PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Raj gdańskiej biedoty

Raj gdańskiej biedoty
Przypominamy tekst Walthera Domansky’ego z 1903 roku
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Walther Domansky (1860-1930) był pastorem i literatem, przez całe niemal życie związany z Gdańskiem, i tu publikował szkice i felietony poświęcone rodzinnemu miastu. Publikacja zatytułowana „Das Paradies der Danziger Armen”, opublikowana została w: Walther Domansky, „Danziger Allerlei. Gesammelte Aufsätze”, Danzig 1903.

W Dworze II przy Polankach przez ponad sto lat funkcjonował gdański zakład dla ubogich; ok. 1905
Fot. Internet / fotopolska.eu

W rzeczy samej, okolicę tę całkiem słusznie można nazwać rajem. Choćbyś wysilał wzrok i tak nie znajdziesz niczego podobnego. Mowa o oliwskich Polankach, które ciągną się u podnóża zalesionego pasma wzgórz. Jeśli przybywa się tutaj od strony Oliwy, to z prawej strony kiwa do nas swymi zielonymi połaciami, a z lewej pobłyskuje z oddali błękitny Bałtyk. Doprawdy, przepiękny zakątek na naszym globie!

U stóp owych pagórków powstało w dawnych czasach kilka wspaniałych posiadłości patrycjuszowskich, siedem tak zwanych Dworów na Polankach. Poniżej mówić będziemy o drugim (licząc od Oliwy) dworze, na którego rozległym terenie znajduje się gdański zakład dla ubogich.

Nie ma bodaj miasta, które mogłoby mieć piękniej usytuowany przytułek. Nam przynajmniej o tym nic nie wiadomo. Jak już zostało powiedziane, jest to stara siedziba patrycjuszowska, którą w 1832 albo 1833 przekształcono w miejski zakład dla ubogich. Nie mówimy jednak, choć często tak się błędnie twierdzi, o wiejskiej posiadłości rodziny Schopenhauerów, w której bystra Johanna Schopenhauer, matka naszego gdańskiego filozofa, jako młoda pani domu zachwycała się naturą, sztuką i nauką. To akurat jest trzeci „Dwór”, na terenie którego znajduje się dziś dom dziecka [tamtejszy dom dziecka utworzono w roku 1868].

Wysoki, ciągnący się daleko płot odgradza zakład dla ubogich od otoczenia. Ukrywa się za nim rodzaj samowystarczalnego świata i kiedy przy wejściu do niego mijamy budkę portiera, musimy poinformować go o celu naszych odwiedzin. Kierujemy się do mieszkania pana nadinspektora, który przyjmuje nas niezwykle uprzejmie. Z okien tego mieszkania rozpościera się widok na całe, ogromne podwórze zakładu i jest to obrazek przykuwający wzrok. Dokoła domów znajdują się bowiem ławki, na których w piękne letnie dni siedzą staruszkowie i staruszki, radujący się ciepłymi promieniami słońca. W ten sposób nadinspektor i jego małżonka, którym pomaga jeszcze inny, żonaty urzędnik, mają swoich podopiecznych zawsze na widoku. I jest to dobre rozwiązanie, bo można sobie wyobrazić, że przy takim zaludnieniu zakładu, wynoszącym czterysta pięćdziesiąt dusz, siła tu głów i pomysłów, no i że czasem niektóre charaktery nie za bardzo chcą się wzajemnie do siebie dopasować. Bo choć wśród starych ludzi istnieją „prawdziwe anioły”, to bywają wśród nich również inni, których ukochani współbracia i ukochane współsiostry chcieliby ogłosić mianem dalekich krewnych diabła i jego babki [prawdopodobnie nawiązanie do bajki braci Grimm]; ale oczywiście nie do końca tak jest w rzeczywistości – zarówno z tymi dobrymi, jak i ze złymi. W każdym razie jeden musi drugiemu ustąpić nieco miejsca, które nawet w przybliżeniu nie jest tak rozległe jak to, którego każdy mógłby, według dość przestarzałych (z uwagi na dzisiejszy przyrost ludności) szacunków, żądać dla siebie na Ziemi, czyli dwóch mil kwadratowych gruntu! Abstrahując od niewielkiej powierzchni, na której pojedynczy pensjonariusz zakładu posiada swoje łóżko albo szafkę, czyli wyłączne swe królestwo, to i tak w domu, ogrodzie i na podwórzu jest jeszcze dostatecznie dużo miejsca, gdzie można swobodnie pospacerować.

