Szosa Bydgoszcz-Gdańsk pnie się na północ jakby sierpem rzucił. Jest Wielka Niedziela i... ,,prima aprilis”. Kto by o tym pamiętał. Opalany gazem drzewnym samochód ledwie zipie. Godziny mijają długie w naprężonym oczekiwaniu. Jedziemy do Gdańska jako niemal pierwsi, którzy się dowiedzieli o jego częściowym wyzwoleniu. Jak ten Gdańsk, to miasto nasze, które oto znowu będzie nasze, wygląda?
...Podgdańskie osiedla stoją wymarłe. Nawet psa nie dojrzeć. Jeno wiatr tu i ówdzie trzepoce resztą obdartej firanki...
Wreszcie w Oruni dwa wozy tramwajowe, ziejące pustką wybitych okien, zwiastują sam Gdańsk. Wojsk radzieckich coraz więcej, ale mieszkańców ani śladu. Zniszczenia średnie, lecz przed nami coraz bliższa czarna chmura grożąca od Gdańska, od jego centrum, wielką nawałnicą. I coś w niej pomrukuje niczym grzmot, choć dzień jest zimny i wilgotny.
Coraz trudniej jest nam zdać sobie sprawę, gdzie jesteśmy. Dookoła ruiny i ruiny. Olbrzymia masa domów pali się i żar ich dochodzi aż do nas, zmieszany z odorem trupów, swądem spalenizny. Droga wiedzie nie po asfalcie czy bruku, lecz po zwałach cegieł. Miażdżone oponami ciężarówek, kołami armat, ubijane tysiącami nóg końskich i ludzkich cegły, obficie zroszone deszczem, zamieniają się w krwawą papkę, barwiącą czerwienią kopyta koni i buty piechurów. Ot, jakby ziemia krwawiła...
Wjeżdżamy na Długi Targ. Resztki Ratusza, resztki Dworu Artusa. Wszędzie płomienie i dymy. Coś chyba zostało z kościoła Mariackiego, ani nie sposób dojrzeć. Tylko szyldy i tabliczki z nazwami ulic nie chcą się palić i głoszą o tym, co było i co w oczach zamienia się w nicość. Z piwnicy jakiegoś wielkiego handlu win i wódek wytryskuje ledwo widoczny, sinawy język spirytusowego płomienia. Jest dziwnie gorąco, jakoś straszno, i zdaje się, wśród tego trzasku rozsypujących się murów, stukotu setek motorów i nawoływań się woźniców, cicho. Uszy nie chcą przejąć tego strasznego gwaru i wsłuchują się w ciszę śmierci niegdyś ludnego i tak bogatego miasta.
Pojawiają się pierwsi mieszkańcy. Przygniatająca większość to starcy, kobiety i trochę dzieci. We framudze drzwi na wyściełanym fotelu siedzi staruszka. Głowa jej bezwładnie na piersi opadła. Tak umarła w tej wnęce, jedynej ocalałej części domu. Nie ona jedyna. Pod sklepioną częścią ruin, czy wprost na kwietniowym „kapuśniaku” leżą umierający na siennikach lub materacach. Nikt na nich uwagi nie zwraca. Żyjący włóczą się obok z twarzami zastygłymi od trwogi, z oczami, które widzą tylko bezmiar własnego nieszczęścia i poniżenia.
A koło tych gromadek nędzarzy, co przed sześcioma laty obrzucały kwiatami w radosnym uniesieniu, wjeżdżającego do Gdańska „fuehrera”, coraz częściej, coraz liczniej na murach, na ścianach wraków tramwajowych i samochodowych wybija się napis: ,,Ohne Kampf kein Sieg” – bez walki nie ma zwycięstwa. A czy klęska może przyjść bez walki? Ci umierający bez kropli wody starcy, którzy tak wierzyli swym bogom, i ten dogłębny fałsz i zakłamanie tych bogów, karmiących swój naród przed śmiercią sofizmatycznym sloganem. Jakże potrafi karać sprawiedliwość dziejowa i jak przedziwne stwarza obrazy na poparcie swych wyroków.
Tu nie ma co robić. Jedziemy dalej do Wrzeszcza. Pod konarami wysokiego odrzewienia cisną się pierwsze refleksje. Żałość miesza się ze złością. Oby ich... To „nasze miasto, które znów jest nasze” zniszczyła ich bezdenna głupota i jeszcze większa pycha. Woleli zgnieść siebie i wszystko, niż oddać nam to, co było naszym dziedzictwem, naszą pracą, naszym odwiecznym trudem.
Nil desperandum. Nie rozpaczać. Stało się. Był niegdyś „Danzig”, a teraz będzie po wieki wieków Gdańsk. Teraz my go odbudujemy, my uporządkujemy, my nadamy mu nasze kształty...
Krwią walki niczym czerwonym atramentem zostało w historii raz na zawsze przekreślone słowo ,,Danzig” i napisany został Gdańsk, polski Gdańsk.
Stanisław Strąbski
Opublikowane w „Pomorze Gdańskie”, Gdańsk 1946