PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Cenię wartości pierwszej „Solidarności”

Cenię wartości pierwszej „Solidarności”
Z Bogdanem Lisem, sygnatariuszem porozumień sierpniowych, współorganizatorem solidarnościowego podziemia w stanie wojennym, uczestnikiem obrad okrągłego stołu rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Bogdan Lis w studiu programu „Wszystkie Strony Miasta”; 15 XII 2022
Fot. Łukasz Ogrodziński / www.gdansk.pl

Maria Mrozińska: – Zdjęcia, które wykonano Panu w czasie sierpniowego strajku w 1980 roku ukazują młodego człowieka z bujną czupryną o zdecydowanym wyrazie twarzy. Zaangażowanie we władze strajku wymagało z pewnością zdecydowania i odwagi. Już wcześniej funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa objęli Pana obserwacją i nadali  dwa kryptonimy: Działacz i Kozak. Czemu zawdzięczał Pan to szczególne wyróżnienie?

Bogdan Lis: – Z pewnością przyciągnęła ich uwagę moja przynależność do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Peerelowską rzeczywistość oceniałem jak najgorzej, ale nie bardzo widziałem perspektywy jakiegokolwiek niezależnego działania. Wolne związki ukazywały tę perspektywę, oczywiście zagrażającą prześladowaniami ze strony władzy. Ważna jednak była świadomość przynależności do grupy podobnie myślących ludzi posiadających  określony program działania.

Wiedziałem o dramacie poznańskiego Czerwca ‘56, o studenckich protestach w 1968 roku, jako osiemnastolatek uczestniczyłem w wydarzeniach Grudnia 1970. Po ukończeniu Szkoły Mechanizatorów Przeładunku przy Zarządzie Portu Gdańsk podjąłem pracę w tym zakładzie. Już wtedy, może dlatego, że byłem nowy i patrzyłem na wszystko świeżym okiem, wyczuwałem narastające napięcie wśród załogi. Coś musi pęknąć – myślałem, ale nie wiedziałem, jak się do tego przygotować, nie było środowiska, z którym mógłbym się identyfikować.

Byłem na ulicach Gdańska, gdy płonął gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, najpierw z kolegą a potem sam. Widziałem, jak czołgi wjechały w tłum, wraz z innymi niosłem na płaszczu ciało zabitego chłopaka do budynku dworca kolejowego. Milicja zaatakowała granatami zapalającymi, wybuchł pożar. Wycofałem się. Na ulicy niedaleko płonącego budynku partii leżał człowiek z nogą zmiażdżoną gąsienicą czołgu, usiłował się podnieść i znowu padał. Byłem wstrząśnięty; dokoła przepychanki, walki, trudno było mu pomóc. Zaopiekowała się nim jakaś kobieta, zostało to uwiecznione na zdjęciu z tamtych dramatycznych wydarzeń. Potem zabrała go karetka. Dziś wiem, że ten strasznie okaleczony młody człowiek przeżył.

–  A właściwie dlaczego Pan tam poszedł, do tego nie w grupie tylko samotnie? To był młodzieńczy zryw, coś się dzieje, więc chcę w tym uczestniczyć?

– Skądże znowu! Sporo wiedziałem i o władzy, i o jej zakłamanej propagandzie. Identyfikowałem się z tym robotniczym protestem. Wyniosłem to z rodzinnego domu. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec wieczorami zamykał się w pokoju i słuchał Radia Wolna Europa. Podsłuchiwałem pod drzwiami. Rodzice odbyli ze mną poważną rozmowę. Wyjaśnili, że słuchanie RWE jest zakazane. Powiedzieli mi: Nie możesz o tym pisnąć słówkiem, jeśli ktokolwiek się dowie, to przyjdzie milicja, zabierze ojca i mamę do więzienia a was ( miałem młodsze rodzeństwo) do domu dziecka.

Ojciec pochodził z Kresów, do Polski w nowych granicach przybył w 1949 roku. Najpierw osiadł w Poznaniu, pracował w zakładach Cegielskiego, później przeniósł się do Gdańska. Jestem przekonany, że przechowywał pamięć o jakichś dramatycznych przeżyciach na Kresach, ale nigdy o tym nie mówił. Nie wiem nawet, czy moje nazwisko jest prawdziwym rodowym nazwiskiem ojca. W latach sześćdziesiątych, kiedy zmarł brat ojca, na pogrzebie ze zdziwieniem odkryłem, że  ten brat nosił inne nazwisko. Nie udało mi się namówić ojca na wyznania o osobistych przeżyciach, opowiedział mi jednak o wywózkach, o mordzie katyńskim. Wykorzystałem tę wiedzę na lekcji historii w piątej klasie  podstawówki. Kiedy nauczyciel przedstawił nam oficjalną wersję dotyczącą Katynia, zarzuciłem mu kłamstwo. Z furią rzucił się na mnie i sprawił mi manto. Ostatecznie jednak, co zrozumiałem po latach, jego zachowanie wynikało z tego, że chciał zapewnić sobie alibi, bo nie nadał sprawie rozgłosu, nie wzywano rodziców, więc w jakimś sensie siebie i nas ochronił.

