Maria Mrozińska: – Jesteś laureatem wielu nagród w dziedzinie kultury, w tym prestiżowej Nagrody Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis” za tom opowiadań „Każdy przyniósł, co miał najlepszego”, a także Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” za całokształt pracy literackiej. Jesteś także autorem prac naukowych i publicystycznych dotyczących historii Gdańska, w tym pracy doktorskiej „Teatr żydowski w Gdańsku 1876-1968”. Masz w dorobku także spektakle teatralne. W Twoich utworach literackich, w publicystyce i w pracach badawczych powraca i domaga się pamięci zaginiona (powinnam raczej stwierdzić: zniszczona) kultura żydowska.
Mieczysław Abramowicz: – Rzeczywiście zajmuję się sprawami żydowskimi z dużym zaangażowaniem. Z wykształcenia jestem człowiekiem teatru, zarówno aktorem jak i reżyserem. Ukończyłem Wydział Reżyserii Teatru Lalek Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Białymstoku. Z tego zainteresowania historią Żydów i teatrem narodziła się pięćsetstronicowa książka poświęcona teatrowi żydowskiemu, wydana przez Uniwersytet Gdański. Wydawnictwo uniwersyteckie jest zainteresowane kolejną książką, tym razem o gdańskich Kindertransportach (akcji podjętej w celu ocalenia żydowskich dzieci). Wtedy, tuż przed wojną w czterech transportach wywieziono z Gdańska do Londynu około dwustu dzieci, które dzięki temu uniknęły zagłady. Akcja Kindertransportów odbywała się we wszystkich krajach, które znalazły się pod władzą nazistów. Dzięki niej uratowanych zostało ponad jedenaście tysięcy żydowskich dzieci,
– … które chyba jednak w dużej części uległy wynarodowieniu.
– Niekoniecznie. Poznałem wiele osób z Kindertransportów, które zachowały pamięć swego pochodzenia. W dalszym ciągu czują się Żydami, oczywiście angielskimi, amerykańskimi, w zależności od tego, gdzie jako dzieci trafiły. Kultywują swoje żydowskie tradycje, a ci z Gdańska również gdańskie. Mimo, że wyjeżdżały w wieku ośmiu, dziewięciu lat zachowały Gdańsk w pamięci.
– Twoje zainteresowanie kulturą, tradycjami i historią społeczności żydowskiej wynika z poczucia tożsamości z nią? Znasz dokładnie korzenie swojej rodziny?
– Niestety, nie. Nie udało mi się do nich dotrzeć i je prześledzić. Nie mam szans napisania takiej ksiązki jak „Dziady i dybuki” Jarosława Kurskiego. Prawdę mówiąc, z moim pochodzeniem to jest taka szemrana sprawa. Do końca nie wiem, kim jestem. Jest wiele symptomów wskazujących, że nasza rodzina przynajmniej po części jest pochodzenia żydowskiego. Dotyczy to strony mamy. Wprawdzie nazwisko ojca, Abramowicz jest bardzo żydowskie, to jednak może być także pochodzenia ormiańskiego, no i zresztą jest po prostu polskie. Natomiast nazwisko Żółciński czy Żółcińska, jak moja mama z domu, nosi charakter polski i słowiański, a tymczasem nosiła je znana i bogata rodzina żydowska w Moskwie. Zresztą nie tylko w Moskwie, w ogóle w Rosji. Są to rzeczy znane, ale też jest wiele niewiadomych. Mama przez całe życie skrupulatnie zbierała wszelkie dokumenty dotyczące rodziny: akty urodzenia męża, jego rodziców, jej rodziców, świadectwa szkolne etc. Tych dokumentów było całe pudlo, można powiedzieć, że gromadziła je z archiwistycznym zacięciem. Wśród licznych dokumentów dotyczących jej samej, co znamienne, brakuje aktu chrztu. Więcej, kiedy kilkanaście lat temu dokonałem aktu apostazji, uzyskałem dokument swojego chrztu. Kiedy więc odebrałem z kościelnych archiwów ten mój akt, okazało się, że w rubryce dotyczącej wyznania rodziców przy ojcu napisano: rzymskokatolickie, a przy mamie nic, rubryka była pusta. Sporo jest takich niejasnych spraw w rodzinie, ale nie chcę o nich mówić, bo są zbyt osobiste, dotyczące jednego z moich braci.
