Antoni Myszka-Chołoniewski (1872-1924) był dziennikarzem i publicystą. Pochodził spod Stryja, do 1919 roku pisał w dziennikach i czasopismach krakowskich i lwowskich. Artur Hutnikiewicz, autor jego biogramu w „Słowniku biograficznym Pomorza Nadwiślańskiego”, ocenia, że w swej publicystyce był „pisarzem o orientacji narodowej, ale w wersji jak gdyby wysublimowanej, wolnej od szowinizmu i odwołującej się do najpiękniejszych tradycji polskiej demokracji i tolerancji”. Chołoniewskiemu spodobało się Wybrzeże, które odwiedzał podczas wakacyjnych podróży jeszcze przed I wojną światową. Po odzyskaniu niepodległości, w 1919 roku zamieszkał w Sopocie, a potem w Gdańsku. „Jednak na skutek szykan ze strony senatu gdańskiego”, jak pisze Hutnikiewicz, musiał przenieść się do Bydgoszczy, gdzie zmarł 13 maja 1924 roku. I w Bydgoszczy został pochowany. Chołoniewski żarliwie apelował, by Pomorze było tematem polskich debat publicznych i wielokrotnie wskazywał na polskie prawa do tych ziem. Zdawał sobie sprawę, że w tym miejscu polskość ściera się z kulturą niemiecką i w dłuższej perspektywie musi być skazana na przegraną. W takim tonie napisane są teksty, które drukował w warszawskim „Świecie”, a w 1912 roku zebrał w broszurce „Nad polskiem morzem”. Dziś przypominamy jeden z nich, zatytułowany „Gdańsk”. (pisownia została uwspółcześniona, by ułatwić czytanie). |
W stolicy polskiego Pomorza nie ma prawie Polaków. Snują się tylko mary polskiej przeszłości. Jednak i ten nieważki żywioł spełnia tutaj nieuchwytną, a przecież czynną rolę. Niemieckie dźwięki, opływające zewsząd przybysza z południa, nie przeszkadzają mu czuć się tu u siebie w domu. Nie tylko dlatego, że o krok stąd, za murami miasta niemal, rozpoczyna się już polski obszar językowy. Sam Gdańsk oddziaływuje na nas, jak coś bliskiego i swojego. Królewskie orły polskie wieńczą jego przepyszne, stare gmachy. Wspomnienia Rzeczypospolitej trącają o wszystko, co jest w tym mieście piękne i cenne, co wznosi się ponad szarzyznę dnia bieżącego.
Leniwy i senny żywot pędzi dzisiejszy Gdańsk. Wszystkie wysiłki, aby wskrzesić jego dawną świetność, zawodzą. Pełne niewymownego czaru i poezji stare ulice, przerywane monumentalnymi gmachami, nad którymi pracowała dłoń holenderskich mistrzów, na próżno usiłują udawać nowoczesny kipiący ruch wielkomiejski. Nawet główne arterye handlowe miasta nie zdołają wmówić w nas, że są znowu tym, czym były jeszcze przed wiekiem. O krok stąd patrycjuszowskie pałace stoją zrezygnowane i nieme, jakby lekceważyły nieudolną kopię przebrzmiałej wielkości. Fale Motławy suną bezczynnie i bezczynnie drzemią nad nimi potężne spichlerze gdańskie, tworzące drugie miasto na wyspie. Ich służba skończona, jak zamknięta potężna rola gospodarcza Gdańska!
Wszystko jest tu pomnikiem przeszłej kultury, przerwanej, zastygłej, niekontynuowanej w żadnej postaci. I wszystko przemawia językiem polskiej przeszłości.
Znamię polskie wyciśnięte na wszystkim, czym szczyci się Gdańsk dzisiejszy. Na śmigłej wieży cudownego ratusza, wysoko, pod chmurami, lśni ponad miastem złocony posąg Zygmunta Augusta, w koronie, z berłem w ręce. Wewnątrz, na stropie ratuszowej sali Biały Orzeł roztacza skrzydła swe opiekuńcze i szczodre. Ponad odwiecznym kominkiem, trzymanym przez dwie kariatydy o uderzająco polskich, sarmackich obliczach, korona Jagiellonów wieńczy herb miasta. Wydzwania jeszcze godziny zegar, który nieszczęśliwy Leszczyński zostawił tu w upominku za doznaną wierność. Na bogato rzeźbionych drzwiach Biały Orzeł i znowu królewskie herby i orły w małej „zimowej” sali radzieckiej.