Tak więc jako osiemnastolatek wyposażony w tę niepełną rodzinną wiedzę i pierwsze doświadczenia w robotniczym środowisku w miejscu pracy świadomie uczestniczyłem w grudniowym proteście, co zresztą zakończyło się później  uwięzieniem.

– Zarejestrowano pański udział w zajściach?

– Tak, ale zostałem aresztowany pod innym pretekstem. Oskarżono mnie i kilku kolegów o chuligańską napaść na klub „Medyk” zarządzany przez Zrzeszenie Studentów Polskich. W czasie przesłuchań wprost nam mówiono, że siedzimy za udział w zajściach grudniowych zidentyfikowani na podstawie zdjęć. Owszem, były spory między nami a studentami z „Medyka” dotyczące korzystania z lodowiska i klubu, ale w więzieniu siedział na przykład kolega, który w ogóle w tym „Medyku” nie był. W tamtym czasie nie stawiano zarzutów o charakterze politycznym, zastępowały je oskarżenia o chuligaństwo czy inne przestępstwa kryminalne.

Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy było już wiele akcji ulotkowych, oskarżenia dotyczące zatrzymanych przy tej okazji nie dotyczyły rozpowszechniania ulotek tylko zaśmiecania miasta. Wtedy, w 1971 roku, zostałem skazany na osiem miesięcy odsiadki, wyszedłem po pięciu miesiącach. Po wyjściu z więzienia nie mogłem wrócić do pracy w porcie, który był zakładem pracy o szczególnym znaczeniu strategicznym niedostępnym dla podejrzanych osobników. Zostałem przyjęty do pracy w Zakładzie Okrętowych Urządzeń Elektrycznych „Elmor”, co później zaowocowało kontaktami z ludźmi Wolnych Związków Zawodowych.

– Ale wcześniej zaangażował się Pan w działania w strukturach kontrolowanych przez władzę, w Związku Młodzieży Socjalistycznej, a potem wstąpił Pan do PZPR. To była naiwna wiara w możliwości pozytywnych zmian od środka?

– Paradoksalnie wstąpienie do partii też wiązało się z moim opozycyjnym nastawieniem. Po roku pracy w „Elmorze” zostałam wezwany do odbycia służby wojskowej. Skierowano mnie do szkoły podoficerskiej w Stargardzie Szczecińskim. Przez pół roku odbywałem szkolenie snajperskie, potem, już w Szczecinie, zostałem dowódcą drużyny. Był tam porucznik Król, którego osobowość i postępowanie trudno określić bez użycia wulgarnych słów. Wyżywał się na podległych mu żołnierzach. Byłem świadkiem sytuacji, kiedy pozwolił sobie w obecności kompanii uderzyć w twarz jednego z żołnierzy. Zdecydowanie zaprotestowałem i postanowiłem złożyć na niego skargę, tyle, że obowiązująca procedura była taka: skarga musiała wpłynąć najpierw do niego samego, potem do dowódcy batalionu, a następnie do dowódcy pułku. Dowiedziałem się, że można ominąć tę procedurę, składając skargę bezpośrednio do zastępcy dowódcy do spraw politycznych. Zwróciłem się więc do niego, ale sprawa się przeciągała i zaczęto mnie sekować. Wtedy jeden z dowódców, porucznik Modzelewski, doradził mi: wstąp do partii, będziesz skuteczniejszy w obronie innych i siebie. Zastanowiłem się i tak zrobiłem. Zostałem kandydatem i na partyjnych zebraniach zdrowo łomotałem tego porucznika Króla. W końcu przenieśli go do Rzeszowa. Było to więc  wstąpienie w konkretnym celu w wojsku. Kiedy w 1976 roku wróciłem do „Elmoru”, w ogóle zapomniałem o tym moim kandydackim stażu.

Na poligonie w Drawsku; 1975; Bogdan Lis w pierwszym rzędzie w środku drugi od prawej (bez hełmu)
Fot. Archiwum prywatne B. Lisa

– Przecież na pewno sobie o Panu przypomnieli.

– Tak, ale przypomnieli za późno, byłem już jednoznacznie związany ze środowiskiem opozycyjnym, wstąpiłem do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Jeszcze wcześniej zacząłem organizować strajk w „Elmorze” wspierający wystąpienia robotnicze w Radomiu i Ursusie. Ostatecznie do strajku nie doszło, bo podwyżki, które wywołały robotniczy opór zostały cofnięte. Dowiedziałem się o działalności Komitetu Obrony Robotników, o wydawanym poza cenzurą piśmie „Robotnik”. Złapałem kontakt na Andrzeja Gwiazdę,

– …który też pracował w „Elmorze”.

