Urodziłem się w Brętowie w domu przy Ogrodowej 1 na pierwszym piętrze, w piątek, 10 czerwca 1948 roku, o godzinie 11.30, i mieszkam tu do dzisiaj [2010].
Do marca 1945 roku nasz dom był własnością Friedricha Fietkau. Nie znam losów tego pana. Jego syn, Werner Fietkau, mieszka w Niemczech. Prowadzi tam zakład naprawy rowerów. Przyjeżdża czasem do Polski, żeby odwiedzić „Danzig” i „Brentau” – swój „kleine Heimat”. Kiedy stąd uciekał, miał około czternastu lat. Jego starszy brat Günter namalował w 1934 roku obraz, na którym widać ich dom (obecnie nasz) z kuźnią i podwórzem, a w tle nasyp linii kolejowej Wrzeszcz-Stara Piła z parowozem ciągnącym wagony. Był to tzw. „kaszubski ekspres”. Na podwórzu stały od północy i wschodu, ustawione na planie litery L, zabudowania gospodarcze z domkiem mieszkalnym dla pracowników. Ta osłona chroniła podwórko przed zimnem nawiewanym przez północne wiatry. Do majątku należały ponadto dwa hektary ziemi i staw za ulicą. Dzisiaj wszystko wygląda inaczej.
W 1945 roku posiadłość została przypisana przez urząd repatriacyjny mojemu dziadkowi w zamian za mienie zostawione na Kresach Wschodnich. Dodatkowo polskie władze przyznały mu dom przy Potokowej 12 z czynnym obok młynem zbożowym. Była to dawna własność gdańskiej rodziny Koehne-Jaski, o czym przypomina jego nazwa – Jaśkowy Młyn (Jaeschkenmühle). W tym domu zamieszkał dziadka brat, Paweł. Drugi brat dziadka, Eliasz, osiedlił się w Oliwie, był artystą malarzem. W młynie dziadek Tymoteusz pracował z dwoma synami: starszym Bazylim i młodszym Pawłem, moim ojcem.
Myślę, że nasz dom stanął około 1897 roku. Przed laty podczas remontu znalazłem na jednej krokwi wyciętą datę, ale zapamiętałem tylko ostatnie cyfry: 9 i 7. Dostęp do tej krokwi jest dzisiaj utrudniony, bo zasłoniła ją ściana.
Budynek wzniesiono z pruskiego muru wypełnionego cegłą. Kiedy moja rodzina go przejmowała, był podłączony do sieci elektrycznej. Miał instalację wodociągową z własnym ujęciem wody w piwnicy, a ścieki odbierało szambo. Cały dom był centralnie ogrzewany. Łazienka miała tzw. kolumnę grzewczą. Podczas walk w 1945 roku został, jak i kuźnia, poważnie uszkodzony od wstrząsów i podmuchów eksplodujących bomb. Po wojnie wymieniono tu wszystko, co tylko dało się wymienić, a dawne zabudowania gospodarcze zostały przebudowane w latach sześćdziesiątych na pomieszczenia mieszkalne.
Urządzenia kuźni były umieszczone w dużej ceglanej hali. Było tam wielkie palenisko, nad którym górował komin fabryczny. Wysoki, okrągły, z czerwonej cegły. Po tej hali nie ma dzisiaj śladu, bo moja rodzina rozebrała ją w połowie lat pięćdziesiątych. Kilka lat dłużej postał komin, na którego rozbiórkę nie uzyskaliśmy zgody, mimo że zagrażał naszemu bezpieczeństwu. Przy silnych wiatrach zaczynał się chwiać i groził runięciem, a nasz dom stał trzy metry od niego. Z tego powodu podczas większych wichur chroniliśmy się w wybudowanej na podwórzu piwnicy albo w stodole. W końcu, podczas jednej zawieruchy, zdobyliśmy się na akt obywatelskiej niesubordynacji i przy solidarnej pomocy sąsiadów komin „położył się” w żądanym kierunku, nie czyniąc nikomu krzywdy, a jego cegła posłużyła do budowy domu przy ulicy Potokowej, gdzie obecnie znajduje się lecznica weterynaryjna.