Wszędzie przylgnęli ci niemi świadkowie przeszłości. Monumentalna wysoka brama, która za Zygmunta III otrzymała swą wspaniałą fasadę, w środkowym polu nad wjazdem mieści herb Polski; skrzydlate postacie unoszą nad nim królewską koronę i napis, który tu brzmi dziś, jak ironia: „sprawiedliwość jest rządów podstawą”.
„Zielona Brama”, wielki, pełen przepychu gmach, zamykający główną ulicę miasta ku Motławie, dzieło budowniczych z Holandii, był mieszkaniem królów polskich; w tym celu umyślnie rozszerzono go i ozdobiono. I tutaj Biały Orzeł rozwija skrzydła. Jest on i na potężnych basztach dawnych obwarowań miejskich, i na ślicznym wodotrysku Neptuna, złocony, z datą 1761. W starym arsenale, jednym z najwspanialszych zabytków Gdańska, wita nas osadzony w niszy na fasadzie kozak o polsko-szlacheckim typie.
Mnóstwo pamiątek polskich w Artushofie, przepysznej giełdzie gdańskiej, miejscu zebrań dawnych korporacji kupieckich. U wejścia na schody dwa lwy kamienne opierają się łapami o tarcze herbowe – Gdańska i Polski. Wewnątrz zdaje się jeszcze żyć i rządzić Rzeczpospolita. Wzrok ślizga się po rzezanym z drzewa, barwnym posągu Kazimierza Jagiellończyka, z berłem i królewskim jabłkiem w dłoni; po fryzie, przedstawiającym tryumfalny wjazd tego króla, największego z dobroczyńców Gdańska; po marmurowym posągu Augusta III, którego panegiryczna uniżoność mieszczan przebrała w strój rzymskiego cezara; na chorągwi z portretem Stanisława Augusta. Bogata dekoracja sali, pełna orłów Zygmuntowskich. W medalionach ściennych upamiętnione portrety Zygmunta III i Władysława IV Malowidła przypominają sceny z dziejów Rzeczypospolitej, wśród nich oblężenie Malborka przez Jagiełłę.
Jakby uzupełnieniem Artushofu są sąsiednie, słynne „Danziger Diele”, muzeum, powstałe przeważnie z daru polskiego Żyda, Giełdzińskiego, zmarłego niedawno zbieracza gdańskich zabytków. Brązowy orzeł polski otwiera drzwi tego niezwykłe ciekawego przybytku, jakby uprzedzając o tym, jakie znamię nosi na sobie jego zawartość. Jest to zaledwie ułamek o wiele bogatszych zbiorów, które Giełdziński zgromadził w swym obszernym mieszkaniu przy ulicy Długiej, znanym dobrze polskim turystom, a aktualnym u nas niedawno, wobec naiwnej nadziei, że właściciel jego zechce część swych skarbów przekazać polskim muzeom. Nadziei tej oddawać się mógł jednak tylko ten, kto w roztargnieniu pominął pewien zakątek „muzeum Giełdzińskiego”, gdzie ozdobnie oprawne wisiały na ścianie, niby relikwie, zaproszenia na obiady, które gospodarz-parweniusz miał szczęście spożyć przy stole Wilhelma II. Żyd poczciwy, urodzony nad Wisłą, nawet we śnie nie myślał o Polsce. Natomiast zdążył przed zgonem odwdzięczyć się cesarskiemu amfitrionowi hojnie, ofiarowując mu pyszne puchary które wykwintny i pełen smaku władca przekazał – klubowi huzarów gdańskich.
I jeszcze starożytny kościółek św. Wojciecha na krańcach miasta, z grobami i pamiątkami polskimi, i kościółek św. Anny, wzniesiony na żądanie Kazimierza Jagiellończyka, kosztem miasta, dla przedmiejskiej ludności polskiej, i „kaplica królewska” przy ulicy Św. Ducha, fundowana przez Sobieskiego, i historyczny pałac Mniszchów na Langgarten, dziś własność pruskiego państwa.