– Tak, ale w biurze konstrukcyjnym, a ja w produkcji, więc w zakładzie nie mieliśmy ze sobą bezpośredniego kontaktu. Musiałem go poszukać przez związanych z opozycją pośredników. Kiedy już przystąpiłem do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, ciążyło mi nachalne nagabywanie przedstawicieli partii dotyczące mojego członkostwa. Zapytałem Andrzeja, czy mam zdecydowanie złożyć rezygnację z partyjnej przynależności. – Nie, siedź tam, będziesz więcej wiedział o ich zamiarach, a to może się nam przydać – powiedział. Natomiast partyjnej egzekutywie nie pozostało nic innego jak mnie z tej partii wyrzucić. Nie wiem dlaczego wahali się aż do1981 roku.

W środowisku Wolnych Związków Zawodowych spotkałem ludzi, którzy imponowali mi zdecydowaniem w działaniu i odwagą. Występowali  pod własnymi nazwiskami, podpisywali nimi publikowane teksty w „Robotniku”, dołączali informacje o własnych adresach, które były zarazem punktami kontaktowymi. Włączyłem się w te działania. Jeździłem często do Warszawy, do Heleny Łuczywo, która była redaktorką „Robotnika”, przekazywałem informacje o tym, co robimy w Trójmieście, przywoziłem do Gdańska „bibułę” z Warszawy. W „Elmorze” zorganizowałem wybory do rady zakładowej.

– Wtedy rada zakładowa była elementem związkowej struktury kontrolowanej przez władze PRL.

– Tak, ale naszym celem było wprowadzenie w jej skład działaczy Wolnych Związków Zawodowych. Udało się, do 21-osobowej rady wprowadziliśmy szesnastu naszych członków. Tym sposobem ta podległa władzy struktura znalazła się pod naszą kontrolą. Wystąpiliśmy w obronie Aliny Pieńkowskiej, zwolnionej z „Elmoru” pod śmiesznym pretekstem niewłaściwego prowadzenia gazetki ściennej. Zebrałem siedemset podpisów pracowników w jej obronie. Kierownictwo zakładu podjęło kontrakcję, naciskało na wycofywanie podpisów. Nie miało to już jednak znaczenia, ponieważ o sprawie poinformowało Radio Wolna Europa. Kontakt do RWE mieliśmy przez Jacka Kuronia, z którym z kolei skontaktował nas Bogdan Borusewicz. Współpracowałem też z Lechem Kaczyńskim, kiedy zabiegałem o zmiany w prawie dotyczące chorób zawodowych. Z Anną Walentynowicz zetknąłem się niejako od nowa na gruncie współpracy w WZZ. Poznałem ją dużo wcześniej, w 1969 roku, kiedy odwiedzałem jej syna, z którym graliśmy w zespole muzycznym „Delfiny”, działającym przy  Morskim Domu Kultury w Nowym Porcie. Współpraca w WZZ bardzo nas wzajemnie do siebie zbliżyła, co było oczywiście zrozumiałe w sytuacji zagrożenia, na które byliśmy narażeni podejmując działania przeciwko władzy wyposażonej we wszystkie środki przymusu. Kiedy Annę Walentynowicz zwolniono z pracy w stoczni, byliśmy gotowi zdecydowanie stanąć w jej obronie.

– 14 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej rozpoczął się strajk, a jednym z postulatów strajkujących było przywrócenie Anny Walentynowicz do pracy.

– W „Elmorze” postanowiliśmy poprzeć ten strajk. Nocą z 14 na 15 sierpnia w jednym z mieszkań na Zaspie spotkaliśmy się, by opracować nasze postulaty skierowane do władz zakładu oraz do zjednoczenia zarządzającego naszym zakładem. O ile dobrze pamiętam w spotkaniu uczestniczyli: Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Alina Pieńkowska, Janusz Satora, ja i chyba Maryla Płońska. Następnego dnia ogłosiłem strajk w zakładzie, przeszedłem po wydziałach, wszyscy stanęli. Na wiecu pod dyrekcją odczytałem te przygotowane już postulaty i zostałem  upoważniony do reprezentowania „Elmoru” w strajkującej stoczni, do której  przybywali z poparciem przedstawiciele kolejnych zakładów. Tąpnięcie nastąpiło kolejnego dnia, kiedy stoczniowcy uzyskali zapewnienie, że ich postulaty zostaną zrealizowane. Postanowiliśmy ratować ideę strajku solidarnościowego, stworzyć jego centrum w „Elmorze”. Naszym zakładowym żukiem (samochód dostawczy produkowany w Lublinie w latach 1959-1998) ruszyliśmy do kilkunastu zakładów, które już ogłosiły strajk z zaproszeniem do „Elmoru”.