Główny budynek, czyli właściwy, dawny dom patrycjuszowski, przeznaczony jest dla starych pań. I kiedy zajrzymy przez wysokie, utrzymywane w schludnym stanie okna do środka okazałego dworku, naszym oczom ukażą się obrazki z życia w przytulnym zaciszu. Może akurat stoi tam teraz przy oknie jakaś starowinka i z najpoważniejszą miną na świecie szpera w swoim pudełku z przyborami do szycia, jakby nie wiadomo co miała tutaj do roboty, a promień słoneczny filuternie igra po licznych zmarszczkach na jej twarzy. Zdajemy sobie sprawę, że pociąga nas owo błogie życie; z oprowadzającym nas panem nadinspektorem i jego troskliwą małżonką przekraczamy próg budynku. Wszędzie cieszy nas niezmiennie czystość, która panuje we wszystkich pomieszczeniach. Akurat czas na podwieczorek, zatem przychodzą nam na myśl wersy pewnego starszego wiersza Heinricha Hoffmanna, zatytułowanego „Lament pensjonariuszy przytułku” [August Heinrich Hoffmann von Fallersleben, „Der Spittelleuteklagelied“ z tomu: „Unpolitische Lieder“, wydanego w Hamburg w roku 1840]:

„Tacy my w tym przytułku biedni,

I tyle mamy tu roboty!

Ledwośmy coś smacznego zjedli,

Więc sen już nas ogarnia po tym,

Wnet rześcy się musimy stawić,

By podwieczorek smaczny strawić”.

Tak więc ten, kto ma w ogóle jakieś zrozumienie dla tych spraw, temu dany będzie widok starowinek, które tak wygodnie rozsiadają się przy swych brązowych imbrykach do kawy i spożywają bułeczki, których – nawiasem mówiąc – trzeba dostarczyć do zakładu codziennie w liczbie czterystu pięćdziesięciu. Kawę aż do niedawna kobiety gotowały sobie częściowo same, dzięki czemu zagwarantowana im została resztka obowiązków i praw gospodyń, co tak czy inaczej mogło mieć na nie zbawienny wpływ. Kto ma trochę kieszonkowego, ten może od czasu do czasu wziąć do kawy trochę cukru, ale raczej po kryjomu, żeby ci mniej szczęśliwi nie byli zazdrośni. Akurat mamy wiosnę, zatem na parapetach stoją bukiety bzu, a zapach, który rozsiewają jego delikatne kwiaty, mimo wszystko przyćmiewa w nosach staruszek intensywną i przyjemną woń ulatniającą się z kawowego imbryka.

Na pierwszym piętrze budynku znajduje się sala modlitewna, w której odprawiane jest dla domowników co niedzielę nabożeństwo. Wyszedłszy na balkon, człowiek delektuje się wspaniałym widokiem. Na dole rozpościera się przed budynkiem parter kwiatowy, ożywiony z trzech stron bindażem, takim mniej więcej jak w Parku Oliwskim. Nie brakuje nawet zwietrzałych, piaskowcowych figur z dawnych czasów i byłoby doprawdy zabawne wiedzieć, cóż takiego kołacze się w głowach staruszków i staruszek przechadzających się obok kamiennych dam z mitologii. W tych listnych korytarzach mogą też pokonwersować sobie małżeńskie pary, gdyż i takie są w zakładzie, jednak z powodu określonych warunków lokalowych muszą mieszkać rozdzielnie. Tak więc i dla tych biednych małżonków ostanie się chociaż skromny okruch poetyckiego słowa: „Jakże jest pięknie, kiedy dwoje ludzi starzeje się razem, i młodość jeszcze nie zginęła, skoro nie zginął jeszcze towarzysz z młodości”. To mogłoby właściwie przyprawić o ponure myśli, my jednak stoimy jeszcze tam u góry na balkonie i podziwiamy wspaniałe widoki. Pozwólmy zatem pobłądzić naszemu wzrokowi w kierunku błękitnego morza, na którego powierzchni być może pobłyskuje właśnie w jasnych promieniach słońca kilka żagli, albo płynie w dal jakiś parowiec, wyrzucający w górę chmurę dymu.

