboko zaglądają przechodniom w oczy. Młodych ludzi jest niewielu. Ludne i gwarne są za to koszary dygocące pośpiesznym i gorączkowym rytmem. W nocy drżeć zaczynają domy złotem lite od chrzęstu wozów ciężarowych, wiozących sprzęt wojenny. Wielkie samochody policyjne i browarowe jadą wolno i uważnie przez puste ulice. Nic nie widać zza szczelnych płacht brezentowych. Czuje się jednak w tym nocnym pochodzie niezwykłość i niecodzienność. Święty Wojciech przybywszy do Gdańska zapewne z Góry Biskupiej ogarniał w Chrystusowe władanie nadmorskie dzierżawy. Dziś na ulicach miasta, wśród starych domów i drzew, na Biskupiej Górze pachnie prochem.
Zygmunt Gałkowski