Pożar, o którym mowa, wybuchł w ośmiokondygnacyjnym spichlerzu „Der grossen Müller” (Duży Młynarz) przy ulicy Chmielnej 71 (Hopfengasse). Był to ostatni spichlerz przy tej ulicy, patrząc od skrzyżowania ze Stągiewną (Milchkannengasse) i pierwszy od strony kanału, który odcina Wyspę Spichrzów od czynnego w tamtym czasie dworca kolejowego Brama Nizinna przy ulicy Toruńskiej (Thornscherweg). Spichlerz należał, jak pisała prasa, do kupca Paula Hellera, mieściła się tu także gorzelnia E. G. Engela, dlatego w piwnicach zgromadzone były zapasy dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu i likierów. Na wyższych piętrach składowano około ośmiuset ton nasion roślin oleistych.
Pożar został wywołany nagłą eksplozją gazu w pomieszczeniu od strony Chmielnej, a stało się to kwadrans po siedemnastej, kiedy w spichlerzu jeszcze pracowano. Na szczęście, zanim płomienie zajęły cały budynek, była jeszcze chwila czasu, by telefonicznie wezwać straż pożarną, która miała remizę oddaloną niewiele ponad kilometr drogi, przy początkowym odcinku ulicy Ogarnej, gdzie w 1859 roku miasto oddało na jej potrzeby Dwór Miejski i Basztę Narożną.
Ogień rozprzestrzeniał się tak szybko, że przebywający w nim ludzie mogli skupić się jedynie na ratowaniu życia. Szczęśliwie jeden z pracowników, maszynista Geiser, wykazał dużą przytomność i w porę wyłączył dwa zawory gazowe, w przeciwnym razie pożar byłby znacznie groźniejszy. Paul Heller, jak pisali dziennikarze, zdążył tylko nacisnąć kapelusz na głowę i chwyciwszy najważniejsze księgi handlowe wybiegł na ulicę.
Straż pożarna dotarła w kilka minut, śpiesząc na miejsce wypadku z Ogarnej Mostem Krowim i Chmielną, i jak miała w zwyczaju, pędziła ulicami z ostrzegawczym głośnym dzwonieniem. Już z Mostu Krowiego można było ocenić rozmiary pożaru, bo spichlerz był widoczny z tego miejsca (dzisiaj byłby zasłonięty przez zbudowany po wojnie most w ciągu Podwala Przedmiejskiego). Towarzyszący strażakom dyrektor straży, Emil Bade, ocenił sytuację jako poważną i dał rozkaz skierowania do akcji dwóch miejskich pomp parowych oraz wszystkich pomp uruchamianych ręcznie (było ich pięć, umieszczone na końskich platformach), do obsługi których major Alex von Freyhold z pułku grenadierów (Grenadier-Regiments König Friedrich I) oddelegował stu dwudziestu żołnierzy. Mimo że w akcji dodatkowo wziął udział statek gaśniczy, a z lądu kierowano także wodę z pompy ustawionej na Lastadii i z kilku ulicznych hydrantów, nie udało się ognia opanować.
Spichlerz, w którym znajdowały się tony nasion, szybko ogarnęły płomienie, które w krótkim czasie przedostały się na sąsiedni spichlerz „Der kleinen Müller” (Mały Młynarz, Chmielna 70), w którym przechowywano około tysiąca trzystu ton zboża. Buchające kłębowiska ognia tak silnie rozgrzały powietrze, że zapalił się stojący obok na torach wagon królewskiej kolei i w pośpiechu trzeba było przetaczać inne stojące blisko wagony (były to tory bocznicy kolejowej poprowadzonej z dworca Brama Nizinna). Temperatura była jednak tak wysoka, że nawet po zmianie miejsca na niektórych łuszczyła się farba.
