PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Podróż życia, czyli Kindertransporty

Podróż życia, czyli Kindertransporty
W 1939 roku Kindertransporty były wielką akcją ratowania żydowskich dzieci. Dzięki nim udało się uratować od dziesięciu do jedenastu tysięcy dzieci. Pochodziły one z kilku państw, w dużej części z Niemiec, ale także z Wolnego Miasta Gdańska.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Dzieci z pierwszego Kindertransportu

„Do rodziców dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu. Zawiadomiono nas, że jest możliwość przewiezienia do Anglii ma­łej ilości dzieci między 9, a 14 rokiem życia.

Ci rodzice, którzy mają życzenie, by uwzględnić ich dzieci, zechcą wypełnić załączony poniżej formularz i dołączyć trzy fotografie dziecka. Podania należy składać w biurze Gminy przy Heumarkt 6 do dnia 23 lutego br.

Wskazuje się jednocześnie wyraźnie, że zarejestrowanie dziecka nie daje w żadnym wy­padku gwarancji, że dziecko weźmie udział w wyjeździe, bowiem, liczba będących do dys­pozycji miejsc nie jest jeszcze określona”.

Pismo tej treści Zarząd Gminy Synagogalnej w Gdańsku wysłał 15 lutego 1939 roku do rodziców wszystkich uczniów żydowskich szkół elementarnych na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Rozpoczęto przygotowania do Kindertransportów, wielkiej akcji ratowa­nia żydowskich dzieci. Podobnej do tej, która – już w grudniu 1938 roku – objęła swoim za­sięgiem wszystkie większe miasta niemieckie oraz te (jak Praga i Wiedeń), które w wyniku drapieżnej ekspansji hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy znalazły się pod władzą nazistów. Bezpośrednią przyczyną wzmożonej akcji emigracyjnej były krwawe pogromy, które pod nazwą „nocy kryształowej” przetoczyły się na początku listopada 1938 przez Niemcy, Austrię i Wolne Miasto Gdańsk. W ich wy­niku niemieccy i austriaccy naziści zabili blisko stu Żydów, spalili 267 synagog i bu­dynków należących do gmin żydowskich, zniszczyli dziesiątki tysięcy żydowskich skle­pów i mieszkań, a tysiące Żydów zesłano do obozów koncentracyjnych. W Wolnym Mieś­cie pobito kilkadziesiąt osób, wiele aresz­towano, doszczętnie zniszczono synagogi w Sopocie i na Mattenbuden (ulica Szopy) w Gdańsku. Próbowano spalić Nową Syna­gogę we Wrzeszczu i Wielką przy Reitbahn (dziś ulica Bogusławskiego) w Gdańsku.

 

Transporty dziecięce

Już w lipcu 1938 roku, a więc na kilka mie­sięcy przed „nocą kryształową”, oficjalni wysłannicy trzydziestu trzech krajów Eu­ropy i obu Ameryk (Polski nie zaproszono na konferencję) spotkali się w Evian-les-Bains nad Jeziorem Genewskim, by obradować nad problemem uchodźców europej­skich. „Uchodźców”, czyli niemieckich, austriackich i polskich Żydów. Przedstawiciele większości państw biorących udział w kon­ferencji stwierdzili, że pomimo ogromnego współczucia dla prześladowanych Żydów europejskich nie są w stanie przyjąć u siebie wielkiej fali uciekinierów. Jedynie Re­publika Dominikańska zgodziła się bez za­strzeżeń przyjąć dużą ich liczbę. Dysku­towano o możliwościach stworzenia poten­cjalnych miejsc dla osadnictwa żydow­skiego, publicznie potępiano (choć w niezbyt ostrych słowach) politykę antyżydowską Hitlera, lecz rządy państw demokratycz­nych konsekwentnie podtrzymywały nie­chęć do przyjmowania u siebie żydowskich uciekinierów. Jedyną „pozytywną” konse­kwencją konferencji w Evian była wspólna zgoda na... ponowne zwołanie konferencji w tej sprawie.

W tej sytuacji główny ciężar organizowa­nia szeroko zakrojonej pomocy Żydom europejskim spoczął na organizacjach – dziś po­wiedzielibyśmy – pozarządowych. W samym Zjednoczonym Królestwie organizacji takich było co najmniej kilkanaście, wśród nich najbardziej aktywne: British Committee for Refugees from Czechoslovakia, German Jewish Aid Committee, World Movement for Care of Children Corning from Germany oraz kwakrzy, członkowie Towarzystwa Przyjaciół (Society of Friends), protestanckiego ruchu religijnego, skrajnego odłamu angielskiego purytanizmu. Podobne organizacje powsta­wały we Francji, Belgii, Holandii, a nawet w faszystowskich Włoszech.

W dziele pomocy zagrożonym Żydom wyróżniły się też w owym czasie pojedyncze osoby, które swymi, często brawurowymi, działaniami wyrwały z rąk nazistów tysiące Żydów: Lola Hahn-Warburg, która już od roku 1933 organizowała w Niemczech pomoc dla dzieci żydowskich i wywoziła je do Anglii; rabin Solomon Schoenfeld, który uratował blisko tysiąc dzieci ortodoksyjnych (między innymi z Gdańska); profesor Bentwich orga­nizował trasy ucieczki dzieci z Holandii; Joan Hoare (kuzynka sir Samuela Hoare, ministra spraw zagranicznych Zjednoczo­nego Królestwa), która sama poprowadziła autobus z dziećmi z Pragi aż do Holandii; Truus Wijsmuller-Meyer, Holender, który wyprowadził sześćset dzieci żydowskich z Rygi do Szwecji i pomógł przemycić grupę dzieci na „nielegalnym” statku z Marsylii do Pales­tyny. I wielu, wielu innych.

Działające w Wielkiej Brytanii komitety pomocy dla żydowskich uciekinierów stworzyły silne lobby i wywierały zdecydowany wpływ na rząd Jego Królewskiej Mości, by ten podjął instytucjonalną próbę ratowania Żydów. W wyniku tych nacisków oraz w wy­niku zdecydowanego wystąpienia ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii sir Samuela Hoare („Tutaj jest szansa urato­wania młodego pokolenia, tutaj jest szansa złagodzenia strasznych cierpień, które doty­kają ich rodziców i ich przyjaciół”) Anglia zgodziła się na przyjęcie na swoim teryto­rium „nieokreślonej” – jak podano – liczby dzieci do siedemnastego roku życia.