Dom przy Ogrodowej 2 miał własne ujęcie wody i hydrofor, dzięki czemu znajdowały się w nim wszystkie wygody, włącznie z łazienką. Powojenny właściciel, pan Augustyn Ptach był dróżnikiem kolejowym. Podlegał mu odcinek linii Wrzeszcz-Stara Piła między naszym wysokim wiaduktem nad Ogrodową a małym wiaduktem, pod którym przebiega droga łącząca Potokową ze szpitalem psychiatrycznym (obecnie zerwany). Jeszcze po wojnie, kiedy już nie było „kaszubskiej kolei”, pan Ptach dbał o swój odcinek, chociaż nikt mu nie płacił. Nie było już torów, a on utrzymywał w ładzie nasyp kolejowy z przyległym terenem. Trawa była wykoszona, krzewy usunięte, a kanały drenażowe wyczyszczone i drożne.
W domach za wiaduktem mieszkała rodzina pani Kołodziejczyk. Ona sama z synem Marianem zajmowała dom numer 3, a pod 4 mieszkała jej córka Agnes z mężem Józefem Műllerem i ich synem Ryszardem. Z Marianem i Rysiem początkowo „darłem koty”, ale później zaprzyjaźniliśmy się. Pani Kołodziejczyk trochę mnie lubiła i dużo opowiadała o dawnym Brentau. Do domów za wiaduktem przylegały niemałe ogrody.
Drzwi do mieszkania pani Kołodziejczyk zdobiła emaliowana wizytówka z nazwiskiem „Kolodzeizik” (została wykonana w emalierni Segora we Wrzeszczu, gdzie pani Kołodziejczyk jakiś czas pracowała). Dziwiłem się, dlaczego tak przekręcono nazwisko. Dopiero po osiągnięciu „dojrzałego” wieku (tj. około dziesięciu lat) dowiedziałem się, że w mieście Danzig Polacy musieli skrywać swoją narodowość. Cała rodzinna „zza wiaduktu” mówiła źle po polsku, co z początku prowokowało do przezwisk, ale w miarę, jak dowiadywałem się, jakie piekło stworzyli tutaj Polakom Niemcy, przestało to mnie śmieszyć. Z latami różnice językowe zatarły się na korzyść języka polskiego.
Domy za wiaduktem nigdy nie miały własnego ujęcia wody, dlatego do celów gospodarczych donoszono ją wiadrami ze stawu, a dla spożywczych – aż ze studni przy ulicy Potokowej. Do około 1960 roku nie było tam również elektryczności. Doprowadził ją własnym sumptem sublokator pani Kołodziejczykowej, pan Grecki, który pracował w elektrowni jako monter. Pani Kołodziejczyk była osobą zadbaną i ogromnie pracowitą. Uprawiała ogród, miała kozy, owce, trochę kur i kaczek, a czasem w chlewiku dorastał jakiś prosiaczek.
To jej zawdzięczamy zachowanie wiaduktu nad Ogrodową. Z jej opowiadań wynika, że na przełomie lutego i marca 1945 roku minerzy Wehrmachtu przygotowywali do wysadzenia wszystkie mosty „kolei kaszubskiej”, by ich gruzami zawalić biegnące pod nimi drogi i utrudnić Armii Czerwonej i naszemu wojsku wejście do Gdańska. Wybuch min mógł zagrozić domom przy wiadukcie. Ubłagani przez nią Niemcy nie wysadzili go, ale przygotowali pułapkę, która miała być zdetonowana dopiero po wkroczeniu Rosjan. Pani Kołodziejczyk ostrzegła o tym czerwonoarmistów, a oni rozminowali wiadukt i wystawili dzielnej kobiecie pisemne podziękowanie, które sam widziałem. Było wypisane ołówkiem kopiowym na zwykłej kartce z odciśniętą okrągłą pieczęcią.
Z czasem zmarł Józef Müller, po nim Agnes i pani Kołodziejczyk, a Marian i Ryszard założyli własne rodziny poza Brętowem. W opuszczonych domach mieszkali różni lokatorzy. Jedni wymarli, inni wyprowadzili się, a domy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku zostały rozebrane na budowę altanek. Dokonali tego działkowicze, którzy w tamtym czasie jak szarańcza rzucili się w naszej okolicy na każdy skrawek wolnej ziemi.