– Aktu apostazji dokonałeś kilkanaście lat temu jako człowiek dojrzały, a w jakiej tradycji i kulturze wzrastałeś?
– W katolickiej. Uroczyście obchodziliśmy wszelkie święta, mama sprawiała wrażenie głęboko wierzącej.
– Co więc zadecydowało o poszukiwaniu żydowskiej tożsamości, o potrzebie apostazji?
– Naprawdę nie wiem. Chyba jakiś gen występujący w rodzinie, bo nie tylko we mnie jest ta potrzeba poszukiwania żydowskości, ale także u innych członków rodziny. Na przykład, córka mojego bratanka skończyła judaistykę, zna hebrajski, jest przewodniczką w JCC (Żydowskie Centrum Kultury) w Warszawie. Jest to fundacja, której zamierzeniem jest tworzenie przestrzeni, w której każdy może poczuć się członkiem społeczności żydowskiej. Mój najstarszy brat też jest bardzo zanurzony w żydowskiej kulturze. Jakoś to się w nas plącze, ale ostatecznej odpowiedzi, czy jesteśmy Żydami czy też nie, nie udało się jak dotąd uzyskać.
– A kiedy odkryłeś w sobie ten gen?
– Dawno, jeszcze w czasach licealnych jako nastolatek. Był to na początku gen niezgody na istniejącą rzeczywistość. Wraz kolegami założyłem nielegalną organizację wojskową (tak nazwaliśmy to nasze działanie) Gryf Pomorski, nawiązującą nazwą do konspiracyjnej organizacji działającej na Pomorzu w czasie II wojny światowej. Drukowaliśmy antykomunistyczne ulotki. Ich wykonanie było pracochłonne. To były linoryty. Po prostu rysikiem, który można było kupić w sklepie dla plastyków, wykonywałem matrycę z linoleum. Odbijaliśmy ją przy pomocy farby wykonanej z tuszu do pieczątek zagęszczonego mąką. Ze zrozumiałych względów nie było mowy o jakichkolwiek dłuższych tekstach. To były hasła. Do dzisiaj mam plik wykonanych wtedy ulotek z hasłem: „Precz z dyktaturą Moczara” (Mieczysław Moczar, komunistyczny dostojnik związany z resortem siłowym znany z antysemickich poglądów). Wtedy udało nam się trochę tych ulotek rozrzucić w mieście, ale część została. Do dziś jestem dumny, że zdołałem je tak skutecznie ukryć, że funkcjonariuszom SB nie udało się ich znaleźć podczas kilku rewizji u mnie w domu.
Niestety, w naszej grupie był donosiciel, który informował o podejmowanych przez nas działaniach swego starszego brata, oficera Służby Bezpieczeństwa. Zostałem wyprowadzony z lekcji astronomii w VIII Liceum Ogólnokształcącym, do którego uczęszczałem. Zabrano mnie do siedziby SB na Okopową, a potem osadzono w areszcie na Kurkowej. Mimo nastoletniego wieku wiedziałem, czym może być zagrożona nasza działalność, ale nie spodziewałem się zarzutu przedstawionego mi na podstawie dekretu z 1946 roku, nazywanego Małym Kodeksem Karnym, który przewidywał drakońskie kary dla przeciwników komunistycznego systemu. Artykuł MKK, na który powoływał się przesłuchujący mnie esbek, przewidywał karę od trzech lat więzienia do kary śmierci. Szczęśliwie niedługo po moim aresztowaniu ogłoszona została amnestia z okazji wyborów do Sejmu PRL i rad narodowych. Zostałem zwolniony, pewnie jako małoletni, ale ta sprawa ciągnęła się za mną aż do 1989 roku: żadnych wyjazdów zagranicznych, żadnych paszportów no i tzw. wilczy bilet dołączony do świadectwa maturalnego uniemożliwiający podjęcie studiów na państwowych uczelnich.
– Okazało się, że nosiłeś w sobie także gen wolności skłaniający do działania.
– To wyniosłem z domu. W rodzinie mamy byli oficerowie Wojska Polskiego, brat dziadka Żółcińskiego został zamordowany w Katyniu, co udało się potwierdzić dopiero na początku lat osiemdziesiątych. A na pytanie, skąd rodzina wzięła się w Rosji, jest prosta odpowiedź: byli zesłani za udział w powstaniu styczniowym. Tak więc te tradycje narodowe, patriotyczne były dość żywe, a krzewiła je głównie mama.