A teraz z powrotem do pomieszczeń głównego budynku! Gdyby to było przedpołudnie, wówczas moglibyśmy zastać kobiety przy obieraniu ziemniaków. Języki też mają tu co obierać, obdzierając ze skóry kochanego bliźniego. Oczywiście! Tam, gdzie przesiaduje ze sobą tak wiele starszych pań, tam też musi być trochę plotkarstwa. A domowy kot siedzi dostojnie przy otwartym oknie i mruczy błogo, jak gdyby i on chciał wtrącić jakieś słowo. Tak, jeśli pomieszczenia w budynku i poza nim zalewa tyle słonecznego światła co podczas naszych odwiedzin, to życie w domu staruszek wygląda na całkiem urocze. Prawdziwe babie lato! A jednak, a jednak, na podwórzu znajduje się fontanna, i gdyby była fontanną młodości, czyż nie wskoczyliby do niej wszyscy, by wynurzyć się z jej chłodnych nurtów ponownie młodymi, świeżymi i atrakcyjnymi? Jednak młodość i dawne czasy już przeminęły. Dlatego tutaj zajmująca jest przyszłość. Przecież wcale nie jest tak, że starość żyje wyłącznie przeszłością. O nie! W sylwestrowy wieczór staruszki siadają razem i bardzo tajemniczo wpatrują się w coś tajemniczym wzrokiem. Leją cynę [dawny zwyczaj sylwestrowy, polegający na spontanicznym odlewaniu form cynowych i wróżenia z ich kształtów] albo chwytają za szczęście [prawdopodobnie chodzi o sylwestrowe wróżenie z ukrywanych początkowo pod kubkami, malutkich figur wykonanych z chlebowego ciasta], a jeśli nawet niektóre z nich wyglądają jak norny i Parki [wieszczki z mitologii nordyckiej i rzymskiej], to i one powinny spodziewać się jeszcze czegoś po przyszłości!

W ramach zakładowego gospodarstwa prowadzona też była (o czym Domansky nie pisze) hodowla ryb; ok. 1905
Fot. Internet / fotopolska.eu

Po drugiej stronie podwórza znajduje się dom dla mężczyzn. To prosty budynek, wzniesiony już  na potrzeby zakładu. Nie wydaje się on nam już tak przytulny jak ten zamieszkany przez starsze panie. Mężczyźni przecież nie potrafią promieniować jakimś szczególnym zadowoleniem. O ile to możliwe, panowie znajdują jeszcze zatrudnienie zgodne ze swym dawnym zawodem. W ten sposób pracę mają szewcy i krawcy. To samo stolarze i cieśle, którzy zawsze znajdą gdzieś jakąś budowę. Zamki na lodzie [zwrot oznaczający oddawanie się utopijnym marzeniom, snucie nierealnych planów] może tuż obok budować każdy, kto nie zrezygnował jeszcze zupełnie ze swojego życia. Pewnie niejeden ma ambicję i żywi nadzieję na uzyskanie w zakładzie jakiejś posadki. Przecież funkcjonują rozmaici posłańcy wysyłani do Gdańska lub Oliwy po najrozmaitsze sprawunki, no i musi być również jakiś dozorca leśny. Z kolei lekkomyślne duszyczki spotykają się w delikatnej konspiracji za budynkiem, przy stole, gdzie grają w karty. Jeśli jest to akurat ciepły i słoneczny dzień jesienny, wtedy u ich stóp szeleszczą złote liście spadające z drzew a w ich dłoniach szeleszczą karty do gry i wszędzie dookoła rozbrzmiewa szept o niestałości... szczęścia! Ten ze staruszków, który ma całkowicie melancholijne albo pobożne usposobienie, siedzi samotnie przy ułożonych warstwami stertach drewna i tak długo wpatruje się w błękit nieba, aż to zaczyna mu, niczym morze, falować i powiewać przed oczyma, albo też trzyma w drżących dłoniach różaniec, całując od czasu do czasu jakiś jego paciorek.

Przechodząc obok kierujemy nasz wzrok w stronę kuchni, gdzie w wielkich kotłach przyrządzane jest jedzenie. To, że nie wszystkim podopiecznym i nie zawsze smakuje jedzenie, jest zjawiskiem, które powtarza się we wszystkich zakładach. Potrawy są dobre i smaczne, każdy dostaje dostatecznie dużo jedzenia, oczywiście o delikatesach nie może być mowy, tak samo jak trudno tu liczyć na jakąś wielką różnorodność. W oborze rąbie się drewno; tuż obok trzeba oporządzić bydło, wydoić krowy i nakarmić konie, bo zakład prowadzi też własne gospodarstwo rolne. Jeszcze kawałeczek dalej i swe podwoje otwiera przed nami las. W naszym kierunku powiewa z niego intensywne, czyste powietrze, tak więc tutejsze miejsce zamieszkania musi być zdrowe.