Poważnie zagrożony został stojący naprzeciwko magazyn ekspedycji towarowej (Chmielna 72) z drobnicą wartą wiele tysięcy marek, dlatego na polecenie inspektora ruchu, A. Bütowa, natychmiast go opróżniono. Do akcji ratowniczej włączył się zarząd kolei – do pomocy początkowo skierowano jedną lokomotywę, a później jeszcze dwie, by z kotłów trzech parowozów wylewać wężami potężne strumienie wody na zagrożony magazyn i płonące spichlerze.
Na miejscu zdarzenia niemal natychmiast zjawiła się reprezentacja najwyższych władz miejskich z burmistrzem Carlem Baumbachem, komisarzem policji Maxem Wesselem, byli radni miejscy Albert Kosmack i Adolph Classen, kupiec Emil Berenz i wielu innych. Stawił się duży oddział policji, by zapanować nad gromadzącymi się ludźmi, gdyż dość szybko była to kilkutysięczna rzesza i należało utrzymywać ją w bezpiecznej odległości.
Wobec trudności z opanowaniem ognia sprowadzono pompę parową ze Stoczni Cesarskiej, a z Nowego Portu ściągnięto parowiec portowy „Geheimrath Spittel”, który od czterech lat był wyposażony w dwie pompy strażackie, jednak dopiero tego dnia miały one przejść swój chrzest ogniowy. O wpół do ósmej przypłynął parowiec pilotowy, „Dowe”, z którego również włączono się do gaszenia pożaru. Oba statki mogłyby wcześniej wesprzeć akcję, ale ich przybycie zostało mocno opóźnione, gdyż musiały zatrzymywać się przy pokonywaniu zwodzonych mostów – Zielonego i Krowiego. Kiedy zajęły stanowiska na Motławie, czerpaną z niej wodę wyrzucały wysoko na płonące budynki.
Krótko przed przybyciem tych jednostek spadł z hukiem wysoki komin „Wielkiego Młynarza”, a zaraz potem w budynku runęły belki stropowe, które płonęły na wszystkich kondygnacjach, a zawaliły się z równie wielkim hukiem, co wzbudziło u gapiów okrzyk przerażenia. W rozedrganym od gorąca powietrzu wzbijały się kłęby dymu i strzelały snopy iskier, a zwęglone i spalone ziarna zboża opadły na Motławę i okoliczne ulice.
Ogień trawił również sąsiedni spichlerz „Der kleinen Müller”. Buchające wysoko ku niebu płomienie tworzyły w narastających ciemnościach obraz piekielnej grozy. Z tego budynku, podobnie jak z „Wielkiego Młynarza”, nie udało się niczego uratować i głównym zadaniem strażaków była już tylko ochrona przylegającego do niego kolejnego spichlerza, „Der Elephant” (Słoń, Chmielna 69), który podobnie jak dwa pierwsze, był zbudowany z pruskiego muru. Firma Bartels and Co. trzymała w nim kilka tysięcy worków z mąką.
Około godziny dziewiątej nieprzenikniony dym zasłonił spichlerz „Der Elephant” i mocno ograniczał pole widzenia. Ale chwilami, kiedy dym się przerzedzał, widziano strażaków na jego kalenicy. Dla ratowania tego spichlerza skierowano wodę z jednej z pomp na parowcu „Geheimrath Spittel”, a z drugiej polewano spichlerz „Der kleinen Müller”. Ściany „Małego Młynarza” stosunkowo długo opierały się ogniowi, jednak około godziny dziesiątej częściowo runął szczyt od strony ulicy Chmielnej.
W miarę dopalania się „Wielkiego” i „Małego Młynarza” malało zagrożenie dla spichlerza „Der Elephant”. Około północy był już zupełnie bezpieczny, jednak strażacy czuwali jeszcze do następnego dnia. Budynek mocno ucierpiał, dach został w wielu miejscach podziurawiony, gdyż głównie stamtąd prowadzono akcję gaśniczą. Została też naruszona konstrukcja drewniana ścian, belki były w wielu miejscach nadpalone, a powstałymi w ten sposób szczelinami do wnętrza przedostały się dym i swąd spalenizny, co mocno obniżyło wartość znajdującej się tam mąki.