Pierwszy Kindertransport przybył do Harwich w Anglii 2 grudnia 1938, przywo­żąc 196 dzieci z Berlina, z żydowskiego sie­rocińca zaatakowanego przez hitlerowskie bojówki podczas nocy z 9 na 10 listopada. Większość transportów wyruszała specjalnymi pociągami z Wiednia, Berlina, Pragi (tu nawet stworzono most powietrzny: kilka samolotów przewiozło do Londynu kilkaset dzieci żydowskich) i innych wielkich miast pod władzą nazistów (dzieci z mniejszych miast dojeżdżały do większych stacji, by przyłączyć się do transportu). Kierowane były do Holandii lub Belgii, skąd dalej, drogą morską, zdążały do Anglii. Jednak setki dzieci pozostały na kontynencie: albo nie było odpowiedniego dla nich transportu, albo wys­tarczającej liczby miejsc w Anglii.

Kindertransporty ustały wraz z wybuchem wojny we wrześniu 1939. Dlatego, wedle ofi­cjalnych danych, ostatni transport wyruszył z Berlina l września 1939 roku. Jednak w rze­czywistości kilka transportów dzieci żydow­skich, które pozostały w Belgii i Holandii, wyruszyło w kierunku Anglii już w trakcie działań wojennych. I faktycznie ostatni trans­port (osiemdziesięcioro dzieci), wcześniej ze względów bezpieczeństwa pozostawionych w Holandii, wyruszył na transportowcu ss. „Bodegraven” z portu Ymuiden nad Morzem Północnym 14 maja 1940, w dniu upadku Holandii. W drodze do Anglii statek ten ata­kowały niemieckie myśliwce, mimo wyraź­nych znaków, że jest to statek sanitarny.

Dokładne liczby dzieci przewożonych do Wielkiej Brytanii nie są znane. Szacuje się, że dzięki Kindertransportom uratowano od dziesięciu do jedenastu tysięcy żydowskich dzieci z kontynentu. Pochodziły one w więk­szości z Niemiec (w tym z Prus Wschod­nich), Austrii, Wolnego Miasta Gdańska, te­renów Czechosłowacji, Łotwy i Estonii oraz – w niewielkiej liczbie – z Polski. Żadnemu z transportów nie towarzyszyli rodzice. W kilku transportach nie było nawet żad­nych dorosłych: dzieci podróżowały same.

Transporty przybywały do Londynu, na stację Liverpool Street. Tam część dzieci odbierały angielskie rodziny lub sierocińce. Te spośród dzieci, na które nikt nie czekał, trafiały do obozu przejściowego w Dovercourt.

 

Ucieczka z Gdańska

Organizacją gdańskich Kindertransportów zajęła się Gmina Synagogalna oraz nauczy­ciele żydowskiej szkoły elementarnej. W akcję szczególnie aktywnie włączyli się: ówczesny (do listopada 1938 roku) przewodniczący gminy, Ernst Berent; członek jej zarządu, gdański kupiec towarów żelaznych, Julius Becker; oraz Erwin Lichtenstein i nauczy­ciele Gurt Itzig i Samuel Echt.

Berent (wcześniej przez wiele lat radca Senatu Wolnego Miasta Gdańska) poświęcił się całkowicie sprawie ratowania zagrożonych współbraci. Był stałym „petentem” urzędów senackich, prowadził wielotygodniowe per­traktacje z gdańską policją, był w ciągłym kon­takcie z konsulem brytyjskim i angielskimi oraz międzynarodowymi organizacjami niosą­cymi pomoc europejskim Żydom. Po wyjeździe z Gdańska był głównym gdańskim negocjato­rem w Londynie w sprawie Kindertransportów. O jego zaangażowaniu i determinacji w ratowaniu gdańskich dzieci świadczy, zacho­wana w londyńskim archiwum rodzinnym Renee Martin (córki Ernsta Berenta), korespondencja ojca: walczył o każde dziecko, próbował, na ile mu sił starczyło, wyrwać z hitlerowskiej matni jak najwięcej dzieci. Gdy, np., panna Kamnitzer, już zakwalifi­kowana do transportu, uzyskała inną drogą wizę emigracyjną, Berent przez blisko dwa miesiące usilnie zabiegał o wykorzystanie zwol­nionego miejsca. W efekcie za pannę Kam­nitzer wyjechało z Gdańska dwoje dzieci.

 

Pierwszy Kindertransport – 3 maja 1939

Już na początku marca gotowa była lista dzieci, które wyruszą do Londynu pierwszym Kindertransportem. Do momentu wyjazdu była kilkakrotnie uzupełniana i zmieniana (jak np. w przypadku panny Kamnitzer). Wynikało to głównie z bardzo dynamicznej sytuacji, która panowała wówczas w Gdań­sku: wielu rodziców, mimo, iż ich dzieci znala­zły się na liście wyjeżdżających, próbowało niezależnie od tego inną drogą wysłać je do Anglii. I wielu to się udawało. Tych, którzy wyjeżdżali samodzielnie, na liście Kindertransportu zastępowali inni.

Ponieważ koszty podróży, opłat wizowych, wyżywienia podczas podróży nie były małe, Ernst Berent zwrócił się o pomoc do Anglo-Palestine Bank w Londynie. Pomoc finan­sowa, w niebagatelnej sumie 550 funtów, została udzielona, co pozwoliło włączyć do transportu dzieci z biedniejszych rodzin.

Żadna polska, ani niemiecka gazeta w Gdańsku nie napisała o wyjeździe dzieci żydowskich do Anglii. Duży artykuł wraz ze zdjęciem całej grupy opublikowała na pierw­szej strome jedynie gazeta gdańskiej Gminy Synagogalnej „Jüdisches Gemeindeblatt”. Krótką notkę zamieścił również „The New York Times” w wydaniu z 6 maja, a angielska kronika filmowa poświęciła przyjazdowi gdańskich dzieci dwadzieścia sekund w wyda­niu tygodniowym.

