Maria Mrozińska: – Kiedy słucha się opowieści o Panu, różnych pańskich inicjatywach i determinacji w ich realizacji, wręcz narzuca się myśl: autentyczny „człowiek z żelaza”.
Stanisław Grzyb: – Chyba dlatego, że zawsze w pracy zajmowałem się konstrukcjami stalowymi… Ale poważnie… Nie wiem, czy zasługuję na to określenie. Naprawdę pokochałem pracę w stoczni od pierwszego dnia. Zresztą po to właśnie przyjechałem do Gdańska, żeby zatrudnić się przy budowie statków. Był w tym jakiś romantyzm pociągający młodego człowieka. Przyjechałem ze Szczytna, gdzie ukończyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową w specjalności ślusarz. W Gdańsku od razu zapisałem się do wieczorowego Technikum Budowy Okrętów. W stoczni pracowałem najpierw na wydziale W-3 jako monter wyposażenia, potem na S-3 (budowa kotłów).
To był rok 1968. Całkiem świeża była pamięć milicyjnej rozprawy ze studenckimi protestami. Mieszkałem na kwaterze z kolegami, którzy wtedy, w marcu, solidnie oberwali. Robotnicy nie angażowali się w studenckie protesty, ale koledzy na własnej skórze przekonali się, że nie trzeba było się angażować, wystarczyło po prostu być. Oni właśnie nie uciekali przed nacierającymi oddziałami MO, bo nie czuli się bezpośrednio zaangażowani. A to był błąd, pały poszły w ruch.
Miałem w sobie jakiegoś ducha oporu przeciw tej władzy, w ogóle przeciw jakiejkolwiek przemocy, narzucaniu mi czegoś, czego nie chciałem robić. Zaszczepił mi to dziadek, który mnie wychowywał. Miał bardzo bogaty życiorys. Jako młody chłopak został siłą wcielony do wojska rosyjskiego, gdzie służył do rewolucji 1917. W czasie walk został ciężko ranny i pozostawiony na polu bitwy. Uratowali go mnisi tybetańscy. Potem przez Władywostok udało mu się przedostać do Stanów Zjednoczonych, ale szybko wrócił do odrodzonej Polski. Kiedy dorastałem w czasach PRL, dziadek przekonywał mnie, że ten system nie jest wieczny, że kiedyś się skończy i jeżeli pojawi się możliwość oporu, trzeba się angażować.
– Jak Pan wyobrażał sobie to zaangażowanie?
– Raczej się nad tym nie zastanawiałem, wszystko wychodziło spontanicznie, jakoś właśnie z tego ducha oporu przeciw temu, czego nie znosiłem. Wiedziałem, że wszystko w życiu muszę zdobyć własną pracą. Pracowałem bardzo solidnie, nie tolerowałem cwaniaków, którzy udawali, że pracują. Zdarzało mi się pracować bez przerwy dwie noce i dwa dni, kiedy trzeba było oddać statek, który miał wyjść w morze. Zresztą z tego właśnie powodu zostałem omyłkowo spałowany. Koledzy ze stoczniowej kwatery coś tam narozrabiali, po milicję zadzwonił mieszkający po sąsiedzku człowiek, chyba związany z esbecją. Ja wróciłem po takim maratonie pracy, runąłem na łóżko i natychmiast zasnąłem. Milicjanci, którzy przyjechali, nie znaleźli nikogo innego poza mną, uznali, że zasnąłem po tym pijaństwie i rozróbie, nie pytali o nic, tylko solidnie mi przyłożyli. Muszę się przyznać, że temu panu z sąsiedztwa oddaliśmy potem, co mu się należało.
Ale to incydent. Praca była dla mnie najważniejsza, mało tego, bardzo ją lubiłem. Dodatkowo angażowałem się też jako ratownik płetwonurek w ratownictwie Gdańskiego Urzędu Morskiego. W stoczni było sporo akcji ratowniczych wymagających zaangażowania płetwonurka. Uczestniczyłem we wszystkich.
– Jednym słowem przodownik pracy, taki stoczniowy Birkut z „Człowieka z marmuru”, jeżeli nadal trzymalibyśmy się analogii z filmami Wajdy.