Pod wiaduktem mieliśmy boisko piłkarskie. Piłka nigdzie nie „uciekała”, a bramkami były wyloty wiaduktu. Utrzymujący się tam czysty, niemal plażowy piasek pozwalał na „miękką”, prawie bezkontuzyjną grę. Ruchu samochodów nie było, a furmanki przejeżdżały zaledwie dwa razy dziennie – rano i po południu.
Nasz staw stanowił centrum sportu i rekreacji dla młodych mieszkańców Brętowa, Piecek i bliższych okolic Wrzeszcza (głównie z ulic: Słowackiego, Partyzantów i Reymonta). Woda była czysta. Latem tętniło tu życie plażowe, a zimą – hokej na lodzie, karuzela wokół wbitego w dno pala i inne zabawy. Na rozgrywane między dzielnicami mecze hokejowe przychodziły gromady kibiców. Wiosną pływało się na krach; nieraz odbywało się to trochę „na mokro”, ale nikt się nie utopił. Latem na łące przy Potokowej obozowali Cyganie i oni również przychodzili gromadnie nad staw, żeby się kąpać. Tu nauczyłem się pływać, łowić ryby i jeździć na łyżwach. I tu wodowałem moje modele statków i żaglowców.
W stawie łowiliśmy płocie, okonie i szczupaki. W Strzyży natomiast występowały pstrągi. Podziwialiśmy je, jak podczas spuszczania stawu wyskakiwały z kipieli przy wodospadzie, by przedostać się w górę potoku. Do około 1953 roku woda w stawie i w Strzyży była tak czysta, że można było ją pić, z upływem kolejnych lat nadawała się tylko do prania i zmywania, a od lat siedemdziesiątych – do niczego! Za ten staw moja rodzina musiała płacić każdego roku podatek, a żadnego dochodu z niego nie było, bo kuźnia, dla której go niegdyś utworzono, nie pracowała. Dlatego zrzekliśmy się go.
Posesja pod numerem 5 to dawny mająteczek ziemski. Stał tam piękny w formie dworek oddzielony od ulicy dobrze utrzymanym ogrodem Augusty Ptachowej. Zasłonięte od ulicy budynkiem dworu wielkie podwórze było otoczone zabudową gospodarczą z piekarnią, pralnią, warsztatem ślusarskim z kuchnią i trzema mieszkaniami dla pracowników. Na klepisku w olbrzymiej stodole stały napędzane elektrycznie maszyny do omłotu i wialnie, a dwa wysokie sąsieki mieściły dużo snopków zboża. Do stodoły przylegała wozownia, w której stało około dziesięciu powozów – było to nasze ulubione miejsce zabaw. W wielkiej stajni i oborze znajdowało się po około dwadzieścia stanowisk dla koni i krów. Trochę na uboczu stała chlewnia oraz magazyn pasz i nawozów.
Opowiadano, że po przejściu frontu w dworku ulokowała się komenda wojsk radzieckich. Nie udało mi się jednak ustalić, co było tam wcześniej – wypytywana o to pani Kołodziejczyk dawała wymijające odpowiedzi. Po Rosjanach przejął tę posiadłość pan B., o którym mówiono, że dostał ją jako rekompensatę za rany poniesione w walkach z bandami UPA. Próbował tam założyć ogrodnictwo, ale po kilku latach zniknął z Brętowa, a jego majątek w większej części kupiła rodzina W. Reszta (sama ziemia) trafiła do różnych nabywców. Kilku utworzyło ogrodnictwa, jeden otworzył zakład ślusarski, gdzie między innymi produkował kotły centralnego ogrzewania. Rodzina W. nie osiągnęła spodziewanego sukcesu i około 1985 roku sprzedała swoją część pewnej spółdzielni, która doprowadziła ją do takiego stanu, że w miejscu dworu mamy dziś ugór ze zwałami gruzów.
W dworze mieszkali nie tylko właściciele. Przez wiele lat jego część zajmowały dwie rodziny repatriantów z Wileńszczyzny.
Spisał: Tymoteusz Jankowski
Pierwodruk: „30 Dni” 4/2010