Karl Ruhm, uczestnik pierwszego Kinder-transportu z Gdańska wspomina:

„zostałem włączony do Kindertransportu z 3. maja 1939 roku. Byłem najstarszy spośród 94 dzieci. Musieliśmy zebrać się na nabrzeżu celnym na Wyspie Spichrzów wczesnym rankiem 3 maja. Dzieci zostały rozdzielone z rodzicami, na chodniku przed urzędem celnym zaczęto kontrolować nasz bagaż – każde dziecko mogło zabrać ze sobą średniej wielkości walizkę, a rzeczy z nich wyrzucano na chodnik. Potem każdemu dziecku przypięto do ubrania etykietę – kartkę z imieniem i nazwiskiem, i wtedy wsiedliśmy do dwóch autobusów. Rodzicom pozwolono tylko powiedzieć »do widzenia«. W mojej pamięci tkwi nieustannie obraz pewnego małego człowieka, który płakał nie­powstrzymanie i całował, wysuniętą przez okno, rękę swojego syna.

Autobusami dojechaliśmy do Malborka (Marienburg) w Prusach Wschodnich i zostaliśmy zamknięci na klucz w pociągu do Holandii. Wkrótce dwaj chłopcy zaczęli się bić i stłukli szybę w oknie w korytarzu. Kiedy wieczorem przybyliśmy do Berlina, urzędnik kolei powiedział, że ten wagon nie może dalej jechać i że można wymie­nić wagon tylko wtedy, gdy zapłacimy za rozbitą szybę. Ponieważ nikt nie miał żadnych pieniędzy, było to niemożliwe. Urzędnik kolei zaczął dyskusję z opieku­nem naszego transportu, panem Echtem, jak i gdzie wyrzucić dzieci. Przez dobre zrządzenie losu na peronie pojawiła się wtedy przyjaciółka lat dziewczęcych mo­jej mamy, dr Susanne Schimmel, która przyszła pożegnać się ze mną i ona wyłożyła pieniądze na zapłacenie szkody. To zajęło wiele czasu i biurokratycznej mi­tręgi, a w końcu, ponieważ stało się już ciemno, powiedziano nam, że mamy 20 minut, by przenieść się do innego wagonu. Trzeba było przejść jakieś 50 jardów dalej przez szyny, inaczej zostalibyśmy na miejscu. Ponieważ wiele dzieci było bar­dzo małych, kilku z nas, starszych, musiało nieść większość bagażu do drugiego wagonu w ciemności, potykając się o szy­ny i nie było nikogo, kto by nam pomógł, ale w końcu udało się to zrobić i dotarli­śmy do nowego wagonu pociągu, który odszedł punktualnie.

Wagon nie miał elektryczności i wody i był oczywiście zamknięty, wszystkie toalety wkrótce zostały zalane, a wszystkie umy­walki i sedesy były brudne i cuchnące. My, starsi, byliśmy zbyt zmęczeni by zasnąć, siedliśmy razem i przez cala, noc rozmawiali­śmy, aż zobaczyliśmy cudowny wschód słońca, gdy przekroczyliśmy granicę z Holandią i zatrzymaliśmy się w Oldenzaal. W naszych wagonach pojawili się ludzie z kubkami mleka i z kanapkami, młodsze dzieci zostały zaprowadzone do toalet i łazienek.

Przybyliśmy do Rotterdamu wczesnym popołudniem i pomaszerowaliśmy długą kolumną, prowadzeni przez wysokich poli­cjantów w typowych angielskich uniformach i hełmach, do żydowskiego siero­cińca, gdzie mogliśmy się umyć i dostali­śmy solidny posiłek. Potem zostaliśmy wsadzeni do autobusów, które po krótkiej jeździe dowiozły nas do portu Hoek van Holland. Tam wsiedliśmy na prom »Praga« na Kanale Holenderskim. Zająłem ka­binę z innym chłopcem (kabina pierwszej klasy, co widzę teraz z biletu, który zachowałem do dziś), starsza stewardessa przy­niosła nam kakao i herbatniki. Wtedy mo­gliśmy, pierwszy raz od trzydziestu sześciu godzin, zdjąć nasze ubrania i spać do lądowania w Harwich”.

 

Transport, którego nie było

Równolegle z przygotowaniami do pierw­szego Kindertransportu organizowano wyjazd drugiej grupy dzieci do Londynu. Przebywający tam Ernst Berent i Julius Becker otrzymali od German Jewish Aid Committee i World Movement for Care of Children Corning from Germany wstępne przyrzeczenie przyjęcia na Wyspach Bry­tyjskich kolejnej setki dzieci z Gdańska. Przy Targu Siennym 6, nowej siedzibie biur Gminy Synagogalnej, skompletowano listę drugiego transportu. Powstała ona już pod koniec lutego. Do „II. Transport nach England” zakwalifikowano 94 dzieci (trzydzieści cztery dziewczynki i sześćdziesięciu chłopców).

Analizując listę (jej kopię otrzymaliśmy z Illinois Holocaust Museum and Education Center w Skokie, USA) widzimy, że więk­szość dzieci pochodziła z rodzin tzw. Ost-Juden, świeżej daty emigrantów z Europy Wschodniej, a dokładniej: z rodzin Żydów polskich. Jako miejsce urodzenia dzieci mają podany Gdańsk, rzadko Łódź lub inne pol­skie miasto, a w wyjątkowych wypadkach takie miasta jak Wiedeń, czy Görlitz. Ich rodzice zaś pochodzili z Łodzi, Białegostoku, Warszawy, Grodna, Wilna, Berdyczowa, Kalisza, Nieszawy, Stanisławowa oraz w po­jedynczych wypadkach z Kartuz i Tucholi. Znakomita większość tych dzieci nie mogła pochwalić się żadną przynależnością pań­stwową, były „Staatenlos”, bezpaństwow­cami (jak większość Żydów gdańskich w owym czasie), status niektórych określony został jako „niewyjaśniony”", niespełna dwa­dzieścioro legitymowało się obywatelstwem gdańskim, a kilkoro niemieckim.