– No nie całkiem. Ani przez moment nie dałem się uwieść ideologii socjalistycznego współzawodnictwa pracy. To, co robiłem, robiłem dla siebie. Nie chciałem należeć do żadnych politycznych organizacji, Obserwowałem ludzi, którzy korzystali z mojej pracy, cwaniaków, którzy zapisywali się do PZPR czy ZMS, by dopisywać sobie jakieś wydumane roboczogodziny, albo za partyjnym szyldem schować swoje kanty, pijaństwo, nieróbstwo. Wściekałem się, że są chronieni, głośno protestowałem, domagałem się porządnej organizacji pracy. Na szczęście trafiłem na majstra, który cenił mnie za pracę, nie za poglądy.
Kiedy rozpoczął się strajk w grudniu 1970 roku, wiedziałem, że to jest właśnie moment, kiedy trzeba się angażować. Chciałem, by ten protest – oprócz oczekiwanego spełnienia żądań ekonomicznych – służył także rozmowie o poprawie organizacji pracy.
– Nie było żadnych rozmów, były strzały.
– Już w sobotę 12 grudnia zauważyliśmy, że coś się szykuje, to znaczy władza coś szykuje i chyba coś niedobrego, bo nagle z wydziałów zniknęli wszyscy ważniejsi towarzysze partyjni. Zbierali się na narady. Wiedzieliśmy, że kiedy oni się naradzają, nie wróży to niczego dobrego. No i się okazało. Podwyżka! I to jaka! Do tego przed świętami. A trzeba pamiętać, że żyło się wtedy trudno. Trzeba było solidnie się napracować, żeby wyżywić rodzinę, nie mówiąc już o poważniejszych potrzebach.
Ludzie się wściekli. W poniedziałek odmówiliśmy pracy i ruszyliśmy pod komitet wojewódzki partii. Domagaliśmy się spotkania z sekretarzem. Nikt do nas nie wyszedł. Narastało napięcie. Mimo to w tym dniu nie odczuwaliśmy jeszcze grozy sytuacji. Chłopaki zdobyli pod komitetem nyskę z nagłośnieniem. Stała się taką wolną trybuną, z której ludzie wypowiadali swoje żale.
Następnego dnia w stoczni został utworzony komitet strajkowy. Poza żądaniem wycofania podwyżki pojawiły się też inne postulaty socjalne, a także te dotyczące porządnej organizacji pracy. Przecież zdarzało się, że zarabiało się grosze, bo nie dotarły do stoczni potrzebne materiały albo brakowało narzędzi. Na ulicach pojawiły się zwarte oddziały prewencji w polowych mundurach, z tarczami, pałami. Powiedzieliśmy sobie: to taki dialog jest? Partia nazywa się robotniczą, ludzie władzy wycierają sobie gęby interesem klasy robotniczej a do „rozmowy” z robotnikami wysyłają milicjantów z pałami? W ludziach rosła wściekłość. Ruszyliśmy w kierunku Komendy Miejskiej MO, tu zostaliśmy zaatakowani, wycofać się było trudno, bo tłum nie mieścił się na wiadukcie nad torami. Widziałem, jak jeden ze spawaczy wyciągnął spod kufajki metalowy dziobak. Wtedy padł strzał. Cofnęliśmy się aż pod „Zieleniak” (Wały Piastowskie). Narastał huk nadjeżdżających opancerzonych transporterów. Ruszyliśmy ku nim, pierwszy się zatrzymał. Wołaliśmy: „wojsko z nami”. Wychylił się oficer z kałasznikowem. W głowie nam nie postało, że może go użyć. Odbezpieczył i w tłum poszła seria. Dosłownie pół metra ode mnie padł Andrzej Perzyński. Dostał w głowę, szyję i pierś. Było też wielu rannych.
Szok. Do tamtej chwili nie rozumiałem, jak to jest, kiedy człowiek staje się maszyną gotową do walki. Ktoś rzucił w tego oficera płytką chodnikową. Upadł. Ruszyliśmy na transporter, żołnierze go opuścili. Wtedy go podpaliliśmy. By unieszkodliwić nadjeżdżający następny włożyliśmy w gąsienicę solidną rurę do holowania. Gąsienica pękła, a transporter zaczął się obracać jak kierat. Do dziś mam wyrzuty sumienia, bo wystająca kręcąca się rura poturbowała kilka osób. Uzbrojeni w kamienie ruszyliśmy w stronę Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Na wysokości dworca stał oddział milicji z bronią gotową do strzału. Gdy zobaczyli to piekło w naszych oczach i kamienie w rękach, opuścili broń. Załadowaliśmy ich do przejeżdżającej ciężarówki i zostali zawiezieni do stoczni. Nic im się tam nie stało.