Ostatecznie udało się uratować solidarnościowy strajk w stoczni i powołać tam Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, na czele którego stanął Lech Wałęsa. Zostałem wiceprzewodniczącym obok Andrzeja Kołodzieja z gdyńskiej Stoczni Komuny Paryskiej. Międzyzakładowe Komitety Strajkowe powstały też w  Szczecinie i Elblągu. Prawdę mówiąc, pomysł dotyczący powołania MKS narodził się w naszym środowisku podczas tych nocnych obrad w mieszkaniu na Zaspie.

Do stoczni przybywali przedstawiciele kolejnych strajkujących zakładów nie tylko z Trójmiasta i okolic. Protest przybrał charakter ogólnopolski a formułowane postulaty nie mogły ograniczać się do sytuacji poszczególnych zakładów.

– Brał Pan udział w pracach nad formułowaniem słynnych 21 postulatów?

– Tak. Staraliśmy się unikać postulatów o charakterze jednoznacznie politycznym dotyczących zmian ustrojowych. Nie mogliśmy uwzględnić zgłoszonej propozycji umieszczenia postulatu wolnych wyborów. Mieliśmy świadomość sytuacji politycznej, takie żądanie przybliżałoby do dramatycznego rozwiązania sytuacji strajkowej. Skupialiśmy się na postulatach dotyczących zasad funkcjonowania gospodarki i życia społecznego.

Od momentu, kiedy strajk w Stoczni Gdańskiej został uznany za symbol oporu, objął znaczące dla gospodarki zakłady i bardzo wiele mniejszych, miałem świadomość, że są tylko dwie możliwości rozwiązania sytuacji: podjęcie rozmów przedstawicieli władzy z prezydium MKS reprezentującym strajkujących albo bezwzględna pacyfikacja z dramatycznymi konsekwencjami, zagrażająca przede wszystkim nam, członkom władz strajku. Staraliśmy się budować nadzieje na pokojowe rozwiązanie. Z tej nadziei brała się siła strajku. Powoływaliśmy się na konwencję nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy, dotyczącą norm postępowania w dziedzinie prawa pracy, ratyfikowaną przez władze PRL. Duże znaczenie miała obecność dziennikarzy, szczególnie zagranicznych. Świat z zapartym tchem obserwował wydarzenia w Polsce. Nie zabranialiśmy też wstępu polskim dziennikarzom, nawet tym słynącym z obrzydliwych propagandowych tekstów. Zasadnicze znaczenie miały oczywiście doświadczenia Grudnia ‘70. Strajkujący w zakładach pozostawali za ich terenie, a bramy były zamknięte.

– Urzędowa propaganda usiłowała zdyskredytować strajkujących, ukazać was jako wichrzycieli (ulubione słowo rządowej propagandy) utrudniających życie obywatelom: strajk uniemożliwia wpływanie do portu statków z żywnością, utrudnia tankowanie paliwa do karetek, do samochodów milicji, która przecież powinna ścigać przestępców, etc…

– Okazała się nieskuteczna. Odczuwaliśmy ogromne poparcie społeczne,  poczynając od dostarczania żywności dla strajkujących, artykułów poligraficznych potrzebnych do druku strajkowej „bibuły”, poprzez tłumne czuwanie przed bramą i pełną wyrozumiałość wobec trudności, jakie pojawiły się z racji strajku komunikacji tramwajowej. Mieliśmy własne służby, kontrolowaliśmy ruch statków w porcie, te z żywnością nie były zatrzymywane; wyznaczyliśmy stacje benzynowe do obsługi samochodów ważnych dla funkcjonowania miasta i jego mieszkańców. Zwróciliśmy się do wojewody o wprowadzenie zakazu sprzedaży alkoholu i został on wprowadzony. Bezpieka usiłowała pokazać nas jako pijaków i chuliganów. Co rusz funkcjonariusze wrzucali przez płot skrzynki pełne butelek spirytusu. Nasze służby przejmowały je i przekazywały do szpitala, gdzie spirytus przydawał się do dezynfekcji.

Strajkowa rzeczywistość wymagała też przewidywania najgorszego scenariusza. Każdej nocy członkowie prezydium MKS szukali oddzielnych miejsc do spania, by uniknąć jednoczesnego zatrzymania wszystkich, gdyby doszło do pacyfikacji stoczni. Te miejsca każdej nocy także zmienialiśmy. W Sali BHP, gdzie codziennie toczyły się obrady, nocą czuwało trzech członków MKS.

– Po nieudanej próbie rozbicia strajkowej jedności podjętej przez wicepremiera Tadeusza Pykę przybyła delegacja rządowa z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim na czele. Ulga? Rosnąca nadzieja na pokojowe rozwiązanie?