Stosownie do tego ogólny stan zdrowia podopiecznych zakładu należy określić jako dobry. Niezależnie od nowo wybudowanego i pięknie wyposażonego pomieszczenia dla obłożnie chorych muszą oczywiście funkcjonować izby dla chorych, zarówno w domu dla mężczyzn, jak i budynku dla kobiet. I na ile to możliwe, chorzy otoczeni są troskliwą opieką. Przecież już w czasach starożytnych mawiało się res sacra miser – nędzarz albo chory jest czymś świętym, tak więc nie ma  mowy, by zabrakło tu czynnego współczucia dla chorych. Jak wiadomo, zdarzają się też urojeni chorzy albo przynajmniej tacy, którzy swój problem przedstawiają w gorszym świetle, niż w istocie jest. W izbie dla chorych dają przecież lepiej zjeść, a to oczywiście kusi. Może się też zdarzyć, że pojawią się urojeni zdrowi, czyli ludzie, którzy spacerują wśród wielkich cierpień i ogromną siłą woli udają zdrowszych, niż to jest w rzeczywistości. Jednak ten gatunek reprezentowany jest wśród przedstawicieli kochanego rodzaju ludzkiego z reguły bardzo mizernie. Zdarzyło się już nie raz, że chory ze złej skłonności do sznapsa wypijał aż do ostatniej kropli całą flaszę medykamentu, następnie zapadał w długi, twardy sen a potem nagle stawał się całkiem żwawy. Coś takiego zwie się końską kuracją! Chory pozwala sobie, od czasu do czasu, na takie żarty w każdym szpitalu.

Czasem jednak wynosi się z izby dla chorych owiniętą postać, by niedługo potem znalazła miejsce wiecznego spoczynku na zakładowym cmentarzu. Wszyscy, którzy cicho już zasnęli, zbili się w gromadę u stóp pnącego się w górę krzyża. Niejeden odpoczywa tu po wiodącej w pyle i upale ścieżce życia, choć u kołyski śpiewano mu zupełnie inną pieśń. Pod skromnymi koczykami można również znaleźć tak zwane podupadłe indywidua z dobrych, wysoko postawionych rodzin i lepszych środowisk zawodowych. Czasem ktoś taki zawędrował w tak odległe krainy bez swojej winy, doświadczając przez większość swojego życia zmienności fortuny. A kiedy wreszcie pogodził się ze swoim losem, wtedy było już za późno!

Czy takie myśli przemykają chociaż czasem przez głowę stróża nocnego, który na zakładowym podwórzu wystaje w swojej budce, pilnując wszystkich śpiących, tych żyjących i tych zmarłych? To by dopiero były prawdziwie wieczorne rozmyślania, a z ilu posłań w zakładzie mogłaby ulecieć drzemka. Przecież najczęściej są to starzy, bardzo schorowani ludzie.

Kończymy nasz obchód. Ponownie zbliżamy się do furty wejściowej. Muszą przez nią przechodzić wszyscy odwiedzający, którzy składają wizytę w zakładzie swoim krewnym. Tak samo jest z pensjonariuszami, którzy na wyjście otrzymali urlop i wpis do dowodu tożsamości. I to jest to, co podopiecznym zakładu przychodzi z największym trudem. Doskwiera im brak złotej wolności, by wychodzić i przychodzić wedle własnego uznania. Tej swobody nie można im jednak zagwarantować, nie poluzowawszy pierwej wszystkich kajdan porządku. Z tego powodu zdarza się niekiedy, że jeden czy drugi pensjonariusz nie może znieść tego ograniczenia i opuszcza zakład na zawsze. Bywa i tak, że niejeden ptaszek, który kiedyś wyfrunął, wraca z podciętymi skrzydłami, bo na zewnątrz nie potrafił już sobie poradzić.

Zakład przy Polankach nazwaliśmy rajem gdańskiej biedoty. Przede wszystkim z powodu jego wyjątkowo pięknego położenia. Ale również dlatego, że jego podopieczni, biorąc pod uwagę rozmaite uwarunkowania, mogą być naprawdę zadowoleni i nie mają potrzeby oczekiwać na lepsze czasy, jeśli tylko pogodzili się ze swoim losem. Takich zadowolonych umysłów, które nie czekają już na inne czasy, jest tam trochę. Wilhelm Raabe pięknie o nich pisze w jednej ze swoich wyśmienitych opowieści [cytat z powieści „Horacker” (1876)]: „My jednak, my uznaliśmy, że wielkie wrażenie wywołuje zawsze fakt znalezienia istoty ludzkiej, która nie czeka, albo która sprawia tylko wrażenie, jakby na nic nie czekała. W konsternację mają w zwyczaju wprowadzać przede wszystkim oczy takiego spokojnego indywiduum; jest w nich coś, co rzuca się w oczy również zwyczajnemu, obojętnemu obserwatorowi, zmuszając go do wyartykułowania swego zdziwienia”. Z całą pewnością, czasem bywa wręcz odwrotnie. Niezadowoleni są wszędzie, tak więc również na Polankach, bo przecież „ktoś, kto otrzymał wiele dobrodziejstw, przestaje je liczyć i zaczyna nad nimi rozmyślać” [niepełny cytat sentencji Jean Paula], jak kiedyś gdzieś przeczytaliśmy.

 

Walther Domansky

 

Przełożył Janusz Mosakowski

Przypisy tłumacza

 

Publikowane: „30 Dni” 6/2021