Ważne dla mnie okazały się protesty studenckie w marcu 1968. Mieliśmy wtedy kontakty z grupami studentów z politechniki, którzy traktowali nas, szesnastolatków, bardzo poważnie, dostawaliśmy do kolportażu ulotki zawierające oświadczenia i informacje, głównie o zajściach w Warszawie, ale także w Gdańsku, gdzie milicja ostro rozprawiła się ze studentami.
– Angażowałeś się w te protesty jako młody człowiek wyrażający niezgodę na rzeczywistość ograniczającą wolność, ale Marzec ‘68 okazał się także bolesnym przeżyciem dla środowisk żydowskich.
– Dotknęło to także naszą rodzinę ze względu na to, że jeden z najbliższych przyjaciół moich rodziców, deklarujący jednoznacznie żydowską tożsamość, został wtedy wyrzucony z pracy. Pamiętam jego odwiedziny, bolesne rozmowy. Ostatecznie wyjechał z Polski. W Gdańsku tych wymuszonych wyjazdów nie było tak wiele jak w Łodzi i Warszawie, gdzie wręcz rozpętały się antysemickie nagonki. Pozbawiano jednak zasłużonych ludzi ich stanowisk, jak choćby współtwórcę polskiej nefrologii, profesora Jakuba Pensona, w czasie wojny lekarza w warszawskim getcie.
– Dwa lata później miały miejsce dramatyczne wydarzenia grudniowe, które wielu polityków, także historyków, uważa za istotne dla tożsamości gdańszczan.
– Tego dnia byłem wezwany na komisję wojskową we Wrzeszczu. Potem pojechałem do szkoły i okazało się to bardzo dobrą decyzją, bo pół godziny po moim przybyciu pojawił się esbek, by sprawdzić, gdzie jestem i podkreślić: uważaj, mamy na ciebie oko. Uspokojony poszedł, a ja zaopatrzony w aparat fotograficzny wraz z kolegą wsiadłem w tramwaj i pojechałem w okolice płonącego budynku partyjnych władz wojewódzkich. Kiedy tramwaj przejeżdżał obok tego budynku, zacząłem robić zdjęcia, a kolega mnie osłaniał. Zauważył to żołnierz w hełmofonie na głowie wychylający się z opancerzonego transportera. Tramwaj został zatrzymany, żołnierze weszli do środka. a pasażerowie – zorientowawszy się o co chodzi – otoczyli nas. Marek, mój przyjaciel przejął aparat i jeszcze próbował fotografować. Został złapany przez jednego z żołnierzy, zdołał się wyrwać i zaczął uciekać. Mam przed oczami do dziś ten obraz, jak utrwalony na taśmie filmowej: Marek ucieka, żołnierz stający jedną nogą na stopniu tramwaju, drugą na jezdni przykłada karabin do oka, mierzy… i strzela krótkimi seriami. Marek biegnie w kierunku kiosku Ruchu, obiega ten kiosk… Szczęśliwie nie trafiły go kule, udało mu się uciec.
– Jak widziałeś wtedy swoją przyszłość?
– Z powodu wilczego biletu mogłem studiować tylko na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, który był jedyną prywatną uczelnią w tzw. demoludach. Ta uczelnia przyjmowała wtedy takich wyrzutków. W tym czasie studiował tam także Bogdan Borusewicz, Seweryn Blumsztajn. Podjąłem studia filozoficzne, ale ich nie ukończyłem, pochłonął mnie teatr, stał się dla mnie najważniejszy. Poznałem wtedy kilkoro najwybitniejszych twórców tzw. Drugiej Wielkiej Reformy Teatru. Byłem stażystą w Teatrze Laboratorium Jerzego Grotowskiego, byłem na kilku warsztatach Petera Schumanna, współpracowałem (wprawdzie krótko, ale jednak) z Theatre du Soleil Ariane Mnouchkine działającym w Paryżu, poznałem Petera Brooka podczas któregoś z warsztatów u Grotowskiego we Wrocławiu. Jednym słowem, teatr przyciągnął mnie na tyle, że filozofia, którą studiowałem, wydała mi się nudna i niepotrzebna. Byłem wtedy zafascynowany The Bread and Puppet Theatre Petera Schumanna i szukałem podobnej formy wyrazu. Trafiłem do Teatru Miniatura w Gdańsku, co sobie do dzisiaj bardzo cenię, bo był to może już schyłkowy, ale jednak złoty okres tego teatru. Pracowałem pod kierunkiem Natalii Gołembskiej, Michała Zarzeckiego, poznałem Ali Bunscha, znakomitego scenografa. Miałem więc od kogo się uczyć jako adept. Kiedy w Białymstoku został otwarty Wydział Reżyserii Teatru Lalek, moje koleżanki z Miniatury wręcz wykopały mnie do Białegostoku. Dostałem się na ten wydział, ukończyłem studia i przez wiele lat pracowałem jako reżyser w różnych teatrach w Polsce, a także – wraz żoną Małgorzatą – we własnym prywatnym teatrze W Drodze, który w 1989 roku został oficjalnie zarejestrowany jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością.