– Tak, ale równocześnie świadomość ogromnej odpowiedzialności, a także, przecież zrozumiała, nieufność wobec strony rządowej. W rokowaniach wspierali nas doradcy z Tadeuszem Mazowieckim jako przewodniczącym. Rozmowy potykały się na tych najbardziej drażniących władzę postulatach: wolne związki, wolność słowa,  zniesienie cenzury.

Brałem udział w tych właśnie rozmowach. Strona rządowa proponowała nam  objęcie zarządzania CRZZ-em (kontrolowana przez PZPR Centralna Rada Związków Zawodowych). Powiedziałem wtedy, że nie chodzi nam o odnowienie i legitymizację starej struktury tylko o stworzenie całkiem nowego organizmu. Zdecydowanie reprezentował MKS Lech Wałęsa, którego wystąpienia spotykały się z aplauzem strajkujących, który słuchali przebiegu rozmów za pośrednictwem radiowęzła. Świadomość uczestniczenia w sprawach dotyczących życia kraju i życia każdego z nich była ogromnie dowartościowująca. Teraz my, a nie wszechwładna władza, decydujemy o losie kraju!

Najtrudniejszym dniem okazał się dzień ostatni, kiedy wszyscy gotowi byli już do wyjścia, porozumienie zostało parafowane a Jagielski nagle mówi, że nie może dać gwarancji bezpieczeństwa dla osób wspomagających strajkujących. Chodziło przede wszystkim o zwolnienie więźniów politycznych. Nie wiedzieliśmy, jak zareagują załogi zmęczone długim strajkiem, ale powiedzieliśmy, że w tej sytuacji strajkujemy dalej. Kiedy wyjaśniliśmy sytuację przedstawicielom strajkujących załóg, poparli naszą decyzję. Z napięciem czekaliśmy na ostateczne rozstrzygnięcie.

– W końcu gwarancje zostały udzielone a fakt podpisania porozumienia uwieczniony na zdjęciach, które obiegły cały świat. Było to oczywiście wydarzenie o randze historycznej, ale czy wierzył Pan w pełną realizację  zobowiązań przyjętych przez władze PRL?

– Miarą mojego zaufania do władzy było to, że w czasie, kiedy jeszcze trwało  radosne świętowanie, zrobiłem kilka kserokopii dokumentu porozumienia, a sam oryginał ukryliśmy u znajomych Aliny Pieńkowskiej w jednym z robotniczych domków przy ulicy Jedności Robotniczej. Potem, kiedy związek „Solidarność” uzyskał siedzibę przy Grunwaldzkiej, oryginał został umieszczony tam w sejfie. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaginął.

– Miał zostać umieszczony na liście UNESCO „Pamięć Świata”, niestety dotąd się nie odnalazł. Poszukiwali go archiwiści, pracownicy Instytutu Pamięci Narodowej, dziennikarze, powstał nawet film Pawła Brożka i Jakuba Barana „Gdzie jest  Porozumienie Gdańskie?”.

– Co ciekawe, zaginął także oryginał strony rządowej, bo porozumienie zostało podpisane w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach. Niezależnie od samego tekstu porozumienia i mojej wiary w rzetelność, a raczej nierzetelność strony rządowej w wypełnianiu jego zapisów byłem przekonany, że kiedy ludzie poczują wolność, nie da się ich z powrotem wtłoczyć w stare koleiny.

– Dowodziło tego ogromne społeczne poruszenie i tłumne wstępowanie do tworzącego się związku „Solidarność”.

– No właśnie – tłumne. Korytarze budynku przy Grunwaldzkiej rzeczywiście wypełniały tłumy przedstawicieli z całej Polski deklarujących chęć założenia związku w swoich zakładach pracy. Moją rolą było wyjaśnienie im zasad postępowania. Urzędowałem w pustym pokoju z taboretem umieszczonym na środku. Wchodzili na ogół liczni przedstawiciele jakiegoś zakładu, wskakiwałem na ten taboret, by być lepiej widzianym i słyszanym i tłumaczyłem po kolei, co trzeba zrobić, by powołać związek. Potem wchodzili następni i tak do wieczora. Trwało to około trzech miesięcy. Narodził się wielomilionowy związek.

Problemów było wiele. Wszedłem w skład krajowych władz „Solidarności”, wielokrotnie uczestniczyłem w negocjacjach z przedstawicielami władzy, która często doprowadzała do spięć, poczynając od problemów z rejestracją związku. Były też trudne sytuacje w samym związku. Czasami trzeba było gasić strajki wywoływane przez osoby zabiegające wyłącznie o własną popularność. Na Śląsku pojawiła się sprawa dotycząca Jarosława Sienkiewicza, sygnatariusza porozumień jastrzębskich (porozumienie podpisane 3 IX 1980 w kopalni „Manifest Lipcowy”) oskarżanego o współpracę z władzą.

