Nie minęło wiele dni od zwycięstwa w bitwie pod Oliwą (28 listopada 1627 roku), gdy komisarze Królewskiej Komisji Okrętowej zajęli się przesłuchaniami uczestniczących w niej oficerów, szyprów i marynarzy. Interesowało ich bierne zachowanie polskiej floty – dlaczego tak wielu doświadczonych kapitanów nie podjęło walki z wrogiem, a następnie nie uczestniczyło w pościgu? Zygmunt III Waza domagał się wyjaśnień, komisarze usiłowali dociec prawdy, dowódcy okrętów spoglądali na siebie podejrzliwie.
Nie była to zdrowa atmosfera, a przecież mogłoby się wydawać, że zwycięstwo – choć tak drobne – powinno się przyczynić do wzrostu entuzjazmu w szeregach młodej polskiej floty. Tymczasem istotne było, kto po zakończeniu prac komisji będzie musiał opuścić służbę, kto zaś zostanie i być może awansuje. Ponieważ głównodowodzący rozstał się z życiem podczas bitwy, do „wzięcia” było również stanowisko najwyższe - admirała floty.
Krajobraz po bitwie
23 kwietnia 1628 roku na wody Zatoki Gdańskiej wpłynęła silna eskadra dwunastu okrętów szwedzkich i tym samym została wznowiona blokada morska Gdańska. Jednostki wroga tym razem usadowiły się bardzo blisko głównego toru wodnego, uniemożliwiając w praktyce wyjście floty polskiej z Wisły na morze. Polskie okręty, które przed kilkoma miesiącami odniosły zwycięstwo pod Oliwą, zacumowały pod osłoną dział twierdzy Wisłoujście, zwanej też Latarnią (w wieżyczce stanowiącej centralny punkt kompleksu obronnego płonęło światło wskazujące drogę do portu). Twierdza kształtem przypominała rozgwiazdę, posiadała dwa pierścienie fortyfikacji, zewnętrzny składał się z pięciu bastionów otoczonych fosą, wewnętrzny z czterech. Umieszczona tam bateria złożona była z kilkudziesięciu dział rozmaitego kalibru, także moździerzy. Szeroki nurt Wisły dodatkowo przegradzał żelazny łańcuch, który skutecznie mógł powstrzymać śmiałków chcących wpłynąć z redy do wewnętrznego portu bez zgody komendanta twierdzy.
Po zakończeniu dochodzenia w sprawie oliwskiej i przygotowaniu raportu komisja zajęła się uzupełnianiem zapasów i obsadzeniem okrętów. Służący w polskiej flocie marynarze stanowili środowisko w pełni międzynarodowe: obok gdańszczan i Kaszubów na okręty stojące pod Latarnią zamustrowano wielu lubeczan, Szkotów, Anglików, Duńczyków, Niemców, a nawet Szwedów (wszak Zygmunt III był wciąż nominalnie królem Szwecji). Przy obsadzaniu stanowisk oficerskich i podoficerskich jedynym kryterium były umiejętności. W skład polskiej floty wchodziły: galeony – „Król Dawid”, „Święty Jerzy”, „Tygrys” („Tigern” zdobyty pod Oliwą), „Wodnik”; pinki – „Arka Noego”, „Żółty Lew”, „Panna Wodna” „Biały Pies” oraz fluity – „Delfin”, „Czarny Kruk” i „Feniks”. Cała ta flota w znacznej części składała się z byłych okrętów handlowych, które na polu walki nie posiadały większej wartości bojowej.
W walce na morzu liczyły się głównie galeony, najbardziej wówczas popularne okręty wojenne na Bałtyku. Były to trójmasztowce wyposażone w silną artylerię, rozstawianą na kilku pokładach. Można przypuszczać, że trzy nowe jednostki w eskadrze („Feniks”, „Delfin” i „Biały Pies”) były zdobycznymi okrętami handlowymi, które zaadaptowano na potrzeby floty wojennej, wiadomo bowiem, że w ostatnich tygodniach trzy takie „pryzy”, podejrzane o prowadzenie handlu ze Szwecją (dwa angielskie i jeden z Hamburga) sprowadzono do Gdańska.
Wśród dowódców zabrakło zasłużonego dla floty polskiej Szkota, kapitana Jakuba Murraya – dowódcy „Króla Dawida” w bitwie pod Oliwą. To jego bowiem najczęściej obciążały zeznania przesłuchiwanych przed komisją, wskutek czego usunięto go z armii pod zarzutem braku zaangażowania w walkę. Zmieniono także okręt admiralski. Do niedawna był to „Święty Jerzy”, obecnie stał się nim mniej uszkodzony „Król Dawid”, duży galeon zwodowany w stoczni gdańskiej w 1623 roku. Ponieważ poległ głównodowodzący Arndt Dickmann, komisarze zaproponowali kapitanom i szyprom wybranie dowódcy.
