PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Gdańsk to mój dom

Gdańsk to mój dom
Z Larrym Okey Ugwu, poetą, muzykiem, aktorem, animatorem kultury, dyrektorem Nadbałtyckiego Centrum Kultury w latach 2004-2024 rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Pożegnanie odchodzącego na emeryturę dyrektora NCK Larryego Okey Ugwu; 27 czerwca 2024
Fot. Bartosz Bańka / www.gdansk.pl

Maria Mrozińska: – Mówi Pan o sobie: jestem gdańszczaninem. Uczynił Pan wiele dla promocji kultury, zarówno pomorskiej jak i ogólnopolskiej. Zostało to docenione, z rąk ministra kultury i dziedzictwa narodowego otrzymał Pan medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, jest Pan również laureatem Nagrody Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis”, a także wielu innych nagród i wyróżnień. Jak został Pan gdańszczaninem, do tego tak zaangażowanym w animację kultury, skoro pochodzi Pan z Nigerii, gdzie zdobył Pan wykształcenie i podjął pracę jako nauczyciel języka angielskiego?

Larry Okey Ugwu: – Chciałem jednak zdobyć wyższe wykształcenie, poznać inne kultury. Do Gdańska przyprowadził mnie szczęśliwy los. Pierwotnie zamierzałem wyjechać do Hiszpanii na studia w Madrycie. Miałem już wizę, załatwione sprawy na uczelni. Tydzień przed wyjazdem spotkałem kolegę, który przyjechał z Polski, gdzie studiował. Zaczął mnie przekonywać do zmiany kierunku wyjazdu. Wytoczył całkiem przekonujące argumenty na rzecz podjęcia studiów w Polsce. Uważał też, że w Hiszpanii będą osamotniony, podczas gdy w Polsce studiuje dość dużo osób z Afryki.

– Co wtedy wiedział Pan o Polsce?

Sporo. Czytałem w „Newsweeku” i „Time Magazine” teksty poświęcone  Polsce: fenomenowi robotniczego protestu, roli jego przywódcy Lecha Wałęsy, działaniu „Solidarności” i w końcu wprowadzeniu stanu wojennego. Czytałem też o pochodzącym z Polski papieżu. Jeśli chodzi o warunki życia w Polsce, czytałem też zniechęcające teksty o sytuacji gospodarczej, dramatycznych brakach w zaopatrzeniu, kolejkach po najpotrzebniejsze rzeczy. Najpierw więc odpowiedziałem koledze: nie pojadę z tobą do Polski, sam widzisz, co się tam dzieje i w życiu gospodarczym, i politycznym. On mnie jednak nadal przekonywał, argumentując, że polityczne zawirowania nie dotyczą nas, obcokrajowców, a w Polsce jest znacznie taniej niż w Hiszpanii, za pięćdziesiąt dolarów można spokojnie przeżyć dwa tygodnie. To mnie ostatecznie przekonało, ponieważ zamierzałem podjąć naukę jako prywatny student, czyli opłacający studia z własnej kieszeni. Udałem się więc do polskiej ambasady, dostałem wizę i ruszyłem do Polski. Jechaliśmy najpierw do Berlina  Zachodniego. Było tam pięknie, kolorowo, było to miasto tętniące życiem. Kiedy przekroczyliśmy granicę z Niemiecką Republiką Demokratyczną od razu wszystko się zmieniło: ciemno, szaro. I tak już wyglądało aż do Gdańska.

– Jakie były pańskie pierwsze wrażenia z Gdańska?

Smutne. Można nawet powiedzieć, że przytłaczające. To była zima1982 roku, sytuacja krótko po wprowadzeniu stanu wojennego: przygaszeni ludzie, za dużo rzucających się w oczy mundurów, milicyjne samochody. Wiedziałem, co to oznacza, był to krajobraz podobny do tego, który znałem z afrykańskich państw rządzonych przez junty wojskowe. Od razu chciałem wyjechać. I znowu ten kolega przekonał mnie do pozostania, informując, że ma tu liczną grupę przyjaciół, do których grona mogę się włączyć. Przekonał na tyle skutecznie, że   ostatecznie Gdańsk stał się moim miejscem do życia. Dla mnie najważniejsi okazali się ludzie, których tu spotkałem.