Korespondencja na temat wysłania dru­giego Kindertransportu prowadzona między Gminą Synagogalną w Gdańsku i obiema londyńskimi organizacjami oraz między Berentem i Beckerem a Gdańskiem trwała przez cały luty. Niestety, pod koniec miesiąca dotarło do Gdańska pismo, które przekreśliło wszelkie nadzieje: „Szanowni Panowie, z przykrością zawiadamiamy, iż znajdujemy się w takim położeniu, w którym nie jesteśmy niestety w stanie wypełnić wa­szej prośby. Nie uzyskaliśmy zgody Rządu Brytyjskiego (Foreign Office) na przyjęcie kolejnej grupy dzieci. Robimy wszystko, co w naszej mocy, by okazać naszą pomoc, mu­simy jednak przeprowadzać nasze akcje zgodnie z wytycznymi określonymi przez Rząd Brytyjski”. Kindertransport „94” nie doszedł do skutku.

Przeglądając listy kolejnych transpor­tów, które wyruszyły z Gdańska do Lon­dynu, znajdujemy na nich nazwiska tylko trzynaściorga dzieci z transportu, którego nie udało się zrealizować. Pozostałe mu­siały zostać w Gdańsku, licząc, wraz z ro­dzicami, na łut szczęścia, który pozwoli im wyrwać się z nazistowskiej matni. Jak wiemy, nie wszystkim to się udało. I tak, na 46. pozycji listy „94” znajduje się naz­wisko piętnastoletniego Hermanna Selza, który wraz z matką Juttą mieszkał w Gdańsku przy Brabank 8 (ulica Stara Stocznia). Chłopiec nie wyjechał ani w tym, ani w żadnym innym transporcie dziecięcym. Jego nazwisko znajdujemy, już jednak jako „Nummer 9995”, na liście ofiar KL Stutthof: mający niespełna sie­demnaście lat Hermann został zamordo­wany 26 września 1940 roku. Pochowano go na cmentarzu na Zaspie w kwaterze XIX. Takich wypadków było zapewne wię­cej: ci, którym nie udało się w porę wyje­chać z Gdańska, trafiali do hitlerowskich więzień i obozów zagłady. A stamtąd droga prowadziła tylko w jednym kierunku: ku śmierci.

 

Drugi Kindertransport – 5 lipca 1939

To najmniej liczny transport dziecięcy, było w nim zaledwie kilkoro uczestników (do tej pory nie udało się ustalić wszystkich na­zwisk). Dzieci wyjechały pod opieką nauczy­ciela Samuela Echta. Gazeta gdańskiej Gminy Synagogalnej, „Jüdisches Gemeindeblatt”, podała w lipcu 1939 roku skład tego transportu, a w nim, między innymi, Cilly Salomon.

Panna Salomon nie wyruszyła, co praw­da, do Londynu tym transportem, ale przy­wołajmy fragment jej wspomnień, by lepiej zrozumieć trudności, z jakimi spotykali się na swej emigranckiej drodze młodzi ucieki­nierzy:

W Anglii miałam krewnych, dostałam zaproszenie i udało mi się uzyskać wizę, a było to bardzo trudne w angielskim konsu­lacie. Przyjechałam do Anglii na dwutygodniową wizę, ale udało mi się tutaj pozostać. Miałam bardzo dużo kłopotów, ponieważ wiele razy chciano mnie odesłać. Gdańsk nie był terytorium Niemiec, ale wojna tak bardzo się zbliżała, że udało mi się tutaj zostać. Oczywiście, miałam okropną podróż do Anglii i często myślę o tej podróży. Jechałam przez Berlin i wsiadłam do pociągu do Holandii, trafiłam do przedziału z okropnymi nazistkami. Ja miałam zaledwie siedemnaście lat, a one mi mówiły: - Chcesz wyjechać? Na pewno cię stąd wyciągną. Nagle otworzyły się drzwi do przedziału i wszedł mężczyzna, i powiedział: - Chodź, nie możesz tu zostać. Wziął moją walizkę i zaprowadził mnie do przedziału, gdzie byli Czesi i Holendrzy, czyli musieli mnie obserwować. Dzięki temu, kiedy przyszedł konduktor i otworzył drzwi, stwier­dził, że to tylko sami Holendrzy. Nikt nawet nie patrzył na mój paszport. Czyli miałam szczęście, udało mi się dzięki temu bezpiecz­nie dotrzeć do Anglii. Była to jednak okropna podróż, ale miałam szczęście”.

 

Trzeci Kindertransport – 10 lipca 1939

Relacja (niestety nie wolna od błędów) na temat drugiego (zrealizowanego) i trzeciego Kindertransportu ukazała się w „Jüdisches Gemeindeblatt” 14 lipca 1939 pod tytułem „Drugi i trzeci transport dzieci”:

„Dwa miesiące po pierwszym transpor­cie dzieci, w którym do Anglii wyjechało 75 dzieci, wyjechały teraz do Anglii dwie ko­lejne grupy, tym samym podwyższając ogólną liczbę umieszczonych tam dzieci do stu. Następujące dzieci wyjechały 5 lipca pod opieką kierownika szkoły, pana Echta: Thea Cohn, Eva Hirsch, Thea Lange, Cilly i Ruth Salomon [w rzeczywistości Ruth Salomon wyjechała do Londynu w transpor­cie majowym, a Cilly trafiła do Anglii samo­dzielnie – MA], Heinz Soft. Po nich wyje­chali 10 lipca: Lilly Cohn, Heinz Danziger, Manja Dobkin, Ilse Goldschmidt, Irene i Klaus Jacoby, Elias Jaffe, Hans Günter i Siegmund Lewinsohn, Hans Speier, Siegfried Heymann, rodzeństwo Gordon, ro­dzeństwo Hirsch i Sonntag. Ta grupa była pod opieką pani Else Itzig.

Wyjazdom dzieci ponownie w drodze na dworzec towarzyszyli liczni rodzice i przyjaciele, w większości ze świadomością, że wkrótce i ich dzieci mogą znaleźć się na tych emigracyjnych drogach, ale również z my­ślą o szczególnie bolesnej rozłące i w obawie, że to rozdzielenie przez lądy i morza może potrwać latami. Pewność, że dzieci otoczone będą najserdeczniejszą opieką pomagała wszystkim znosić ciężar pożegnania.