Równolegle pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem na poważnie zajmować się historią Żydów gdańskich. Kiedy podjąłem pracę w „Gazecie Morskiej”, lokalnym dodatku „Wyborczej”, byłem jedynym dziennikarzem, który interesował się tym tematem. Każde żydowskie święto podkreślałem jakimś, choćby drobnym artykułem. Wtedy rozpocząłem też solidne badania naukowe. Nie jestem historykiem z wykształcenia, ale przez lata obcowania z dokumentami historycznymi, archiwalnymi zdobyłem umiejętność ich oceny i właściwej pracy z nimi. To okazało się w mojej pracy publicystycznej, literackiej i naukowej najważniejsze i pochłonęło mnie na prawie czterdzieści lat.
– Co w historii gdańskiej społeczności żydowskiej, jej kulturze tak bardzo Cię zainteresowało, wciągnęło na wiele lat?
– Kultura i sztuka gdańskich Żydów właściwie zawsze bardzo mnie interesowała w dorosłym życiu. Kiedy głębiej wszedłem w tę tematykę, zorientowałem się, że już w drugiej połowie XIX wieku pojawiły się pierwsze publikacje na ten temat, że podjęła prace badawcze gdańska szkoła historii skupiająca przez kilkadziesiąt lat – od końca XIX po początkowe lata XX wieku – wielu wybitnych historyków, wśród których większość stanowili Żydzi gdańscy. Zajmowali się badaniem historii Gdańska i Pomorza Gdańskiego. Zostawili wiele prac aktualnych do dzisiaj, z których korzystają historycy zajmujący się między innymi średniowieczem.
– Dokumenty historyczne potwierdzają obecność Żydów w Gdańsku już w XIII wieku.
– Nawet wcześniej. A autorem najstarszego opisu państwa Mieszka, który wprawdzie nie wspomina o Gdańsku, jest Ibrahim ibn Jakub, Żyd sefardyjski pochodzący z Tortosy. Takie są ustalenia historyków.
– Jak Ci się udało tak dokładnie prześledzić losy teatru żydowskiego w Gdańsku? Przecież w czasie wojny naziści niszczyli wszystko, co żydowskie, a sami Żydzi nie mieli szansy, by przechowywać dokumenty.
– Przed wojną wielu Żydów opuściło Gdańsk, zostało niewielu ponad tysiąc, a z tego tysiąca już w czasie wojny niektórym udało się wyjechać, a reszta podzieliła los innych ofiar Holokaustu Właściwie nie miałem szansy, by rozmawiać ze świadkami historii, ponieważ bardzo nieliczni, którzy przeżyli, niestety zmarli nim do nich dotarłem. Dotarłem jednak do ich dzieci i wnuków. Korzystałem oczywiście z prasy żydowskiej, która dość dokładnie opisywała działalność teatralną Żydów gdańskich. W Gdańsku były dwa rodzaje takich gazet wydawanych najczęściej po niemiecku. Na przykład, najważniejsza gazeta wydawana przez Żydów synagogalnych „Judisches Gemeindeblatt” zamieszczała recenzje poszczególnych przedstawień. Korzystałem również z gazet wydawanych w Warszawie, szczególnie „Literarisze bleter”. Ten tygodnik literacki informował o działalności artystycznej, literackiej, w ogóle kulturalnej Żydów w Polsce, także w Gdańsku, który co prawda nie należał do Polski, ale mieścił się w tym kręgu religijno-kulturowym. Były oczywiście gazety wydawane w jidysz. I było ich całkiem sporo. W nich – to tu, to tam – można było znaleźć choćby drobne informacje teatralne. Korzystałem głownie z „Hajnt” i „Der moment”. Z tych drobnych paciorków udało mi się nanizać naszyjnik.