Wtedy, na początku mojego pobytu, mimo zniechęcającego obrazu sytuacji,  byłem ciekaw fenomenu związku „Solidarność”, który przecież narodził się w Gdańsku. Czy zorganizuje podziemny opór? Czy przetrwa? Wiedziałem, że z Gdańska pochodzi przywódca tego ruchu, Lech Wałęsa. Nawiasem mówiąc, miałem śmieszne doświadczenie związane z wymową jego nazwiska. Dopóki nie wyjaśniono mi zasad wymowy „ł” i „ę” dopytywałem się o człowieka nazwiskiem Walesa, bo w takiej formie było pisane jego nazwisko w angielskich tekstach, które wcześniej czytałem.

Podjąłem naukę języka polskiego w Ośrodku Kształcenia Cudzoziemców, który mieścił się w gdańskiej dzielnicy Brzeźno. Miałem tam kolegów z różnych  stron świata: z Kuby, Wietnamu, Sudanu, Iraku, Syrii, z mojej Nigerii, był nawet, ku zdziwieniu innych, jeden kolega z Francji. Nauka była intensywna, osiem godzin każdego dnia. Przykładałem się, wiedziałem, że jeśli chcę cokolwiek zrozumieć z ówczesnej sytuacji w Polsce, muszę  posługiwać się językiem polskim. W Gdańsku miały miejsce protesty, domyślałem się więc, że musi działać solidarnościowe podziemie. Chciałem się włączyć, choć większość cudzoziemców była zdania, że to nie nasza sprawa.

– Pan uważał inaczej?

Wiedziałem przecież, że to jest walka o wolność, przeciwko wojskowej dyktaturze. Pochodzę z Biafry w południowo-wschodniej Nigerii. W tym regionie żywe były nadzieje na stworzenie niezależnego państwa. Udało się to tylko przez niespełna trzy lata, 1967-1970. Być może noszę w sobie jakiś gen motywujący moje przekonania. W każdym razie dla mnie wolność i prawa człowieka są ważnymi wartościami. Poza kwestiami politycznymi w Polsce  ważny był wątek wolności gospodarczej. Pochodzę z kraju o kapitalistycznym systemie gospodarczym. Nie mogłem pojąć, jak rząd może decydować o wysokości zarobków, wysokości cen towarów.

Kiedy rozpocząłem studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego poznałem kolegów zaangażowanych w działalność opozycyjną. Starałem się im pomagać. W moim pokoju w akademiku przechowywałem hurtowe ilości wydrukowanych ulotek, po które zgłaszały się osoby udające się na akcje ich rozrzucania.

– Był to więc w gruncie rzeczy jeden z punktów dystrybucji tych ulotek.

No tak. Szczęśliwie mój pokój nigdy nie został skontrolowany, w odróżnieniu od pokojów polskich studentów podejrzewanych o działalność opozycyjną, w których często odbywały się rewizje. Widocznie służbom nie mieściło się w głowie, że student z Afryki może się angażować w sprawy bezpośrednio jego niedotyczące. Ale one właśnie mnie dotyczyły, coraz bardziej interesowałem się polskimi sprawami, działaniami opozycji, wrastałem w to środowisko, chciałem angażować się w życie społeczne.

– W wypadku odkrycia tego składu ulotek w pańskim pokoju z pewnością mogło Panu grozić wydalenie z Polski.

Być może nawet o wiele gorsze rzeczy. Pochodzę z kraju, w którym zdarzało się, że ludzie po prostu znikali i nie było wiadomo, co się z nimi stało. Z czasem zorientowałem się, że te najgorsze rzeczy mogą zdarzać się także w Polsce, w katolickim kraju, gdzie można było zamordować księdza, jak w 1984 roku uczyniono z księdzem Popiełuszką. Podtrzymywałem jednak nadal kontakty ze środowiskami opozycyjnymi, głównie z Ruchu Młodej Polski, między innymi z Aleksandrem Hallem, z „Aramem” Rybickim.

Niezależnie od spraw, które władza uważała za polityczne, chciałem włączyć się w życie artystyczne, uważałem, że poszerza ono przestrzeń wolności. W moim przekonaniu szczególnie dotyczy to muzyki. Już po roku pobytu w Polsce stworzyłem zespół muzyczny International Roots Raegge Band.

– Miał Pan doświadczenie w tej dziedzinie?