Kierownicy wszystkich grup, począwszy od pierwszej z maja, pracują nad tym, by wyjed­nać w Anglii w dalszych negocjacjach zgodę na przyjęcie kolejnych dzieci z Gdańska”.

Elias Jaffe (pierwszy z lewej), Siegmund Lewinsohn (siedzi pośrodku), Hans Speier, Heinz Danziger, Hans Lewinsohon – koledzy z trzeciego Kinderstransportu kilka dni przed wyjazdem

Elias (Ernest) Jaffe, uczestnik trzeciego Kindertransportu, tak wspomina:

„Urodziłem się w Langfuhr w klinice położniczej 13 sierpnia 1924- Mieszkaliśmy przy Breitgasse, ponieważ mój ojciec miał tam sklep, czyli mieszkaliśmy nad sklepem. Ale przedtem mieszkaliśmy gdzie indziej. Bylem w Gdańsku kilka razy, ponieważ mój ojciec został zamordowany w Stutthof, w obo­zie koncentracyjnym, ale został pochowany w Gdańsku. Po pięćdziesięciu latach Polacy postawili tam pomnik cmentarny, ale ten nagrobek był zły. Wszystko tam się zgadzało z wyjątkiem jednej rzeczy. Nazwisko było Jaffa zamiast Jaffe. Cały rok zajęło mi po­prawianie tego, ale zostało zmienione, i mam zdjęcie tego kamienia. Przyjechałem do Anglii Kindertransportem 5 lipca 1939 roku. Kiedy przyjechałem, wojna się już zbliżała i zostaliśmy wysłani do Barnham [koło Epswich – MA]. Był to taki obóz dla uchodźców. Stamtąd trafiłem do Southampton. Miałem w tym dużo szczęścia, bo byłem wrogim cu­dzoziemcem, nie mogłem odwiedzać niektó­rych części Anglii. Oto moja historia”.

Kilka tygodni po złożeniu tej relacji, a miało to miejsce w marcu 2008 roku, Elias Jaffe zmarł.

 

Czwarty Kindertransport – 25 sierpnia 1939

W organizację czwartego, jak się okazało ostatniego, Kindertransportu włączył się aktywnie Erwin Lichtenstein, były syndyk gdańskiej Gminy Synagogalnej, który 11 sierpnia uzyskał od angielskiego konsula w Gdańsku, sir Francisa M. Shepherda, zapewnienie, że zostanie w Anglii przyjęta następna grupa dzieci, i że odpowiednie zezwolenia są już gotowe w Foreign Office. Kilka dni później Lichtenstein wyjechał do Paryża na konferencję zorganizowaną przez American Jewish Joint Distribution Commitee, gdzie relacjonował przebieg dotychcza­sowej akcji emigracyjnej w Gdańsku i zabie­gał o sfinansowanie czwartego Kindertrans­portu przez Joint.

Być może dlatego, że wszyscy uczestnicy konferencji byli pod wrażeniem informacji o zawartym właśnie niemiecko-sowieckim pakcie Ribbentropa i Mołotowa, co przesą­dzało o bliskim wybuchu wojny, negocjacje finansowe przebiegały bardzo sprawnie. Oczekiwania gdańskiej Gminy Synago­galnej poparli między innymi przedstawi­ciele Gminy Wyznaniowej z Wiednia i rezy­dent Jointu w Warszawie, Giterman, który sytuację gdańskich Żydów znał bardzo dobrze. Pieniądze na transport dzieci zostały przyznane i tę wiadomość Lichtenstein przekazał natychmiast telefonicznie do Gdańska. Należało się spieszyć, bowiem wojna wybuchnąć mogła w każdej chwili. 25 sierpnia, tydzień przed atakiem Niemiec na Polskę, ostatni Kindertransport wyruszył z Gdańska do Londynu.

Frank Meisler, uczestnik tego trans­portu, tak wspomina:

„Był doktor Itzig i ktoś z gestapo jechał z nami. Wyjechaliśmy autobusem, a po­tem pociągiem przejechaliśmy na drugą stronę Odry i pojechaliśmy do Berlina. Przyjechaliśmy o czwartej nad ranem na Friedrichstrasse. I tam na nas czekała moja ciocia z owocami dla wszystkich dzieci. Moja mama zadzwoniła do niej i powiedziała, że właśnie przyjedziemy i ona na nas czekała. Na Friedrichstrasse zmieniliśmy pociąg na pociąg do Ho­landii. Na granicy holenderskiej wysiadł ten mężczyzna z gestapo i powiedział, że Londyn nie jest dla niego dobrym miej­scem, bo tam jest za dużo deszczu i za dużo mgły.

Pojechaliśmy dalej. Przyjechaliśmy do Hook of Holland. I tam wsiedliśmy na prom. Pięć-sześć godzin trwała podróż. Rano dotarliśmy do kolejnego portu. I stam­tąd pociągiem do Liverpool Street Station w Londynie. Bardzo blisko do Bank of England. Tam czekali na nas ludzie.

Walter, brat Hansa Bossa, z pierwszego transportu, trafił do radykalnej sekty chrześcijańskiej Adwentystów Dnia Siódmego, stracił kontakt z kulturą żydowską, ożenił się z chrześcijanką, wyjechał do Australii ma dzieci i wnuki, które nie mają nic wspólnego z kulturą żydowską. Ich ojcem był Georg Boss.

Wiele dzieci trafiło do nieciekawych, nie do końca określonych miejsc. Jedna dziewczynka trafiła do domu tra­dycyjnie, mocno religijnego, żydowskiego i wielokrotnie była gwałcona przez ojca tej rodziny. Ten religijny Żyd wielokrot­nie ją gwałcił. Ten, który trafił do sekty lepiej na tym wyszedł. Pewna grupa dzie­ci trafiła do domu dziecka specjalnie dla nich stworzonego. Czasami było w porząd­ku, czasami nie”.