Następnego dnia były próby rozmów z dyrekcją. Bezskuteczne. Ruszyliśmy znowu w kierunku bramy nr 2. Byłem dość daleko od czoła, zacząłem przedzierać się do przodu. Usłyszałem strzały, liczne, nie pojedyncze, coś jakby klekot. Może to echo odbijało się od okolicznych budynków? Wszyscy padliśmy na ziemię. Strzały ucichły. Wstaliśmy, niestety nie wszyscy. Dwóch trafionych i znowu tak blisko ode mnie: Jerzy Matelski i Tadeusz Sawicz. Przez lata nie umiałem znaleźć słów, by o tym opowiadać, te straszne obrazy wracały w sennych koszmarach. Musiałem to jakoś z siebie wyrzucić. Napisałem wiersz, zacytuję fragment: „przyjdź do mnie dzisiaj mamo / rady nie mogę dać / do nas strzelają za bramą / muszę tu być i trwać / najlepiej przyjdź do mnie we śnie / zamiast koszmarnych mar / nie wiem czy żyję czy nie śnię / stało co miało się stać / gdzieś śmiech pogubił się w kątach / uciekł i zamknął się strach / kule zaczęły się błąkać /tych się nie muszę już bać”.
– Te obrazy wciąż są tak boleśnie żywe? Wciąż przywołują tamte emocje?
– Myślę, że nie dotyczy to tylko mnie. Gniew tamtych dni, a potem ból przerodził się w potrzebę działania. Od razu my, stoczniowcy zaczęliśmy się domagać znaku upamiętnienia grudniowych ofiar. Sprawa pomnika im poświęconego wracała przez następne dziesięciolecie. Jednoczyła nas. Nie obawialiśmy się mówić o tym otwarcie, choć władzy przeszkadzały nawet kwiaty pod stoczniową bramą składane tam w rocznicowe dni.
Pomnik udało się wznieść, ale jeszcze do dziś nie opuściła mnie myśl zaznaczenia w przestrzeni miasta miejsc, gdzie zginęli ci młodzi stoczniowcy. Przygotowałem takie „tablice pamięci” z ich nazwiskami. Zaprojektował je architekt, Ryszard Biały, z którym w stanie wojennym siedziałem w jednej celi. A wtedy w latach siedemdziesiątych umocniła się we mnie chęć działania przeciwko tej władzy. Była nas spora grupa takich straceńców. Rozwalaliśmy wszystkie „masówki”, na które zwoływano załogę, przeważnie by chwalić osiągnięcia partii i zachęcać do wstępowania w jej szeregi. Kiedy towarzysze partyjni zaczynali swoje wystąpienia, grzmiał potężny śpiew i tekst: „Lenin najlepszym naszym przyjacielem jest”, a inni odpowiadali refrenem: „Glory, glory alleluja”. Potem „Stalin najlepszym…” itd., aż do Gierka i stoczniowego sekretarza partii. I po „masówce”. I cała sprawa ośmieszona.
– Takie małe zwycięstwa dające satysfakcję, ale przecież też grożące konsekwencjami.
– Majster wiedział, że przeważnie byłem inicjatorem tych wydarzeń, ale cenił mnie za solidną pracę i chronił. Był przedwojennym ideowym komunistą. Też go ceniłem, bo wyznawał jakieś wartości, chociaż odmienne od moich. Większość partyjnych to byli cyniczni karierowicze. Poza tym, prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się specjalnie nad konsekwencjami. Wciąż był we mnie gniew i potrzeba działania na rzecz pamięci tych grudniowych zabitych. Postanowiliśmy zademonstrować swoje żądania w czasie pochodu pierwszomajowego w 1971 roku. Zabraliśmy czarne flagi bądź odwrócone czerwono-białe z czarnymi kokardami i przemaszerowaliśmy przed trybuną z satysfakcją patrząc w pełne zmieszania i odwracające się twarze oficjeli. Drzewce flag miały być naszą bronią, gdyby nas zaatakowano. Okazały się bronią skuteczną. Milicjanci czekający, by nas zaatakować po rozwiązaniu pochodu, cofnęli się, gdy zobaczyli rzędy skierowanych na nich „kopii”. Swoją drogą wzięli potem odwet na osobach wcale nieuczestniczących w tej akcji, które im się na swoje nieszczęście nawinęły.