– Wyszedł całkiem solidny naszyjnik w postaci kilkusetstronicowej książki.
– Udało się pokazać dorobek teatralny, a także warunki pracy. Zespól teatralny nie miał własnej siedziby, pracował w wynajętych salach, ostatnią czasową siedzibą była restauracja „Krantor” (Żuraw) przy ulicy Szerokiej. Potem już próby i przedstawienia mogły obywać się tylko w salach należących do gminy synagogalnej. Mimo tych trudnych warunków zespół gdańskiego żydowskiego teatru jidysz przyciągnął wiele sław. Związany z nim był Rudolf Zasławski, jeden z najwybitniejszych aktorów i reżyserów żydowskich, małżeństwo aktorskie Diana Blumenfeld i Jonas Turkow. Wielu aktorów dotknął kryzys finansowy w Polsce, w wyniku którego zamknięto wiele żydowskich teatrów, ich aktorzy szukali więc miejsca, gdzie znajdzie się dla nich publiczność. Takim miejscem okazał się Gdańsk. Tutaj osiedli. Po pogromach 1938 roku aktorzy żydowscy wyjechali z Gdańska, a teatr przestał istnieć.
Natomiast po wojnie rozpoczął działanie Państwowy Teatr Żydowski w Warszawie prowadzony przez Idę Kamińską, słynną gwiazdę teatru i filmu. Teatr ten przyjeżdżał z przedstawieniami do Trójmiasta. Głównie prezentował je w Sopocie, ale w Gdańsku również się pojawiał. Ida Kamińska przyjeżdżała przeważnie w sezonie letnim. O jej pobytach poza pracą w teatrze krążą anegdotyczne opowieści. Była świetną brydżystką i podobno w sopockim Grand Hotelu ogrywała partyjnych dygnitarzy. Gra szła o wysokie stawki. Ida Kamińska wygrywała od tychże dygnitarzy talony na mieszkania dla swoich aktorów. Jej syn, Victor Melaman, odziedziczył talenty brydżowe po matce, zdobył mistrzostwo świata w brydżu sportowym.
Dla mnie cezurą zamykającą dzieje teatru żydowskiego w Gdańsku jest rok 1968, rok, w którym Ida Kamińska z rodziną i kilkorgiem aktorów opuściła Polskę. To był koniec tego sięgającego przedwojnia żydowskiego życia kulturalnego w Polsce.
– Niezależnie od Twoich wątpliwości dotyczących własnej tożsamości na tyle poznałeś historię Żydów gdańskich, można powiedzieć zanurzyłeś się w ich życie, że zostałeś rzecznikiem gdańskiej filii Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich.
– Pełniłem tę rolę od początku XXI wieku do 2020 roku. Przekazywałem informacje do mediów o tym, co dzieje się w społeczności gdańskich Żydów, bo właśnie od początku lat dwutysięcznych gmina zaczęła dość intensywnie odżywać. Teraz jest jedną z bardziej aktywnie działających w Polsce. Są właściwie trzy środowiska grupujące gdańskich Żydów. Ja jestem związany z grupą ortodoksyjną, która ma siedzibę w Nowej Synagodze. Nawiasem mówiąc dumny jestem z tego, że przypomniałem, że ta synagoga nazywa się Nową Synagogą, a nie po prostu synagogą. Mam na myśli synagogę we Wrzeszczu. W budynku synagogi jest obecnie świetna sala teatralna, z miesiąca na miesiąc coraz lepiej wyposażona. Marek Brand jest aktorem i reżyserem tej sceny. W ogóle zajmuje się artystyczną stroną aktualnej działalności Żydów gdańskich. Są koncerty, jest prowadzona nauka języka hebrajskiego, uroczyście obchodzone są święta żydowskie. A ja nadal bardzo interesuję się żydowskim życiem teatralnym.
– Jak liczna jest ta ortodoksyjna grupa i te poza nią? Na czym polegają różnice między nimi?
– Ortodoksyjna skupia mniej więcej 120-150 osób, nie tylko w samym Gdańsku, ale również w Lęborku i Słupsku, które przynależą do gminy gdańskiej. Jeśli chodzi o te pozostałe, z którymi nie jestem związany, wiem mniej. W Oliwie staraniem nieżyjącej już Katarzyny Mazurkiewicz, gdańskiej Żydówki, została odtworzona grupa reformowana, dla której wygłosiłem wykład. Jest jeszcze grupa Jakuba Szadaja, o której nie mogę wiele powiedzieć, a w zasadzie nie bardzo chcę mówić.