W Nigerii w szkole kształcenia nauczycieli ukończyłem teatrologię, angażowałem się w różnorodne działania artystyczne jako nauczyciel. Już w dzieciństwie włączałem się w różne przedsięwzięcia muzyczne. Można powiedzieć, że muzyka w duszy mi grała. Łatwo udało mi się nawiązać kontakty z ludźmi ze środowiska artystycznego. Pierwszy zespół – International Roots Raegge Band – współtworzyłem z braćmi Erszkowskimi, Janem i Michałem oraz Jackiem Staniszewskim, absolwentami Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (dziś Akademia Sztuk Pięknych), a równocześnie muzykami. Gdańskie środowisko ludzi sztuki, muzyki, ogólnie kultury poznałem dzięki Robertowi Brylewskiemu, wokaliście, kompozytorowi, autorowi tekstów, współzałożycielowi zespołów: Kryzys, Brygada Kryzys,  Izrael, Armia i innych. Był on także działaczem antysystemowym. Dość szybko udało mi się zaistnieć jako muzykowi, a także wokaliście. W 1984 roku wraz z Cezarym Hesse i Mieczysławem Bednarkiem założyliśmy rockowy zespół Polish Ham, który bardzo szybko zdobył popularność. W tym zespole byłem wokalistą. W ponurym okresie wczesnych lat osiemdziesiątych muzyka przynosiła oddech, otwierała na innych, stwarzała przestrzeń wspólnoty. W 1985 roku wraz z Tomaszem  Szczecińskim założyliśmy zespół Collective Intercontinental.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych odłożyłem działalności muzyczną na czas pisania pracy magisterskiej. Po jej ukończeniu i uzyskaniu stopnia magistra w 1988 roku zastanawiałem się, czy pozostać w Polsce, konkretnie w Gdańsku, z którego środowiskiem artystycznym, szerzej, kulturowym czułem się już bardzo związany, czy też wrócić do Nigerii. Ważne było też, że założyłem w Polsce rodzinę, urodziła się moja córka. Na razie wyjechałem do Nigerii sam, postanowiłem zbadać sytuację, która, jak się okazało, nie zachęcała do sprowadzenia tam żony z małym dzieckiem. Po półtora roku wróciłem do Polski.

– W 1989 roku wrócił Pan do innej Polski.

Tak, wróciłem już do innej Polski, pełnej nadziei, nowych inicjatyw gospodarczych. Bardzo cieszyłem się  z tych przemian. Gdańsk, do którego wróciłem, też jakby odmłodniał. Wróciłem do muzyki raegge, w zespole International Roots Raegge Band graliśmy z tymi samymi chłopakami, z którymi rozpoczynałem działalność koncertową. Później, w 1993 roku założyłem bardziej awangardowy zespół Biafro. Graliśmy muzykę eksperymentalną łączącą akcenty afrykańskie z europejskimi: afrojazz, afroraegge. Poprzez muzykę starałem się szukać tego, co nas, po prostu ludzi, łączy.

– Nazwa zespołu nawiązywała do Biafry, regionu Nigerii, z którego Pan pochodzi.

Była też odniesieniem do niespełnionych nadziei na niepodległy byt Biafry. Ta próba zakończyła się niepowodzeniem, nie spotkała się ze wsparciem żadnej ze stron podzielonego wówczas „żelazną kurtyną” świata. Chciałem więc, by Biafra istniała chociaż w nazwie muzycznego zespołu. Niestety, zrobiła się z tego polityczna awantura. Ze strony ambasady Nigerii docierały ostrzeżenia sugerujące, że usiłuję ożywić ten niepodległościowy ruch. Tłumaczyłem, że to tylko nazwa zespołu muzycznego. Zresztą wtedy właśnie zmieniłem ostatnią literę jego nazwy: Biafro nie Biafra. Sprawa wróciła, kiedy w trzecią rocznicę powstania zespołu zorganizowaliśmy dużą muzyczną imprezę w sopockim „Sfinksie”. Zaprosiliśmy przedstawicieli władz Pomorza: marszałka, wojewodę, władze miasta i oczywiście ambasadora Nigerii. Niestety, okazało się, że ambasador przybył nie po to, by uczestniczyć w muzycznym koncercie, lecz tylko po to, by protestować przeciwko koncertowi i w ogóle istnieniu zespołu. Szczęśliwie moja działalność cieszyła się poparciem pomorskich władz, szczególnie ówczesnego marszałka województwa, Jana Kozłowskiego.