– Nasza historia znaczona jest kolejnymi datami społecznych protestów w różnych miejscach kraju. Dopóki nie miały powszechnego zasięgu, władzy udawało się je tłamsić. Próbowała też organizować wiece poparcia dla siebie ze strony „zdrowej klasy robotniczej” równocześnie potępiające „wichrzycieli” i „warchołów”. Tak było w czerwcu 1976 roku.
– W stoczni próbowano zorganizować wiec potępiający protestujących robotników z Radomia i Ursusa. Rozwaliliśmy go i przerodził się w wiec poparcia dla nich i nasz protest. Pod budynkiem dyrekcji wykrzyczeliśmy znowu nasze żądania uczczenia kolegów zabitych w Grudniu ‘70. Odebrałem mikrofon próbującemu przemawiać dyrektorowi i wygarnąłem wszystko, co wciąż mnie dręczyło. Żądałem nie tylko znaku pamięci, domagałem się ukarania winnych zbrodni. Nazwałem przedstawicieli władzy bezkarnymi zbrodniarzami.
Następnego dnia zostałem zwolniony dyscyplinarnie. To jednak był szok, nie samo zwolnienie z pracy, bo z tym się liczyłem, nie przeczuwałem jednak, że tak zaboli konieczność rozstania ze stocznią. Nie bardzo wyobrażałem sobie pracę w innym miejscu. Dość szybko okazało się, że nie będzie łatwo z jakąkolwiek pracą. Rozpocząłem starania od Budimoru, ponieważ ten zakład wykonywał wiele prac w stoczni. Nie wyszło. Potem była Stocznia Północna, gdzie szefem kadr był mój kolega z technikum. On właśnie powiedział mi, że jest na mnie zapis: żadnej pracy! Próbowałem jeszcze w Stoczni Remontowej, Energomontażu. Z tym samym skutkiem.
Rosnącą we mnie złość postanowiłem wykorzystać w pożytecznym celu. Miałem działkę budowlaną i zgromadzone materiały. Razem z żoną rozpoczęliśmy budowę domu. Chyba to wewnętrzne napięcie napędzało i dawało siły. Kiedy przypomnę sobie jak cięliśmy ręczną piłą betonowe pustaki… W każdym razie po dwóch miesiącach mieliśmy fundamenty i mury. Kończyły się jednak zapasy. Musiałem podjąć jakąkolwiek pracę. Udało się znaleźć „dojście” i przekupić urzędnika z biura zatrudnienia. Dostałem skierowanie do Mostostalu.
– Firma wykonywała wtedy prace na terenie stoczni. Nie było problemu z przepustką dla wichrzyciela?
– Był. Przepustki nie dostałem, ale była możliwość wchodzenia od zaplecza należącego do Mostostalu. Pracowałem jako monter konstrukcji stalowych za najniższą stawkę. Potem zostałem brygadzistą, wciąż jednak za taką stawkę (oczywiście, z racji tego dyscyplinarnego zwolnienia). Śmieszne, brygadzista, najmniej zarabiający wśród całej załogi. Była jednak możliwość dobrych zarobków: w Iraku i w Libii, gdzie Mostostal wykonywał zamówienia
i wysyłał swoich pracowników. Jeździli wszyscy, tylko nie ja, chociaż wciąż mi to obiecywano pod warunkiem zakończenia właśnie wykonywanej pracy. Budowa hali głównego mechanika, montaż podnośnika statków, wieże oświetleniowe. Kolejne ekipy wyjeżdżały po dobry zarobek, ja nie.
– Zapłacił Pan więc drogo (i to dosłownie) za swoje niepokorne zachowanie.
– Zapłaciłem, ale nie żałowałem. Wiedziałem, że znowu zrobiłbym to samo, choć wtedy stawianie się władzy wydawało się beznadziejne.
– Nadszedł czas, który rozbudził wielkie nadzieje. Sierpień ‘80 i strajk w Stoczni Gdańskiej, który rozlał się na całą Polskę.