– Jesienią 1981 roku rosło napięcie na linii „Solidarność”-władza. Było wyraźnie widoczne, że demokratyczny związek nie może wpisać się w struktury autorytarnej władzy. Spodziewał się Pan zderzenia?

– Tak. Może nie w takiej formie jak to się stało 13 grudnia, ale wiadomo było o zwołanym na 18 grudnia posiedzeniu Sejmu PRL, na którym miały być przegłosowane ustawy antystrajkowe, co oczywiście musiałoby wywołać protesty związku. W kierownictwie „Solidarności” sądziliśmy, że działania zmierzające do ograniczenia naszej działalności zostaną podjęte po 18 grudnia. Andrzej Kołodziej, Jacek Kłys i ja stworzyliśmy komitet, który miał przygotować związek do działania w konspiracji. Chodziło o sprzęt drukarski, wypłacenie związkowych pieniędzy z banku. Nie zdążyliśmy tego zrobić z racji obowiązku wcześniejszego zgłaszania dużej wypłaty. Udało się to na Śląsku  dzięki Józefowi Piniorowi, który był pracownikiem banku, ale do 18 grudnia pewnie i nam by się udało. Stan wojenny nas zaskoczył, byliśmy przekonani, że władze nie złamią własnego prawa uniemożliwiającego wydawanie dekretów w czasie trwania sesji Sejmu. Możliwe to było tylko w okresie między sesjami. Ale złamały.

Kiedy późnym wieczorem wracałem z obrad Komisji Krajowej, które w obliczu rosnącego napięcia odbywały się w stoczni, obserwowałem wzmożony ruch samochodów milicyjnych. Dotarłem do domu i szybko położyłem się spać. Byłem zmęczony, na posiedzenie Komisji Krajowej przyjechałem z Brukseli, gdzie uczestniczyłem w konferencji Światowej Konfederacji Pracy. Obudził mnie gwałtownym pukaniem Rysiek Zając. Wiedział, że milicja i wojsko otoczyły hotel Monopol, gdzie przebywali członkowie Komisji Krajowej oraz siedzibę związku. Przyjechał „maluchem” (fiat 126 p), pojechaliśmy więc najpierw po dokumentację „Solidarności” Służby Zdrowia przechowywaną w budynku pogotowia ratunkowego, potem do Gdyni, gdzie przy ulicy Migały mieszkała jedna z pracownic sekretariatu „Solidarności” Służby Zdrowia. Przebywałem tam przez kilka dni, dopóki wszystko się wyjaśniło.

– Wyjaśniło się jak najgorzej.

– No tak, ale stało się jasne, że trzeba będzie działać w podziemiu. Rysiek Zając i Piotr Mierzewski zajęli się poszukiwaniem konspiracyjnych mieszkań. Zmieniałem je mniej więcej co dwa tygodnie. Przenosiłem się samodzielnie, najczęściej pieszo, tak było najbezpieczniej. Nie stosowałem specjalnego kamuflażu w wyglądzie. Starłem się tylko inaczej się poruszać, zmienić chód, charakter sylwetki. Takie wpojono nam zasady konspiracyjnego poruszania się. Mieszkań, w których się ukrywałem było wiele: w Sopocie, na Zielonym Trójkącie, na Brodwinie. Właśnie na Brodwinie zdarzyła się dość dziwna sytuacja. Pewnego dnia o czwartej nad ranem milicja otoczyła dwa bloki, w tym ten, w którym przebywałem u pani Małgorzaty Murkowskiej, która poprosiła wkraczających  esbeków, by zachowywali się możliwie spokojnie i nie obudzili dzieci. Leżałem grzecznie pod kołdrą, wcześniej wykręciłem tylko żarówkę. Jakiś wąsaty esbek zajrzał do ciemnego pokoju i wycofał się, chyba przekonany, że śpi w nim dziecko. Okazało się później, że nie szukali mnie tylko Krystyny Chojnowskiej- Liskiewicz, którą aresztowali w sąsiednim bloku.