Mogłem więc podejmować kolejne działania, zawsze jednak starałem się, by wszystko co robię służyło zbliżeniu kultur. Tak było z etnicznym zespołem Ikenga Drummers łączącym polską melodię folkową z twórczością afrykańskiego ludu Ibo. Z mojej strony była to już zdecydowana działalność służąca międzykulturowemu dialogowi. Chciałem pokazać, że kultury w zasadniczym kształcie nie różnią się tak bardzo od siebie, tylko ludzie  niejednokrotnie starają się wyolbrzymiać i podkreślać różnice między sobą.

Podczas koncertu „Ormianie dla Gdańszczan”, którym uczczono 150. rocznicę urodzin Vardapeta Komitasa, twórcy ormiańskiej szkoły kompozytorskiej; 12 grudnia 2019
Fot. Grzegorz Mehring / www.gdansk.pl

– Dzieje się to przeważnie w celach politycznych. Przecież w Polsce, którą ostatecznie wybrał Pan jako miejsce osiedlenia i pracy w dziedzinie kultury, spotkał się Pan z zachowaniami rasistowskimi, mimo, że zintegrował się Pan ze środowiskiem artystycznym i jest ceniony przez znanych jego reprezentantów.

Owszem, współpracowałem z wieloma znanymi osobami, między innymi z Tymonem Tymańskim, Zbigniewem Namysłowskim, Leszkiem Możdżerem, Wojciechem Staroniewiczem, Mikołajem Trzaską, Cezarym Paciorkiem i wieloma innymi (przepraszam, że wszystkich nie wymieniam). Dotyczy to także znanych reżyserów jak Wojciech Kościelniak, Jan Klata.

Natomiast z zachowaniami rasistowskimi spotkałem się ze strony ludzi z ulicy, niestety niejednokrotnie podatnymi na ideologię szerzoną w politycznych celach lub kierującymi się niewiedzą bądź zwykłą zawiścią. Tak było ze zniszczeniem mojego samochodu i opatrzeniem go napisami w stylu: wracaj do Afryki małpo, itp. Jak potem się okazało, o czym poinformowała mnie policja, zniszczyli go  wracający z imprezy pijani młodzieńcy z osiedla, którzy wiedzieli, że to jest mój samochód, a do tego irytowała ich moja popularność. Jeden z nich miał powiedzieć: o, to jest samochód tego ważniaka! Zniszczmy go! Zaopatrzyli się w metalowe pręty i solidnie się przyłożyli. Samochód został całkowicie zniszczony.

Takie zachowania, moim zdaniem, występują wszędzie. Nie mogę powiedzieć, że Polacy są szczególnie skłonni do rasistowskich zachowań, skoro mnie się to zdarzyło. Jestem zaprzyjaźniony z bardzo wieloma i bardzo cenię tę przyjaźń, ale są i tacy, którzy mnie nienawidzą tylko dlatego, że przyjechałem z obcych im stron. W moim rodzinnym kraju też dobrze ma się nienawiść, często inspirowana zazdrością wynikającą z tego, że komuś się lepiej powodzi.

– Jest Pan bardzo wyrozumiały wobec naszych niejednokrotnie ksenofobicznych zachowań.

Jeśli chodzi o życie artystyczne, bardzo staram się propagować ideę wielokulturowości jako szansę na zbliżenie między ludźmi i wzajemne zrozumienie. Służył temu festiwal „Muzyka przeciwko przemocy i nietolerancji”, którego jestem pomysłodawcą, a od 2000 roku głównym organizatorem.

Zresztą, moje zaangażowanie nie ograniczało się tylko do zespołów muzycznych. Występowałem jako aktor na deskach teatrów, a także w filmach i serialach. W gdyńskim Teatrze Muzycznym wystąpiłem w spektaklu „Hair” i w światowej prapremierze transopery „Sen nocy letniej” z muzyką Leszka Możdżera – oba spektakle w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Z tym reżyserem spotkałem się też w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie wystąpiłem w spektaklu muzycznym poświęconym życiu Elvisa Presleya. Miałem też szansę zagrać u Jana Klaty. Jego spektakle przeważnie zyskiwały rangę wydarzeń artystycznych. Tak było też z reżyserowanym przez niego dramatem Juliusza Słowackiego „Fantazy” w Teatrze Wybrzeże.