– Moja brygada z Mostostalu pracowała wtedy w Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni (dziś Stocznia Gdynia), której załoga także przystąpiła do strajku. My, oczywiście, również. Następnego dnia pojechałem do siedziby Mostostalu, zwołałem wiec załogi, na którym zdecydowaliśmy o przystąpieniu do strajku. Wybraliśmy komitet strajkowy (zostałem przewodniczącym) i wysłaliśmy delegatów do stoczni. Wraz z rozrastaniem się strajku i powołaniem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego czułem, jak rośnie we mnie nadzieja, że wreszcie uda się zrealizować to, o co wołaliśmy od dziesięciu lat. W Mostostalu podjęliśmy uchwałę i przekazaliśmy ją MKS, że zbudujemy pomnik za darmo. Nie oczekiwaliśmy żadnego wynagrodzenia za pracę. Wiedzieliśmy już, że jest idea wzniesienia wysokich krzyży z kotwicami, a nasze doświadczenie przy budowie wież oświetleniowych z pewnością się przyda. Wznosiliśmy nawet osiemdziesięciometrowe wieże. Przy okazji ja, jako brygadzista, musiałem zdobyć uprawnienia dotyczące prawa budowlanego. Okazały się bardzo przydatne przy budowie pomnika, który według wyliczeń architekta, Wiesława Szyślaka, miał mieć wysokość 42,90 metra.
Po podpisaniu porozumień sierpniowych wróciłem do pracy. Równocześnie pracowałem społecznie na rzecz Komitetu Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970. Prawie nie spałem, to były dni wyścigu z czasem. Wiedzieliśmy, że władza zrobi wszystko, by opóźnić budowę i dlatego działaliśmy metodą faktów dokonanych, prace wyprzedzały dokumentację urzędową. Sekretarz komitetu, Zygmunt Manderla, dbał, żeby w papierach było wszystko w porządku.
– Opóźnieniu miał służyć ogłoszony konkurs na projekt pomnika. Patronował mu ówczesny wiceminister kultury i sztuki, Wiktor Zin.
– To udało nam się obejść. Po prostu wygrał, bo musiał wygrać, nasz projekt. Ale zanim rozstrzygnięto konkurs, prace już szły pełną parą. Przyjeżdżającego do stoczni ministra Zina trzeba było jakoś tak dowieźć, żeby nie dostrzegł, że na placu, na którym miał stanąć pomnik, prace są już daleko posunięte. Mieliśmy przygotowane solidne fundamenty żelbetowe, co w wypadku tak wysokiej budowli jest sprawą zasadniczą. Były one zabezpieczone (zaspawane), bo obawialiśmy się sabotażu. Ja w każdym razie wiedziałbym, jak to zrobić, gdybym chciał utrudnić budowę jakiegoś niechcianego pomnika. Po tamtej stronie na pewno byli tacy specjaliści.
Bardzo przydała się dokumentacja dotycząca wież oświetleniowych, które wykonywaliśmy w Mostostalu. Przeprowadzaliśmy próby wytrzymałości śrub, którymi przytwierdzaliśmy je do podłoża. Wytrzymywały napór 160 ton. Wiedzieliśmy więc, że ponad 42-metrowy pomnik będzie trwale posadowiony. O złej woli ze strony władz przekonaliśmy się przede wszystkim w związku z dyspozycjami materiałowymi. Od wicepremiera Jagielskiego (negocjatora porozumień sierpniowych ze strony rządu PRL) otrzymaliśmy pisemne skierowanie do Huty Batory, skąd mieliśmy otrzymać blachy ze stali nierdzewnej odpowiedniej grubości dla tak potężnej konstrukcji. Pojechaliśmy tam w składzie: Heniek Lenarciak, Władek Knap i ja, pewni realizacji zamówienia. I co? Dramat! Dyrektor informuje nas o remoncie pieca, nieczynnej tlenowni i tym samym niemożności wykonania potrzebnych blach, mimo najlepszej woli. To nikt tam w Warszawie, w kraju, gdzie wszystkie zakłady były państwowe, nie wiedział o tej sytuacji? Przypadkowo skierowano nas do huty w remoncie i skazano na co najmniej trzymiesięczne oczekiwanie?
– Nie było więc szans wzniesienia pomnika na grudniową rocznicę w 1980, jak zaplanowaliście w Społecznym Komitecie, a przecież się udało. Jak sobie poradziliście?