Za pośrednictwem łączników usiłowałem nawiązać kontakt z Bogdanem Borusewiczem i Aleksandrem Hallem, którzy też się ukrywali. Udało się. Spotkaliśmy się, podzieliliśmy się robotą. Ważne było, na ile to możliwe, odtwarzanie struktur związku w naszym regionie. Także inni działający w podziemiu przywódcy regionów podjęli takie działania. Oczywiście w rozmowach pojawiła się kwestia stworzenia ogólnopolskiego kierownictwa tych struktur. Uważaliśmy, że w ówczesnej sytuacji powinniśmy koordynować związkowe działania i wziąć za nie odpowiedzialność. Udało się raz spotkać i rozmawiać bezpośrednio, potem korzystaliśmy z punktów kontaktowych. Zorganizowanie ich sieci było pierwszoplanowym zajęciem. Powołaliśmy też tak zwanych łączników merytorycznych reprezentujących poszczególne regiony. Takim łącznikiem ze Śląska był późniejszy premier, Jerzy Buzek. Tak powstała Tymczasowa  Komisja Koordynacyjna, w skład której weszli: Zbigniew Bujak (Region Mazowsze),Władysław Frasyniuk (Region Dolny Śląsk), Władysław Hardek (Region Małopolska) i ja z Regionu Gdańsk. 22 kwietnia 1982 roku ogłosiliśmy pierwsze dokumenty. TKK została uznana za reprezentację „Solidarności” przez internowanego Lecha Wałęsę, zaakceptowana również w innych regionach kraju, a także za granicą.

Do mnie należało utrzymywanie kontaktów z zagranicą przede wszystkim z Biurem Koordynacyjnym NSZZ „Solidarność” za Granicą, które powołała właśnie Tymczasowa Komisja Koordynacyjna. Kierował nim Jerzy Milewski. Wcześniej sprawdziłem wszystkie kontakty. Biuro pełniło rolę naszej ambasady. Jako przedstawiciel TKK przekazałem też listy do zagranicznych central związkowych, które zaakceptowały naszą rolę. Do nas kierowana była pomoc z ich strony: i techniczna, i finansowa, i polityczna. Kontakty z zagranicą były niestety najbardziej niebezpieczne, bo tam dość łatwo można było umieścić agenta. Mieliśmy zresztą takie przypadki, na szczęście rozszyfrowane. W Polsce byliśmy ustawicznie narażeni na inwigilację, więc skrupulatnie przestrzegaliśmy zasad konspiracji. Za granicą ludzie nie byli narażeni, więc folgowali sobie i zapominali o obowiązujących w konspiracji zasadach. Stąd były wpadki z przejęciem przez SB przekazywanej nam pomocy. Dotyczyło to przesyłki ze sprzętem ze Szwecji, gdzie z pewnością musiał być agent uczestniczący w pakowaniu. Mało tego, zdarzyła się sytuacja, że do kontenera z pomocą zapakowano celowniki optyczne do karabinów, co miało zdyskredytować „Solidarność” i przedstawić ją jako organizację przygotowującą się  do zbrojnej rozprawy.

Z mamą po wygranych wyborach w 1989 roku
Fot. Archiwum prywatne B. Lisa

– Służba Bezpieczeństwa nie próżnowała, w końcu udało się jej namierzyć Pana.

– Tak, w czerwcu 1984 roku. Udało się to dzięki donosowi i – jak później ustaliliśmy – zawdzięczałem to związanemu z Ruchem Młodej Polski Zdzisławowi Pietkunowi, który okazał się agentem. Zostałem aresztowany w Węsiorach na Kaszubach. Przebywałem tam w letnim domku Krzysztofa Pusza. Nagle z lasu wypadli faceci w kapelusikach tyrolskich (udający myśliwych?) z bronią. Krzyczeli: Rzuć nóż! Rzuć nóż! Rzeczywiście miałem w ręku nóż, bo czyściłem ryby. Zostałem rzucony na ziemię, skuty, a dom, w którym nikogo poza mną nie było, dokładnie przeszukany. Oskarżono mnie o zdradę stanu, najcięższe przestępstwo zagrożone wówczas karą śmierci, która wtedy obowiązywała w PRL. Z tej racji nie obejmowała mnie amnestia ogłoszona w tamtym roku. Dzięki nagłośnieniu w bibule i Radiu Wolna Europa sprawa stała się znana na całym świecie. O amnestię dla politycznych upominał się prezydent Ronald Reagan. Areszt na Rakowieckiej opuściłem w grudniu  tego samego roku.

Oczywiście, wróciłem do swoich zadań w TKK. W lutym 1985 w mieszkaniu na Zaspie odbyło się spotkanie z Lechem Wałęsą, na którym byli członkowie  TKK i działacze opozycji. Nie było to spotkanie o charakterze ściśle tajnej narady podziemia, ponieważ wiadomo było, że esbecja śledzi każdy ruch Lecha Wałęsy. W gruncie rzeczy było to więc jawne spotkanie. Zatrzymanych zostało kilkanaście osób, ale ostatecznie aresztowano tylko trzech: Władysława Frasyniuka, Adama Michnika i mnie. Nasz proces miał charakter pokazowy, rozpisywały się o nim zarówno reżimowe gazety, oczywiście przedstawiające nas jako zdrajców ojczyzny, jak i te wydawane poza cenzurą, uczciwie relacjonujące przebieg procesu i rolę sędziego Krzysztofa Zieniuka, przewodniczącego składu sędziowskiego, łamiącego w czasie procesu obowiązujące procedury i przepisy prawa. Zostaliśmy oskarżeni „o działania w celu wywołania niepokoju publicznego”. Dostałem wyrok dwa i pół roku więzienia, odbywałem go w Barczewie, wyszedłem, podobnie jak pozostali, na mocy amnestii ogłoszonej w 1986 roku.