Jednak tylko martwe pamiątki zostały w tym mieście po trzech wiekach naszych rządów. Silnie wkorzenił się tu żywioł niemiecki, osadzony żelazną i gospodarną dłonią Zakonu. Szeroka autonomia, granicząca z udzielnością, sprzyjała potem umacnianiu się i krzewieniu niemczyzny. Długie lata po przyłączeniu do Polski żył Gdańsk odrębnym, obcym, a w głębi także wrogiem życiem. Był czas przecież, gdy zaczynał się polszczyć – rzecz dziwna, właśnie wówczas, gdy się potęga Polski miała ku zachodowi. Ostatki rządów Sobieskiego i wiek XVIII zaczynają z wolna wprowadzać polszczyznę na forum gdańskie, tu i ówdzie nawet przesączać ją do ognisk rodzinnych mieszczaństwa. Niedokończony proces zastały rozbiory i odwróciły do wstecz. Szybko i łatwo umocniła się zachwiana niemczyzna na nowo. Z niechęcią przerzuca gdańszczanin dzisiejszy karty historii, które opowiadają mu o wątpliwych uczuciach, z jakimi dziadowie jego witali wkroczenie zwycięskich wojsk Fryderyka. Nowy Gdańsk nawiązuje raczej do zamierzchłych wspomnień Ulryka von Kniprode, jest niemiecki z języka i znowu krzyżacki z ducha. W cieniu kamiennych orłów polskich rozparł się hakatyzm, spadkobierca Zakonu.
W dzisiejszym Gdańsku żyje zaledwie kilka tysięcy polskiej biedoty, pracującej po warsztatach, trudniącej się drobnym rzemiosłem, spełniającej różne małe posługi. I tej garstce nie przepuszcza zawziętość hakatystów. Kto tylko zawisł bezpośrednio od Niemców, odczuwa na sobie ich ciężką rękę. Tu i ówdzie Polak, pod naciskiem przełożonych, zmienia nazwisko na niemieckie, inni dla miłego chleba sami niemczą własne dzieci i czuwają, aby się w nich krew polska nie odezwała. Ale są i odwrotne zjawiska. W lokalu miejscowej gazety polskiej zdarza się spotkać osobliwych czytelników, młodych ludzi, którzy z niemieckim pozdrowieniem na ustach zgłaszają się po polskie drukowane słowo. Ci odniemczają się, uczą się na nowo – nieraz z wysiłkiem – zapomnianego ojczystego języka. Dowód, że i tu można i warto pracować. Pracy tej nie brak wcale. Jest w Gdańsku kilka towarzystw polskich, bank ludowy i parę innych instytucji, przeważnie dobrze prosperujących. W kościele św. Mikołaja, przy Hali Targowej, co niedzielę głosi się polskie kazanie. W tej samej dzielnicy zjawia się w dni targowe okoliczny lud kaszubski, który w promieniu paru mil ciągnie do Gdańska ze swymi wiejskimi produktami. Fałszywe jest mniemanie, jakoby Gdańsk był odcięty od Polski. Tak nie jest. Aż tutaj sięga nasz obszar językowy, chociaż poszarpany przez niemczyznę. O milę niespełna od Wrzeszcza (Langfuhr), który jest właściwie przedmieściem Gdańska, na zachód od miasta, zaczyna się rdzenne terytorium polskie. Pierwsza osada Brętowo (Brentau) jest mieszana, tuż za nią leży czysto polska Matarnia (Mattern) również polska wieś o dziwacznej nazwie Firóg (Viereck), pierwsza pod Gdańskiem, mająca od niedawna polskie towarzystwo ludowe. Na północ od miasta, już koło Oliwy, spotykamy kaszubską ludność, a w sąsiednich Sopotach wynosi ona kilka tysięcy dusz, zajmując zwartą prawie masą przedmieścia.
Tak źle nie jest, jak w naszej nieznajomości stosunków tutejszych sądzimy. Gdańsk nie leży bynajmniej w Niemczech. Powiat Gdańskie Wyżyny, najbliższa okolica miasta od zachodu, jest w znacznej części polski. Praca około zachowania tej ważnej placówki jest niezmiernie doniosła, a chociaż bardzo ciężka, przecież nie beznadziejna. Według informacji redaktora „Gazety Gdańskiej”, p. Dionizego Kowalskiego, rozchodzi się wśród ludu tutejszego około 1200 egz. pism polskich, które też są główną dźwignią narodowego ruchu. Czytelnictwo rośnie, tworząc nowe zastępy politycznie i narodowo uświadomione.