– Dyrektor huty wezwał przewodniczącego zakładowej „Solidarności” oraz szefów produkcji i okazało się, że w hucie znajduje się właściwa stal w kęsach przeznaczona na cysterny dla ZSRR. Wystarczy ją rozwalcować, co może wykonać Huta Stalowa Wola, potem już w Batorym odpowiednio przyciąć, jeszcze trochę przewalcować i gotowe.
– Pomnik powstał z blach przeznaczonych dla Związku Radzieckiego? Nadużywamy czasem pojęcia „chichot historii”, ale tu pasuje jak ulał. Nie było z tego afery?
– Nie. Pewnie trzeba to przypisać ogólnemu bałaganowi i powszechnym kradzieżom, kiedy przy okazji wielkich budów powstawały prywatne inwestycje. Dyrektor huty, który przyjechał n odsłonięcie pomnika, przyznał, że dopóki transport z blachami nie odjechał, obawiał się, że ktoś doniesie o sprawie właściwym służbom. Z pewnością groziłaby mu utrata stanowiska, jeśli nie coś znacznie gorszego. W każdym razie transport blach do Gdańska odbywał się w pewnym sensie konspiracyjnie, bo z inną specyfikacją towarową. Pilnowaliśmy też, by nie wysłano dźwigów z Gdańska na jakąś budowę. Były przecież niezbędne do montażu pomnika. To był wspaniały widok, kiedy te wielkie krzyże wjechały na plac, kiedy stanęły i kiedy już było wiadomo, że są, że będą tu stały na znak pamięci i na przestrogę dla tych, którzy podnieśli broń na niewinnych ludzi.
– Odsłonięcie pomnika: światła na te trzy wysokie krzyże wydobywające je z grudniowego zmroku, zgromadzone tłumy, apel poległych, dźwięki „Lacrimosy” Krzysztofa Pendereckiego… i Pan, tak głęboko przeżywający grudniową tragedię…
– Czułem się tak jak w dniu, kiedy urodził mi się syn. Patrzyłem na pomnik, jak na swoje dzieło. Oczywiście, to był wynik pracy i zaangażowania wielu ludzi, ale też był mój. Moje życie, mój ból, mój gniew były po coś, po to właśnie, w czym uczestniczyłem 16 grudnia 1980 roku. Odbierałem to jako moje osobiste zwycięstwo nad komuną.
– Rok później okazało się, jak bardzo uzasadniona była determinacja i pośpiech Społecznego Komitetu Budowy Pomnika.
– W stanie wojennym nie byłoby nawet co marzyć o budowie takiego pomnika. Zresztą wtedy właśnie okazało się jak ważną rolę spełnia. Tu zmierzali uczestnicy rocznicowych manifestacji, tu mimo odgradzających szpalerów ZOMO-wców docierały delegacje z całego kraju, tu w 1987 roku modlił się Jan Paweł II. A później? Czy starczyłoby tej determinacji? Ludzie się rozproszyli, niektórzy wyjechali za granicę, wiele zakładów upadło. Stan wojenny zmarnował wiele społecznej energii, niektórych złamał.
– A Pan? Jak Pan przetrwał ten czas?
– W poniedziałek 14 grudnia 1981 pojechałem na naszą budowę na terenie Stoczni Komuny Paryskiej. Stoczniowcy ogłosili strajk, ale, niestety, tylko niewielka część załogi do niego przystąpiła. My z Mostostalu ogłosiliśmy strajk solidarnościowy. Jak wiadomo nie było łączności, a ludzie byli zastraszeni. Strajki zostały spacyfikowane. Mnie kierownictwo wysłało aż za Lębork. Miałem tam pracować z brygadą zupełnie nowych, nieznanych mi ludzi, towarzyszyło mi tylko dwóch, z którymi wcześniej pracowałem. Trzeba było zbudować zbiorniki na mazut. To jedna z najniebezpieczniejszych robót, które wykonywałem, a zawsze uczestniczyłem we wszystkich pracach na równi ze wszystkimi z mojej brygady.