– W 1986 roku pojawiła się inicjatywa zakładania związku „Solidarność” w poszczególnych zakładach pracy, co dopuszczała obowiązująca wówczas ustawa o związkach zawodowych.

– Tak, to było cenne, ale zależało nam na przebiciu się do legalnej działalności na poziomie kraju. Powołaliśmy więc Tymczasową Radę „Solidarności”, a rok później Krajową Komisję Wykonawczą. Były to jawne struktury nielegalnego związku. I jawnie w nich działałem, nie ukrywałem się. W KKW byłem przewodniczącym komisji zagranicznej. Organizowaliśmy spotkania, przeważnie na plebaniach, przyjeżdżali ludzie z kraju. Władza jednak nie odpuszczała, choć nieco poluzowała. W kwietniu 1988, tuż przed wybuchem majowego strajku w Stoczni Gdańskiej, zostałem zatrzymany i skazany przez kolegium ds. wykroczeń na trzy miesiące odsiadki. Kiedy w tym samym roku wybuchły w sierpniu strajki w kilku ważnych zakładach w kraju, także w naszej stoczni, udałem się na Śląsk. Pojechałem najpierw do księdza Kazimierza Jancarza, krakowskiego duszpasterza robotników, potem ruszyłem do Jastrzębia Zdroju do strajkującej kopalni „Manifest Lipcowy”. Kiedy udało mi się tam dostać (zakład otoczony był przez oddziały ZOMO), jako przedstawiciel KKW a przede wszystkim przewodniczącego „Solidarności” Lecha Wałęsy zostałem włączony w działania komitetu strajkowego. Ten strajk jako jedyny w kraju zakończył się podpisaniem porozumienia, a co najważniejsze w tym porozumieniu znalazło się słowo „Solidarność".

– Niebawem pojawiła się inicjatywa rozmów okrągłostołowych i sierpniowe strajki 1988 zostały wygaszone.

– Byłem zwolennikiem tych rozmów, przecież już w dokumentach Tymczasowej Komisji  Koordynacyjnej padały deklaracje rozmów z naszej strony, oczywiście pod warunkiem przywrócenia legalnej działalności „Solidarności”. Wspierałem inicjatywę rozmów, w grudniu 1988 zostałem członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Rolą Komitetu było przygotowanie zaplecza, przede wszystkim eksperckiego, dla „Solidarności’ na obrady okrągłego stołu. Ja, jako zwolennik rozmów, reprezentowałem środowisko związkowe, w którym przecież nie wszyscy byli zwolennikami takiego działania. Potem przed częściowo wolnymi wyborami wyznaczonymi na 4 czerwca 1989 powstały lokalne komitety obywatelskie, kierujące kampanią wyborczą.

Nad morzem w rodzinnym gronie
Fot. Archiwum prywatne B. Lisa

– Brał Pan udział  w rozmowach okrągłego stołu. Jak Pan ocenia po latach ich wyniki?

– Byłem w zespole do spraw reform politycznych, w którym wyraźnie uwidoczniały się oczekiwania władzy. Po prostu, chcieli nas wciągnąć we współrządzenie, które zapewniałoby im ochronny parasol wobec żądań społecznych. Naszym celem zasadniczym było odzyskanie „Solidarności”. Wiedzieliśmy, że jeśli to osiągniemy, będziemy mogli budować przyszłość zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa. Jeśli chodzi o reformy polityczne, walka szła najpierw o te procenty udziału w Sejmie i wolny Senat. Jestem przekonany, że ugoda w tej kwestii stała się możliwa dzięki przekonaniu przedstawicieli władzy, że zapewniona w niej 65-procentowa przewaga w Sejmie pozwoli przegłosować wszystko zgodnie z jej oczekiwaniami.

Przeliczyli się. Moim zdaniem osiągnięte porozumienie, krytykowane przez wielu z naszej solidarnościowej strony, otwierało szansę dalszych zmian ustrojowych, które ostatecznie przyniosły Polsce wolność. To był efekt kuli śnieżnej. Zdecydowanie i wytrwałość ludzi „Solidarności” stały się  przykładem dla krajów Europy Środkowej.

Dziś żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości. Niestety, z przykrością obserwuję poczynania współczesnego związku, który zachował nazwę „Solidarność”, ale poza tą nazwą nie ma nic wspólnego z systemem wartości, które ceniliśmy, przede wszystkim z niezależnością od jakiejkolwiek partii politycznej.

 

Sierpień 2024