– Wielokulturowość, wzajemna tolerancja to piękne idee, ale wciąż okazują się trudne do realizacji, a ostatnio w obliczu licznej migracji jeszcze trudniejsze.

To prawda. Myślę, że najważniejsze w tej sytuacji jest przekazywanie tych wartości dzieciom od najmłodszych lat. Starałem się to robić w miarę swoich możliwości. Byłem inicjatorem i głównym realizatorem ogólnopolskiego projektu dla dzieci i młodzieży „Tęczowa  akademia”. Jestem przekonany, że żadne, nawet najlepsze podręczniki nie zastąpią bezpośredniego kontaktu z ludźmi pochodzącymi z innych kultur, a równocześnie ceniącymi te same wartości. Bardzo się w to przedsięwzięcie zaangażowałem. Wraz ze współpracownikami odwiedzaliśmy dzieci i młodzież w całej Polsce, żeby opowiedzieć, zaprezentować kulturę, obyczaje, otwarcie rozmawiać, wytłumaczyć, że obawy przed tymi „innymi” są całkowicie nieuzasadnione. Zaczynaliśmy od przedszkoli, kończyliśmy na liceach. Przekonałem się z satysfakcją, że dzieciom, a nawet licealistom, te nasze spotkania przyniosły i nową wiedzę, i nowe doświadczenia, odmienne od dotychczasowych, raczej uproszczonych wyobrażeń. Sam też wiele się nauczyłem i w pełni zrozumiałem, że to co nazywamy rasizmem jest po prostu ignorancją, która często rodzi agresję i reakcję typu: o cholera, Murzyn! I tyle. A kto to jest Murzyn? Trzeba go poznać. Kiedy ludzie się poznają, potrafią się zbliżyć i zrozumieć.

Mam takie dość ciekawe doświadczenie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku otrzymałem pracownię w Sopocie w dzielnicy Kamienny Potok. Było to miejsce uważane za siedlisko skinheadów. Ich głównym szefem był wtedy młody człowiek o pseudonimie „Śledź”, który uchodził za niezwykle groźnego osobnika. Nie przestraszyłem się, ale zrozumiałem, że czeka mnie dużo roboty. Może być niebezpiecznie, ale ktoś musi wykonać tę robotę. Wziąłem więc tę pracownię i z czasem zostaliśmy przyjaciółmi z tymi skinheadami.

– Jak to się panu udało?

Bywało groźnie. Bywało, że blokowali mi możliwość dojazdu, a nawet dotarcia pieszo do pracowni. Nie pchałem się na siłę, dochodziło tylko do obrzucania mnie niewybrednymi słowami. Z czasem zastosowałem znaną metodę: przez żołądek do serca. Najpierw wraz ze współpracownikami zaczęliśmy zapraszać dzieci, przeważnie było to rodzeństwo tych skinheadów. Dzieci były ciekawe i mnie, i tego, co się w tej mojej pracowni dzieje.  Częstowaliśmy je różnymi daniami afrykańskimi. Bardzo im smakowało, a przy okazji uczestniczyły w organizowanych u nas spotkaniach, wystawach To przyciągało, chociaż skinheadzi zabraniali swoim młodszym siostrom i braciom przychodzić do nas. Nie pomagało. Dzieci przychodziły nadal, a skinheadzi przyglądali się z dystansu. Chyba też imponowało im, że się ich nie boję. Potem przyszedł jeden, chciał się poczęstować. Zaprosiłem go z zastrzeżeniem: dobra, tylko beż żadnej rozróby! Dostał solidne danie. Potem przyszło dwóch. I tak się zaczęło, od kuchni. Później zacząłem im opowiadać, pół żartem pół serio, że tu obowiązują afrykańskie zasady, tu przebywa (choć w ukryciu) stary afrykański szaman, który pilnuje porządku i potrafi nawet wyczuć złe myśli, a jak u kogo je wyczuje, to już po nim. Nie sądzę, że w to wierzyli, ale byli zaciekawieni i zanim się obejrzałem było ich pełno. Przychodzili na obiady, ale przy okazji także na wydarzenia kulturalne. W końcu uznali mnie za swego.