Są to wartości, liczebnie biorąc, drobne, lecz niezwykłej, wyjątkowej wagi nabierają ze względu na teren. Przyszłość Gdańska nie jest bynajmniej przesądzona. Mimo hałaśliwego patriotyzmu pruskiej biurokracji, żyje tam w głębi świadomość, iż sama natura związała to miasto z Polską, na której zbożu wyrosła dawna jego potęga i bogactwo. O zasobnej i świetnej przeszłości natrętnie mówią pomniki, przypominające polskie czasy. Szarą i chudą wegetację niesie teraźniejszość. Wystarczy krótki czas przysłuchać się tętnu miasta, aby przekonać się, jak głęboko tkwi tu poczucie upośledzenia, ile nieraz goryczy znajdzie się na dnie urzędowego patriotyzmu. Niemiecka prasa gdańska, wyrażająca interesy mieszczaństwa, jest przepojona uczuciem pretensji do Prus, mówi głośno o niewdzięczności za wierność niemczyźnie, żąda wciąż nowych form odszkodowania. „Miasto zubożało! – woła poważna, mieszczańska „Danziger Zeitung” – z bogatego i wielkiego stało się małym i ubogim. Podwiązany został nasz główny nerw życia: handel z krajem nad Wisłą, a wysunięcie na wschód pozbawia nas znaczenia dla własnego państwa”. „Nie trzeba wielkiej przenikliwości, mówi dalej, aby przedstawić sobie granice Niemiec, gdyby Gdańsk własnymi siłami nie usadowił się był, jako przednia straż niemieckości u ujścia Wisły. I cóż w zamian mamy? Gdy rujnowały nas wojny napoleońskie, państwo pruskie nie wynagrodziło nam dotąd patriotycznych ofiar, jakieśmy ponieśli”. Wspomnienie dawnej udzielności pod skrzydłami polskiego orła drga nieświadomie w tej nucie przeciwstawienia się Prusom, w tym żalu, którego państwo zaspokoić nie umie. Nic dziwnego. Ani nowe koszary, ani forsowne pomnażanie armii urzędniczej, ani warsztaty państwowe, nie mogą zastąpić miastu odcięcia go od właściwych źródeł żywotności. Wobec potęgi życia bezsilne są drobne sztuczne środki. Tu wszystko woła o organicznej, ścisłej zależności od polskiego południa, od mazowieckich i sandomierskich łanów.
Ta zależność istniała przed wiekami, istnieje dziś, istnieć będzie zawsze. Nic nie zdoła jej zmienić – i historia niejedną jeszcze zajmującą nutę może wygrać na tym motywie.
Gdańszczanie są doskonałymi Niemcami, ale są oni także wrażliwi na cyfry swego budżetu. Złożyli tego niedwuznaczny dowód już raz, gdy w odpowiedzi na śrubę podatkową i konkurencyjne przedsiębiorstwa handlowe Zakonu przeszli do Polski, a zamek swego komtura tak gruntownie zrównali z ziemią, że nawet ślad po nim nie został.
Tak było. Czy nie będzie jeszcze?...
Kto zechce być tak śmiały, by zaręczyć za bieg koła fortuny?...
Białe orły tkwią jeszcze ciągle w kamiennych gmachach Gdańska. Gospodarcze warunki ciągną go ku wstędze Wisły, wołają o nawiązanie zerwanych nici. Pod mury jego sięga jeszcze dziś nasz obszar językowy, zwracający się łukiem na brzeg kaszubski, jeszcze niestracony, jeszcze zdolny do życia, jeśli nie zapomni o nim reszta ojczyzny. Byłoby błędem patrzeć na to piękne, stare miasto z rezygnacją, jak na coś obcego. Rozpalaniu tlejących już ogników polskości, tuż za bramami jego, należy współdziałać z wiarą w zmienność i najgorszego losu, z ufnością w gwiazdę, która przyświeca chcącym żyć, umiejącym walczyć o życie.
Antoni Chołoniewski
Publikowane: „30 Dni” 1/2002