 

Frank Meisler z matką, Gdańsk, lata 30. XX wieku

Inne drogi

Głównym kierunkiem emigracji żydows­kiej z Gdańska był pod koniec lat trzydziestych Londyn. Ci, którzy mogli wyjechać indywidualnie, zdobywając emigracyjne wizy, przygotowywali na miejscu warunki do ściąg­nięcia bliskich. Często jednak na przeszkodzie w połączeniu rodzin stawały problemy finan­sowe i utrudnienia piętrzone przez władze bry­tyjskie. Dla wielu osób (szczególnie tych bardziej zamożnych, którym udało się w porę przelać pieniądze na konta w zachodnich bankach) Londyn był jedynie stacją przesiad­kową; z Anglii płynęli do Stanów Zjednoczo­nych, Ameryki Południowej, a nawet Afryki. Wielu dążyło do Palestyny – Ziemi Obiecanej.

Były jednak i inne kierunki żydowskiej emigracji z Gdańska.

 

Morska odyseja

3 marca 1939 roku z Gdańska wyruszył do Palestyny pierwszy, zorganizowany trans­port Żydów. Prasa gdańska nie zauważyła tego wydarzenia. Obszerną relację zamieścił jednak londyński „Times” z 4 marca:

„Pierwszy kontyngent około 500 emigrują­cych Żydów opuszcza dzisiaj rano Gdańsk z nieznanym miejscem przeznaczenia. [Emi­granci] gromadzą się wraz z krewnymi i przyjaciółmi o godz. czwartej rano pod budynkiem urzędu celnego, niosąc duże tłumoki osobi­stych rzeczy. Urzędnik w uniformie wywołuje nazwiska z listy przez megafon i każdy z wy­jeżdżających zostaje poddany drobiazgowej rewizji osobistej w poszukiwaniu dewiz. Póź­niej nie wolno już stykać się z krewnymi”.

Sporządzony w 1961 roku przez rząd Nadrenii-Palatynatu (archiwalia dotyczące żydowskiej emigracji znajdowały się wów­czas w Mainz) „dziennik podróży” w sposób beznamiętny relacjonuje tułaczkę „trans­portu 500”:

„Z Gdańska autobusami i ciężarówkami do Malborka, stamtąd zamkniętym pociągiem przez Wrocław, Wiedeń, Budapeszt do Reni (port w Delcie Dunaju). 5 marca za­okrętowanie na frachtowiec »Astir« (około 546 ton, 700 pasażerów). Z Reni rejs przez Warnę (7 marca), Istambuł, Samos (13 marca) i Rodos na Cypr. Stąd z powrotem do Grecji (od 15 do końca marca), aby na Zoa pobrać żywność, wodę i węgiel. Stamtąd w kierunku Palestyny. 4 kwietnia zatrzy­manie przez policję brytyjską u wybrzeży Hajfy. Rejs powrotny do portu Labrio koło Aten (10 kwietnia). Stamtąd na Kea i Kretę (od 15 do 24 czerwca). Ponownie iv kierunku Palestyny. Na pełnym morzu przesiadka na żaglowiec motorowy. Przy brzegu Gazy wejście na mieliznę”.

Kilkumiesięczna odyseja gdańskich Ży­dów (oraz około trzystu Żydów węgierskich, bułgarskich i rumuńskich, których również umieszczono na „Astir”), obfitująca w epide­mie chorób wybuchające na przeludnionym statku, głód, konflikty i ogromne cierpienie zakończyła się na początku lipca 1939 roku.

 

Szanghaj

W roku 1938 przed żydowskimi emi­grantami z opanowywanej przez nazistów Europy otworzyła się na krótko nowa droga ucieczki. Chiński Szanghaj, co praw­da w części opanowany od poprzedniego roku przez sprzyjających hitlerowskim Niemcom Japończyków, przyjmował bez zbędnych formalności olbrzymie rzesze eu­ropejskich emigrantów. W krótkim czasie powstały w mieście dzielnice nazywane od miejsc pochodzenia przybyszów Małym Berlinem lub Małym Wiedniem. Żydzi eu­ropejscy osiedlali się w dzielnicy Hongkou (Hongkew). Wśród nich również uciekinie­rzy z Gdańska.

Pani Rita Alster przybyła do Szanghaju wraz z ojcem, Erichem Markowskim, pod koniec 1938 roku jako niespełna ośmioletnia dziewczynka. W ubiegłym roku, po siedem­dziesięciu latach od wyjazdu, przyjechała po raz pierwszy do Gdańska, by „tuż przed śmiercią zobaczyć jeszcze raz miejsce mo­jego szczęśliwego dzieciństwa i żeby córka wiedziała, co to jest ten Dancig, o którym wciąż opowiadam”.

Rita Alster wspomina:

„Moja mama umarła, kiedy miałam dwa miesiące. Nie znałam jej. Mam tylko zdję­cia mamy i gałązkę z jej grobu na cmen­tarzu Stolzenberg [cmentarz żydowski na Chełmie – MA]. Mój tata, który urodził się w Berlinie, wyjechał z Gdańska i w Berlinie powtórnie się ożenił. Ja zostałam w Gdańsku u rodziny mamy. Dobrze nam się działo. Kuzyn mamy, Wilhelm Zamory, miał sklep z lustrami, obrazami i różnymi innymi szklanymi rzeczami do mieszkania. Miał duży dom, a ja miałam własny pokój. Miałam lalki, zabawki i ogród. Chodziłam z tatą i nową mamą na plażę, na spacery, do zwierzyńca w Oliwie. Wiodłam szczęśliwe życie. Kiedy miałam trochę ponad siedem lat, tata zabrał mnie do Berlina, a stamtąd pojechaliśmy do Włoch, gdzie tata miał ku­zynkę. W Mediolanie. Mieszkaliśmy u niej ponad trzy miesiące, a potem z Triestu wypłynęliśmy statkiem do Chin. Dwa miesiące płynęliśmy. Dobrze pamiętam tę podróż”.