Około godziny drugiej nad ranem sytuacja była już na tyle opanowana, że wycofano pompę parową ze Stoczni Cesarskiej, a po nastaniu świtu strażacy zaczęli wracać do remizy. Podobnie jak oni, blisko pożaru do rana pozostawali ich zwierzchnicy – dyrektor straży pożarnej Emil Bade i komendant straży pożarnej Carl Schwarz-Hafter.
Przy pogorzelisku pozostawiono jeszcze dwie strażackie pompy, bo w piwnicach „Wielkiego Młynarza” od czasu do czasu wybuchały beczki ze spirytusem, co powodowało wzniecanie ognia. O jedenastej rano sytuacja była na tyle opanowana, że pozostawiono tylko jedną z nich.
Miejsce pożaru przedstawiało upiorny widok. Opalone krokwie „Małego Młynarza” sterczały z kikutów ścian, a częściowo zwalony i pochylony szczyt od strony Chmielnej w każdej chwili groził runięciem. Po „Wielkim Młynarzu” pozostały tylko szczątki ścian przyziemia, wszędzie leżały w nieładzie zwęglone i na wpół spalone belki oraz częściowo uprażone ziarna zbóż. Wciąż unosił się dym, czuło się swąd spalenizny. Jeszcze przez osiem dni strażacy trzymali wartę w tym miejscu, bowiem zdarzało się, że podczas porządkowania pogorzeliska wybuchały płomienie i trzeba było je gasić. Całkowite szkody spowodowane tym pożarem szacowano na około pół miliona marek.
Jak odnotowano w „Sprawozdaniu Magistratu Miasta Gdańska o stanie spraw miejskich na koniec roku administracyjnego 1895/1896” do tłumienia pożaru wykorzystano prawie cały większy sprzęt gaśniczy dostępny w Gdańsku. W ciągu dwudziestu dwóch godzin tej akcji, czyli do momentu opanowania pożaru, służby ratownicze zużyły 4 miliony 950 tysięcy litrów wody czerpanej z Motławy i 405 tysięcy litrów z wodociągu miejskiego. Wszyscy strażacy, którzy pracowali bezpośrednio przy ogniu, skarżyli się na silny ból oczu, a niektórzy musieli zejść z posterunku, by uzyskać pomoc medyczną. Innych ofiar nie było. Jak donosiła „Danziger Zeitung”, tylko wspomniany maszynista Geiser, doznał drobnych poparzeń.
Znana gdańska firma fotograficzna Gottheil & Sohn, która miała atelier przy Ogarnej 5, wykonała zdjęcia z akcji ratowania opisywanych tutaj spichlerzy. Jedno, które ukazywało płomienie przeskakujące z „Wielkiego” na „Małego Młynarza”, było eksponowane przez jakiś czas w oknie wystawowym sklepu papierniczego W. F. Buraua przy Długiej 39, gdzie wzbudzało wielkie zainteresowanie. Jednak dzisiaj udało się znaleźć tylko jedną fotografię Gottheilów, która przedstawia wstrząsający obraz zniszczeń widoczny jeszcze jakiś czas po pożarze.
W 1945 roku zniknęły niemal wszystkie zabudowania Wyspy Spichrzów, przez wiele lat przypominały o nich tylko resztki ścian. W ostatnim dziesięcioleciu na licznych parcelach powstała zupełnie nowa zabudowa.
Tymoteusz Jankowski
Wykorzystano:
„Danziger Zeitung” z maja 1895 roku;
„Bericht des Magistrats der Stadt Danzig über den Stand der dortigen Gemeindeangelegenheiten bei Ablauf des Verwaltungsjahres 1895/1896”, Danzig 1896.
Pierwodruk: „30 Dni” 1-2/2022