To naprawdę kwestia podejścia do człowieka o nawet bardzo odmiennych poglądach. Kiedyś powiedziałem im, że jestem bardziej Polakiem niż oni. Pytałem, czy patriotyzm polega na awanturniczych marszach i niszczeniu tego, co się nawinie, czy też na wiedzy o tym, co stanowi ten kraj, jego kulturę? Takie rozmowy prowadziliśmy. Doszło nawet do swoistego zbliżenia zwolenników odmiennych subkultur: skinheadzi rozgrywali mecze piłkarskie z chłopcami w dredach. To były moje małe zwycięstwa, które potem starałem się wykorzystać szerzej, w działaniach na rzecz zbliżenia ludzi różnych kultur.

Na organizowane przeze mnie festiwale z cyklu „Muzyka przeciwko przemocy i nietolerancji” zapraszałem też przedstawicieli muzyki preferowanej przez  środowisko skinheadów. Grali, bawili się z zespołami muzyki reggae i innymi. Było dobrze, nikt nie rozrabiał, choć na początku na wieść o zaproszeniu  skinheadów ludzie łapali się za głowę i pytali: Larry, po co ty to robisz? Ja po prostu chciałem pokazać, że ludzie są tacy sami tylko z powodu różnych okoliczności trafiają w różne środowiska, czasami nie do końca świadomie wtapiają się w nie i przejmują wzory zachowań. Naprawdę wszystko zależy od podejścia, unikania lekceważenia, a co za tym idzie wykluczenia. Tak wiele daje otwarty dialog i to zarówno w małych społecznościach jak i w powszechnym działaniu. W 2002 roku założyłem Pomorskie Stowarzyszenie Integracji Kultur i Sztuki „Jeden Świat”. Naszym celem jest popularyzacja kultur z różnych stron świata poprzez organizowanie spotkań autorskich, wernisaży, warsztatów tanecznych, muzycznych, a także nauka konstrukcji instrumentów muzycznych z odległych krajów. Realizujemy także projekty edukacyjno-kulturalne dla szkół.

Larry Ugwu w Orszaku Trzech Króli; 6 stycznia 2014
Fot. Jerzy Pinkas / www.gdansk.pl

– Pańskie działania zostały dostrzeżone przez polityków, przede wszystkim samorządowych.

Tak, szczególnie przez przyjaciela artystów, Jana Kozłowskiego, w latach dziewięćdziesiątych prezydenta Sopotu, a od 2002 do 2010 roku marszałka województwa pomorskiego. Obserwował moją działalność w dziedzinie animacji kultury, a także integracji różnorodnych kultur. Doceniał też moje zaangażowanie w sopockiej Fundacji Sfinks, gdzie współpracowałem z Robertem Florczakiem. To właśnie marszałek Kozłowski w 2004 roku podjął decyzję o powołaniu mnie na stanowisko dyrektora Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Oczywiście, znaleźli się ludzie, którzy pisali do marszałka listy protestacyjne w stylu: obcokrajowiec z dalekiej Afryki będzie propagował naszą kulturę?! Marszałek nie miał jednak wątpliwości.

– A Pan nie miał obaw, wątpliwości?

Przed powołaniem na to stanowisko był ogłoszony konkurs na inne ważne stanowisko, mianowicie na dyrektora Departamentu Kultury, Sportu i Turystyki w Urzędzie Marszałkowskim. Wygrałem ten konkurs, ale okazało się, że stanowiska objąć nie mogłem, ponieważ nie miałem wtedy polskiego obywatelstwa.

– Po latach zaangażowania i pracy na rzecz polskiej kultury?

Unikałem włączania się w politykę. Bez polskiego paszportu byłem z dala od niej. Funkcja dyrektora NCK nie jest funkcją polityczną, nie wymagała więc polskiego obywatelstwa. Wtedy dyrektorem tej instytucji był Arkadiusz („Aram”) Rybicki. Dokonaliśmy swoistej wymiany. „Aram” chętnie zrezygnował ze stanowiska dyrektora w NCK. Miał tam wiele problemów, nie bardzo układała mu się współpraca z zespołem. Objął więc Departament Kultury, Sportu i Turystyki, a ja szefostwo NCK. I tak jak marszałek był ostrzegany przed tą niestandardową decyzją, tak moi przyjaciele ostrzegali mnie przed przyjęciem stanowiska dyrektora. Niejednokrotnie słyszałem: Larry, przecież tam cię zniszczą, wykończą, etc.