Triest był wówczas największym portem żydowskiej emigracji do Palestyny. Już w la­tach dwudziestych przez La Porta di Sion (Bramę Syjonu), jak nazywano port nad Adriatykiem, przewijały się tysiące emigran­tów. W latach trzydziestych ruch emigracyjny na linii palestyńskiej znacznie wzrósł: w roku 1932 było to 8 254 emigrantów, w roku 1938 już 57 638 osób głównie z Polski, Austrii i Niemiec, w tym również z Wolnego Miasta Gdańska. Bardzo szybko powstały w krajach europejskich wyspecjalizowane linie żeglugo­we obsługujące ruch emigrantów. W Polsce ich przewozem do Palestyny, Stanów Zjed­noczonych i krajów Ameryki Południowej zajmowały się głównie Gdynia-America Lines, których statki regularnie zawijały do Triestu w drodze do Hajfy. Warto w tym miejscu do­rzucić, że w lipcu i sierpniu 1939 roku w trans­portach drogą morską z Gdyni do Anglii wyje­chało 176 dzieci żydowskich głównie z Polski. Pierwsza grupa, licząca 24 dzieci, wyjechała z Gdyni na pokładzie statku GAL ss. „War­szawa”, 14 lipca, druga (152 dzieci), również na pokładzie „Warszawy” – w sierpniu.

Rita Alster: „Tam w Chinach było dobrze. W Szanghaju zamieszkaliśmy u kuzynki taty. Wtedy każdy przyjeżdżał do rodziny albo znajomych. Mieszkaliśmy w dużym domu, w którym były dwa mieszkania i ogród. Ta kuzynka taty wyszła za mąż za angiel­skiego lorda, ale on zmarł i ona była sa­motna. Byliśmy u niej trzy lata. Chodziłam do angielskiej szkoły. Później wyjechaliśmy do Harbinu, w Mandżurii. Tam mówiło się tylko po rosyjską tam każdy Chińczyk mówił po rosyjsku. W Harbinie chodziłam do rosyjskiej szkoły, w której była Talmud Tora [żydowska szkoła religijna – MA], były dwie synagogi był szpital żydowski, była szkolą hebrajska. I nam tam było dobrze. Byliśmy tam dziesięć lat. W roku 1950 pojechaliśmy do Izraela. A teraz jestem z córką w Gdańsku. Gdańsk jest bardzo piękny. Już trzy dni chodzę i chodzę, patrzę i patrzę”.

 

Australia

Przywołany wcześniej Elias Jaffe wspo­mina, że jego „przyjaciel został wysłany do Australii na statku »Dunera«”. W tym jed­nym zdaniu zawiera się kolejna tragiczna historia żydowskiego losu czasów wojny; do dziś w Anglii i Australii wstydliwie przemil­czane, spychane w zbiorową niepamięć dzieje „Dunera Boys”, blisko dwóch tysięcy żydowskich chłopców i mężczyzn, którzy, co prawda, uciekli spod łopaty nazistowskiej kostuchy, ale dostali się w tryby bezmyśl­nej, biurokratycznej machiny rządu Jego Królewskiej Mości. Często płacąc za to ży­ciem lub życiem w poniżeniu. I ta historia ma swoje gdańskie wątki.

Rok po wybuchu wojny władze brytyjskie, obawiając się inwazji z kontynentu i podejrze­wając, że wśród niemieckich uchodźców na Wyspach znajduje się wielu hitlerowskich szpiegów, aresztowały ponad 75 tysięcy Ży­dów, którzy schronili się w Wielkiej Brytanii. 10 lipca 1940 roku, na statku HMT „Dunera”, z Anglii deportowano do Australii 2 542 osoby uznane za „wrogich cudzoziemców”. Wśród nich blisko pięciuset niemieckich i włoskich jeńców wojennych oraz 2 036 żydowskich chłopców i mężczyzn (w wieku od 16 do 60 lat) z Niemiec, Austrii, Gdańska i innych krajów europejskich. Wśród nich również niedaw­nych uczestników Kindertransportów. Jed­nym z nich był przyjaciel Eliasa Jaffe, Siegmund Lewinsohn, jak i on uczestnik trze­ciego gdańskiego Kindertransportu z 10 lipca 1939 roku.

Statek mógł zabrać na pokład maksymal­nie półtora tysiąca pasażerów (łącznie z załogą). Podróż do Australii trwała 57 dni w fa­talnych warunkach sanitarnych i higienicz­nych, bez dostatecznej opieki medycznej, ze skandalicznym wyżywieniem. Dochodziło do licznych, krwawych zatargów między żydowskimi uciekinierami, a żołnierzami nie­mieckimi oraz szykan ze strony ponad trzystu słabo wyszkolonych, ale wyraźnie wrogo na­stawionych strażników brytyjskich. Więźniów bito, zmuszano do wykonywania poniżają­cych prac na pokładzie, głodzono i okradano. W czasie rejsu doszło do kilku niewyjaśnio­nych zabójstw Żydów, popełnionych bądź przez niemieckich jeńców, bądź przez angiel­skich lub australijskich żołnierzy.

Aresztowani Żydzi umieszczeni zostali w dwóch obozach o zaostrzonym reżimie w Hay (Nowa Południowa Walia) i Tatura (Victoria). Dopiero w roku 1942 Anglia uzna­ła całą akcję za „ubolewania godny błąd” i wszystkich bezpodstawnie aresztowanych zwolniła. Siegmund Lewinsohn wstąpił do armii australijskiej i, jak wielu spośród „Dunera Boys”, walczył z Niemcami. O rejsie nie mó­wią inaczej, jak „Dunera Hell”, a o statku „hell ship” – „piekło Dunery” i „piekielny statek”.

 

Kladovo

22 listopada 1939 roku z Gdańska wyru­szył do Palestyny transport pięćdziesięciu Żydów gdańskich. Zamkniętym pociągiem, przez Berlin, Wrocław i Wiedeń, gdańszczanie dotarli po kilku dniach do Bratysławy. Tu zostali zaokrętowani na parowiec rzeczny „Uranos”, który miał ich przewieźć do któregoś z portów czarnomorskich, jed­nak na granicy węgierskiej statek został zawrócony. Po zaokrętowaniu, wraz z blisko tysiącem Żydów z Niemiec i Wiednia, na trzy statki („Car Duszan”, „Kralica Maria” i „Car Nikola”), emigranci ponownie wyru­szyli w dół Dunaju. W grudniu, z powodu za­marznięcia rzeki, transport został zatrzy­many i internowany w serbskim Kladovie.