– A kim są członkowie ortodoksyjnej grupy, z którą masz do czynienia? Jak odkrywali swoją tożsamość, przecież celowo zacieraną w czasie wojny, a po niej też często niełatwo było się do niej przyznawać.
– Niektórzy nie musieli jej odkrywać, po prostu zachowali ją w pamięci i tradycji rodziny. Kiedy powstał Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich, tych grup było w Polsce kilkanaście. Z czasem ludzie, którzy nie kultywowali rodzinnie tradycji żydowskich, zgłosili swój udział. W Gdańsku przez wiele lat była filia warszawskiej gminy, a stało się tak między innymi z powodu podziału i działania grupy Jakuba Szadaja. Od paru lat jest już samodzielna gmina. Rolę jej rzecznika pełniłem do 2020 roku. Zrezygnowałem ze względu na absorbującą intensywną pracę nad doktoratem.
– Uwzględniając Twoją niepewną, jak sam mówisz, żydowską tożsamość, jak się odnajdujesz w tradycjach, świątecznych rytuałach ortodoksyjnego środowiska?
– Jestem człowiekiem niewierzącym. Jeśli biorę udział w świętach żydowskich w synagodze, wszystko jedno, czy to są wielkie święta doroczne, czy to jest najważniejsze święto, jakim jest szabat, to zawsze staram się zachować powagę tych wydarzeń. Teraz, na przykład, przygotowuję się ze znajomymi do Chanuki. W tym roku Chanuka spotyka się ze świętami Bożego Narodzenia. Tak wynika z kalendarza księżycowego. Staram się być w środku tych obchodów, chociaż nie z powodów religijnych, a raczej z powodów towarzyskich w dobrym tego słowa znaczeniu, ponieważ moi przyjaciele są ludźmi wierzącymi i dla nich szabat jest największym świętem w życiu Żyda, więc dla mnie w jakimś sensie też. Szabat przypomina stworzenie świata i dlatego jest najważniejszym świętem. Jeśli biorę w nim udział razem z moimi przyjaciółmi, to traktuję to jako wydarzenie kulturowe bardzo ważne dla nich, a więc także ważne dla mnie, dlatego, że dla nich jest ważne.
– Jakbyś ocenił szanse na zachowanie tradycji, na rozwój żydowskiej kultury, bo niestety antysemityzm w Polsce ma się dobrze.
– Ma się świetnie, czasami mam wrażenie, że coraz lepiej, przynajmniej w niektórych środowiskach. Jestem jednak przekonany, że tradycje żydowskie przetrwają, bo mimo antysemityzmu jest też znaczne zainteresowanie Żydami, życiem żydowskim, świętami, religią.
– W moim przekonaniu dotyczy to wyłącznie środowisk inteligenckich.
– Owszem, ale to zawsze coś.
– Jakbyś określił gdańską tożsamość dziś?
– Dzisiejsza gdańska tożsamość łączy się, a właściwie wynika z poczucia wolności, a przede wszystkim z poczucia ważności wszelkiej wolności. Często mówimy, że Gdańsk jest miastem wolności i w pewnym sensie tak jest, chociaż pamiętam, jak na jednej z konferencji bardzo się spierałem z moim przyjacielem Pawłem Adamowiczem o to właśnie określenie: czy Gdańsk jest naprawdę miastem wolności, czy jest więc miastem wielokulturowym? On twierdził zdecydowanie, że tak właśnie jest, ja zgłaszałem pewne wątpliwości, czy na pewno Gdańsk jest miastem wolności dla wszystkich. Dziś wiele mówimy o Żydach, o ich kulturze i tradycjach, a przecież nie udaje się uniknąć antysemickich zachowań. Te wątpliwości nieco we mnie zblakły dzięki polityce władz miejskich, choćby w kwestiach edukacji.
W każdym razie czuję się pełnoprawnym gdańszczaninem. Urodziłem się w Gdańsku i kiedy jeszcze miałem samochód z dumą opatrzyłem go napisem: „Jestem z Gdańska”. Tak, jestem gdańszczaninem i nie wyobrażam sobie mieszkania na stałe w innym mieście, bez kontaktu z tym miastem, znanymi mi ludźmi, krajobrazem…
Grudzień 2024