– Swoją drogą rzeczywiście zanim objął Pan to stanowisko żaden z dyrektorów zbyt długo nie piastował tej funkcji. Panu udało się to z sukcesem przez dwadzieścia lat.

Najważniejsza jest otwartość, dialog. Tym się kierowałem. Mój gabinet był dla pracowników otwarty non stop. Nie trzeba się było umawiać na rozmowę ze mną – masz problem, wchodzisz z nim do dyrektora. Kiedy dyrektorzy zmieniali się mniej więcej co  rok, półtora, powtarzały się sytuacje, w których zespół nie akceptował dyrektorskich koncepcji funkcjonowania NCK. Nie chcę tego oceniać. Musiałem jednak zidentyfikować ten problem niedogadywania się z dyrekcją, by zrozumieć, skąd te wewnętrzne wojny. Okazało się, że chodzi o sprawy programowe. Udało mi się porozumieć z zespołem dzięki  wielogodzinnym otwartym rozmowom, w których przedstawiałem swoją koncepcję funkcjonowania instytucji, nie narzucając jej, a poddając ocenie zespołu. Jeśli ktoś miał inny dobry pomysł, szukaliśmy dla niego możliwości realizacji. Włączałem do realizacji także własne projekty, ale również one musiały być zaakceptowane przez zespół. Z czasem spory się wyciszały i wyciszyły się do tego stopnia, że pracownicy postanowili rozwiązać istniejący związek zawodowy, nie widząc potrzeby jego dalszego działania w obliczu zgodnej współpracy z dyrektorem.

– Celem działalności NCK jest promocja kultury pomorskiej, szerzej polskiej. Udało się Panu zaprosić do współpracy ludzi o znanych nazwiskach, że wspomnę tylko Pawła Huelle, Stefana Chwina.

To było i naturalne, i konieczne. Trzeba było znać i to blisko znać twórców kultury, bo właściwie  tworzymy ją wszyscy. Każdy naród, a nawet bliżej, grupa etniczna, są poprzez kulturę identyfikowane, rozpoznawane w świecie. Zbliżyłem się też i zaprzyjaźniłem ze znanymi osobami ze środowiska Kaszubów i Kociewiaków. Szczerze starałem się poznać twórców i działaczy kultury. Jeżeli chcesz powiedzieć o sobie, że jesteś stąd, to musisz bardzo się postarać, by rzeczywiście poznać z bliska ludzi stąd, współpracować z nimi, wciąż poszerzać ich krąg. Wtedy możesz z przekonaniem powiedzieć: jestem stąd.

– W czasie pełnienia funkcji dyrektora NCK zainicjował Pan wiele cyklicznych wydarzeń, które trwale wpisały się w kalendarz tej instytucji.

Byłem pomysłodawcą Festiwalu Kultur Świata „Okno na Świat”, a także muzycznego festiwalu „Metropolia jest OKEY!”, ale nad wszystkim pracowaliśmy wspólnie z pełnym zaangażowaniem zespołu. Było też wiele inicjatyw i akcji doraźnych, związanych z potrzebami chwili, jak na przykład akcja „Solidarni z Białorusią” albo koncerty artystów z Ukrainy.

Miałem szczęście, objąłem stanowisko dyrektora NCK w tym samym roku, kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. To otworzyło nowe perspektywy. Już na początku mojego urzędowania pojawił się problem zagospodarowania gotyckiej świątyni św. Jana, poważnie zniszczonej w czasie wojny i poza działaniami zabezpieczającymi przed ostateczną destrukcją w takim stanie przekazanej w 1991 roku Archidiecezji Gdańskiej. W 1995 roku została zawarta umowa użyczenia kościoła na cele kulturalne pomiędzy władzami kościelnymi a Nadbałtyckim Centrum Kultury, które zobowiązało się do odbudowy. Musiałem się zmierzyć z tym problemem, kiedy w 2004 roku zostałem dyrektorem NCK. Zaprosiłem do współpracy Renatę Wiesiołowską z Departamentu Kultury i architekta Tomasza Błyskosza z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków. Postawiłem proste pytanie: skąd ten problem ze Świętym Janem? Dlaczego wciąż nie jest odbudowany? Dowiedziałem się, że nie ma dokumentacji, a jej stworzenie wymaga ogromnych pieniędzy, których nie ma, nie ma też koncepcji, jak wykorzystać tę budowlę. Postanowiłem uzyskać te pieniądze, zabiegałem o to nieustannie w Urzędzie Marszałkowskim i w końcu się udało. Renata Wiesiołowska i Tomasz Błyskosz zajęli się dokumentacją. Równocześnie w tzw. burzy mózgów powstawała koncepcja stworzenia przestrzeni dla kultury z równoczesnym zachowaniem sacrum świątyni, swoistego pogodzenia sacrum i profanum. Tak narodziła się idea Centrum Świętego Jana.