Felix Nasimov, Gdańsk, koniec lat 30. XX wieku

Wśród gdańszczan był również tego­roczny maturzysta z Gimnazjum Polskiego w Gdańsku, Felix Nasimow. Nie udało mu się wyjechać do Londynu, szansę ratunku zobaczył w transporcie „50”. W lutym 1940 roku pisał do – przebywającego szczęśliwie w Anglii – najbliższego przyjaciela, kolegi z klasy, Aleksandra Lewnsztajna (list udo­stępnił nam adresat):

„Drogi Ali, (...) Jestem szczęśliwy, że mo­żemy teraz korespondować i że jest ktoś, przed kim mogę otworzyć swoje serce i mówić, co myślę, skoro wśród wszystkich tych 1200 osób, które tu żyją stłoczone razem na trzech małych statkach, nie ma ani jednej, z którą mógłbym rozmawiać o tym, co tu się dzieje.

Wspominałem ci już, że jesteśmy w drodze do Palestyny od 22 listopada. Minęło cztery i pól miesiąca, a wciąż jesteśmy w Jugosławii i parę dni temu nasz przewodnik ogłosił, że w najbliższych tygodniach nie będzie możli­wości, by ruszyć dalej. Nasza podróż, jak do­tąd, była dobrze zorganizowana, ale już nie jest, to znaczy – wywiedli nas w pole i zosta­wili na lodzie. Nikt z nas nie spodziewa się, że ujrzy Ziemię Palestyńską choćby jeden raz i ludzie mówią, że policja ześle nas do »domków«, bo Agencja Morska potrzebuje parow­ców, a my jesteśmy już »internierte«. (...)

Wszyscy żyjemy stłoczeni jak śledzie, bo jest mało miejsca i w czas obiadu niektórzy nie mają miejsca, by usiąść i oczywiście młodzi chłopcy muszą stać. W naszej grupie jest około 800 młodych dziewcząt i chłopców w wieku około dziewiętnastu lat i 500 star­szych ludzi w wieku od trzydziestu do sześć­dziesięciu lat, większość z nich to rodzice, których dzieci są już w Palestynie. Skoro jest nas taka duża ilość, zdarzają się czasem nie­porozumienia i kłótnie, dotyczące miejsc do siedzenia, do spania itp., i wszyscy stają się nerwowi. Ja osobiście mam się dobrze na tyle, na ile to możliwe, sypiam pod stołem; oczywiście mam mało miejsca. Najgorsze jest to, że nie mamy żadnego zajęcia i cały dzień siedzimy na słońcu. Jedyne, co robię, to gimnastykuję się rano, a potem piszę listy. Policja jest na tyle wspaniałomyślna, że wolno nam schodzić na ląd na około pięć go­dzin w ciągu dnia, gdzie zbudowaliśmy sobie boisko do piłki nożnej i gramy. To wszystko”.

Pod koniec kwietnia 1941 roku Królestwo Jugosławii padło ofiarą agresji Niemiec. Ży­dzi z Kladova zostali umieszczeni w obozie koncentracyjnym w Śabacu. 12 i 13 paź­dziernika wszyscy mężczyźni z transportu zostali rozstrzelani. Kobiety i dzieci zostały zagazowane spalinami w ruchomych komo­rach gazowych w styczniu 1942 roku.

 

Mauritius

26 sierpnia 1940 roku 527 osób z żydow­skiego przytułku Aschenheimów przy ulicy Stągiewnej oraz z getta „Czerwona Mysz” na Wyspie Spichrzów wysianych zostało ostatnim transportem emigranckim do Palestyny. Na terenie stoczni gdańskiej zostali załadowani do zaplombowanych wagonów towarowych.

Emigrantów zaokrętowano w Bratysławie na dunajski parowiec „Helios”, na innych dwóch płynęli Żydzi z Austrii i Pragi. W czarnomorskim porcie Tulcea wszystkich umieszczono na trzech pełnomorskich stat­kach pasażerskich: „Atlantic” (gdańszczanie), „Pacific” i „Mylos”.

24 listopada 1940 roku statki zawinęły do Hajfy. Brytyjskie władze mandatowe Pales­tyny nie zgodziły się jednak na wyokrętowanie pasażerów. Zaczęto ich przenosić na statek „Patria”, którym mieli być odesłani z powrotem do Europy. W tym momencie na „Patrii” wybuchła bomba podłożona przez żydowskich partyzantów z „Hagany”. Chodziło o unieruchomienie statku i zmu­szenie Brytyjczyków do przyjęcia uchodź­ców. Ładunek wybuchowy był jednak za duży: 260 emigrantów (w tym wielu gdańszczan) zginęło, „Patria” zatonęła. Wszyscy uchodźcy zostali deportowani do brytyjskiej kolonii karnej na Mauritiusie. W więzieniu w Beau Bassin, w którym zostali umiesz­czeni, panowały fatalne warunki higie­niczne, niedostateczne wyżywienie i opieka medyczna, szerzyły się epidemie groźnych chorób – na malarię i tyfus zmarły dziesiątki osób. Dopiero w sierpniu 1945 roku władze brytyjskie zezwoliły tym, którzy przeżyli, na wyjazd do Palestyny.

***

W przededniu wybuchu wojny transporty dzieci żydowskich do Londynu były często je­dynym sposobem uniknięcia nadchodzącej Zagłady. Decyzja władz brytyjskich o przyję­ciu w Zjednoczonym Królestwie „nieokreślo­nej” liczby dzieci z kontynentu uratowała tym dzieciom życie. Ci, którzy pozostali, podzielili fatum milionów współbraci. Przypominają o tym losy Hermanna Selza zgładzonego w Stutthofie, Feliksa Nasimova i Manfreda Zamory’go rozstrzelanych w Serbii, Bertholda Wartskiego i Jakoba Baumgartena zmarłych na tyfus na Mauritiusie. Frank Meisler, ocalony w czwartym Kindertransporcie gdańskim, kończąc swoje wspomnienia, mówi: „Nie można powiedzieć, że był to do­bry los dla nas, dzieci, ale w przeciwieństwie do tych, które zostały, które później pojechały na Wschód, był wspaniały. Dla nich była tylko śmierć”.

 

Mieczysław Abramowicz

 

Pierwodruk: „30 Dni” 2/2009