Nie mogliśmy rozpocząć montażu, bo brakowało paliwa do maszyn (stan wojenny, reglamentacja). Dyrektor zakładu, dla którego mieliśmy zbudować te zbiorniki dał mi talon na 50 litrów. Było to śmiesznie mało, jak na potrzeby tego zlecenia. Nie umiem stać i czekać, zamiast robić co należy. Niewiele myśląc dopisałem zero i zatankowałem 500 litrów (choć nie bez kłopotów). Zabraliśmy się do rozwijania rulonów grubej blachy. Rozwinięcie tego rulonu o wysokości 10 metrów i długości 36 metrów było niebezpiecznym przedsięwzięciem Rozciągało się go przy pomocy stalowej liny, której niekontrolowane zerwanie groziłoby gwałtownym rozwinięciem 36-metrowej blachy, która zmiotłaby wszystko, cokolwiek znalazłoby się na jej drodze.
Ledwo zaczęliśmy tę operację, podjechał milicyjny radiowóz. Byłem przekonany, że wydała się sprawa z tym dopisanym zerem. No cóż, nie będę się wykręcał, przyznam się, przecież nie zrobiłem tego dla siebie, tylko, żeby móc pracować, rozliczę się z każdego litra paliwa. Zawołałem do milicjantów, żeby się nie zbliżali, bo zmiecie ich rozwijająca się blacha. Odjechali. Za jakiś czas przyjechali w większym składzie i okazało się, że mieli nakaz aresztowania mnie wcale nie za to zero, tylko za działalność związkową. Pożałowałem, że nie przeciąłem tej liny.
– Naprawdę był Pan gotów to zrobić?
– Dziś myślę, że to nieporozumienie szczęśliwie uchroniło mnie przed tym czynem, ale wtedy miałem w sobie piekło. Nienawidziłem tej władzy, tego stanu wojennego, który uosabiali ci milicjanci. Miałem w ręku toporek do przecięcia liny, a oni niebezpiecznie się zbliżyli. Rozwijająca się blacha zmiotłaby i ich, i radiowóz.
– Jakie zarzuty Panu postawiono?
– Dążenia do obalenia ustroju państwa siłą. Kiedy po nocy spędzonej na komisariacie w Lęborku zostałem zawieziony do Gdańska, gdzie przesłuchiwał mnie prokurator, używałem sobie, ile wlezie. Co to za państwo, w którym ja mogę dokonać przewrotu, jakąż to niesamowitą siłą dysponuję, itp. Potem przesłuchiwało mnie dwóch, którzy grozili mi zastosowaniem metod przywracania pamięci. Niepotrzebnie wdawałem się z nimi w te słowne przepychanki. Należało odmawiać jakichkolwiek odpowiedzi. Przetrzymali mnie trzy dni bez jakiegokolwiek posiłku.
Sąd wydał nakaz aresztowania i siedziałem na Okopowej najpierw z kryminalistami, potem z politycznymi. Tam, znowu nieopatrznie, wdałem się w pyskówkę z naczelnikiem więzienia. Wszystko przez tę palącą nienawiść za utracone nadzieje. Dostałem karę karceru, klawisze wepchnęli mnie do celi półtora na dwa metry, po czym wymontowali grzejnik i okno (został tylko okienny otwór z kratą). To był styczeń, zrobiło się piekielnie zimno, prycza była goła, bez pościeli. Rozgrzać się ruchem też nie było jak, dwa kroki i ściana. Jakoś przetrwałem, nawet specjalnie się nie przeziębiłem. Chyba z racji kondycji i doświadczenia płetwonurka.
Przed sądem stanąłem w połowie lutego. Prokurator domagał się czterech lat więzienia, ale sędzia uznała tylko zarzut o niezaprzestaniu działalności związkowej (odrzuciła ten o obaleniu ustroju) i ostatecznie nakazała tylko regularne meldowanie się w komisariacie. Zostałem zwolniony. Załoga Mostostalu tak się postawiła, że nawet nie zostałem wyrzucony z pracy.
– Spotkały Pana jeszcze jakieś szykany: w pracy? w działaniach społecznych?
– Owszem, ale to już teraz nie jest ważne. Nie uważam się za kombatanta czy osobę szczególnie represjonowaną, tylko noszę w sobie wciąż pamięć o tych, którzy zginęli na moich oczach i potrzebę oznaczenia miejsc ich tragicznej śmierci.
Luty 2018
* z wiersza napisanego przez Stanisława Grzyba po wydarzeniach Grudnia 1970