Bardzo cenna okazała się współpraca z księdzem Krzysztofem Niedałtowskim,  duszpasterzem środowisk twórczych (takie duszpasterstwo zostało powołane  przy kościele św. Jana). Księdza Krzysztofa poznałem już wcześniej, zanim zająłem się kwestią odbudowy i zagospodarowania tej świątyni. Współpracowałem z nim przy projektach dotyczących zbliżenia kultur, które realizowałem we współpracy z ambasadami różnych krajów, między innymi Indonezji, Turcji, Iranu, państw afrykańskich. Zapraszałem Krzysztofa jako wykładowcę prezentującego wpływ wierzeń i rytuałów ludów Afryki na sztukę europejską. To tematyka związana z jego pracą doktorską. Na jednym ze spotkań jego wykładu słuchali zaproszeni przeze mnie ambasadorowie Republiki Południowej Afryki, Angoli, Nigerii, Konga. Zaowocowało to zaproszeniem do głoszenia wykładów w ambasadach. Kiedy zostałem dyrektorem NCK zobowiązanym do zagospodarowania przestrzeni kościoła św. Jana, nasza współpraca się zacieśniła. Ksiądz Krzysztof w pełni zaaprobował opracowaną przez nas koncepcję.

– Przedsięwzięcie stanowiło bardzo poważne wyzwanie dotyczące zarówno koncepcji jak i prac remontowo-budowlanych, no i, oczywiście, poważnych nakładów finansowych.

Udało się powołać biuro odbudowy. Ponieważ rzecz dotyczyła obiektu zabytkowego najważniejszy był nadzór konserwatorski. Z sukcesem zajęła się tym Iwona Berent, którą zatrudniłem w NCK na stanowisku kierowniczki Działu Opieki nad Zabytkami. Została laureatką Pomorskiej Nagrody Artystycznej właśnie za pracę nad rewaloryzacją kościoła św. Jana i jego adaptacją na cele kulturalne.

Kiedy koncepcja została ostatecznie dopracowana, należało podjąć starania o  finanse. Istniały dwie możliwości: zabiegi o dotację w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego bądź w Unii Europejskiej w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego. Z całym przekonaniem upierałem się przy tej drugiej możliwości, którą uważałem za znacznie bardziej realną, tyle, że, niestety, wymagała wkładu własnego. Gotów byłem na kolanach błagać marszałka województwa, by jako przedstawiciel samorządu wystąpił do Unii w ramach RPO. Uwierzył w szansę i chyba w nas, zapaleńców z biura odbudowy ze szczegółowo opracowanym projektem, zapewnił potrzebne pieniądze tytułem wkładu własnego i udało się! Powstało centrum dialogu. Każdy artysta, który chce zaprezentować tu swoją twórczość musi podjąć dialog z tym obiektem, łączącym w sobie ducha historii z nowoczesną techniką. Inaczej się nie uda.

– Pańskie dokonania zostały dostrzeżone w Europie, zaproszono Pana do zarządu Culture Action Europe ( Platforma na Rzecz Kultury i Sztuki przy Unii Europejskiej), został Pan także członkiem rady Intercultural Europe w Brukseli. Równocześnie uzyskał Pan europejski dyplom konsultanta kultury. Nie szuka Pan miejsca do życia w którejś z europejskich stolic?

Nie. Gdańsk to mój dom. Nie mam innego. Pochodzę z Nigerii, ale żyłem tam tylko dwadzieścia cztery lata, a w Gdańsku czterdzieści dwa. Poświęciłem mu właściwie całe dorosłe życie. Starałem się dać temu miastu i jego ludziom  wszystko, co potrafię najlepiej. I dalej będę mu służył.

 

Listopad 2024