Tym sposobem został nim Grzegorz Fentross, doświadczony kapitan, który z nieznanych nam przyczyn nie uczestniczył w bitwie oliwskiej. Teraz powierzono mu stanowisko admirała. O nominacji komisarze powiadomili listownie króla. Z tego samego listu Zygmunt III mógł się dowiedzieć, że choć jego flota znajduje się w pełnej gotowości bojowej, to podjęcie walki w sytuacji, gdy wróg posiada tak znaczącą przewagę, byłoby „wysoce nieroztropne”.
Komisarze skupili się więc na wydawaniu kolejnych przepisów regulujących życie na okrętach i całkiem poważnie brali pod uwagę możliwość uderzenia na wroga od tylu, przy pomocy kilku okrętów wystawionych w Szczecinie lub Lubece. Ta bezczynność niewątpliwie wpływała na rozprzężenie dyscypliny, bo choć załogi przechodziły w tym czasie szkolenia z obsługi dział i musztry, to nikt nie spodziewał się, że okazja do walki nadejdzie tak szybko.
Noc lipcowa
W nocy z 3 na 4 lipca 1628 roku do miasta przybył dezerter z wojska szwedzkiego, który twierdził, że jego ziomkowie rabują okoliczne wioski i zamierzają w najbliższych dniach zaatakować twierdzę Wisłoujście. Wzbudziło to zrozumiale zaniepokojenie w mieście. Wezwany przez Radę Miejską wójt Stogów, w pobliżu których miał wylądować nieprzyjaciel, przekonywał wszystkich, że szwedzkie zastępy są nieliczne i nie stanowią żadnego zagrożenia. W dodatku – zdaniem wysłanych zwiadowców – wyraźnie szykują się do odwrotu.
Już wkrótce okazało się, jak błędnie oceniał sytuację. Następnego dnia wieczorem do Gdańska przybył były admirał floty królewskiej i dowódca piechoty morskiej Wilhelm Appelman, który twierdził stanowczo, że Szwedzi obsadzili cały prawy brzeg Wisły. Jego informatorzy widzieli liczne wojsko nieprzyjaciela w sile przynajmniej kilku regimentów (pułk, czyli regiment to około pięciuset ludzi), które znajdowało się na plaży i posiadało duży zapas broni oraz amunicji. Stanowiło ono bezpośrednie zagrożenie dla stacjonującej w pobliżu twierdzy w Wisłoujściu floty polskiej.
Wiadomość natychmiast przekazano wszystkim zainteresowanym. Na okrętach podniesiono gotowość bojową. Postanowiono również jak najszybciej uzupełnić zapasy, zwłaszcza na „Świętym Jerzym”, gdzie brakowało pocisków i prochu. W tym celu przewodniczący Królewskiej Komisji Okrętowej i szambelan króla Zygmunta, Gabriel Posse, udał się do burmistrza Arnolda von Holtena z żądaniem dostarczenia niezbędnej pomocy: prochu, pocisków oraz stu muszkieterów, którzy mieli stanowić uzupełnienie oddziałów piechoty morskiej. Pertraktacje trwały długo i nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Burmistrz uprzejmie tłumaczył, że jego zadaniem jest przede wszystkim utrzymanie zagrożonej twierdzy w Wisłoujściu, a okręty... powinny radzić sobie same. Po powrocie z miasta komisarze zwołali radę wojenną, w której uczestniczyli wszyscy oficerowie floty. Jak przekonywali później, wyraźnie polecili swoim podkomendnym stawiać opór nieprzyjacielowi dopóki nie użyje on artylerii. W sytuacji ostrzału powinni pośpiesznie uciec z pola rażenia, aby ich statki nie znalazły się w niebezpieczeństwie.
Po północy dwaj komisarze – Posse i Daniel Riedriger – udali się na przegląd okrętów zacumowanych przy twierdzy Wisłoujście. Z zadowoleniem stwierdzili trzeźwość marynarzy i panujący na łodziach porządek, rozstawionym strażom dano hasło: „Sanctus Sigismundus”. Okręty stały pod opuszczonymi żaglami. Królewskie załogi przygotowane były do odparcia ataku, nawet armaty były już załadowane, w każdej chwili gotowe do wystrzału. Zbliżała się godzina pierwsza trzydzieści, a nieprzyjaciel nie nadciągał. Uspokojeni komisarze ruszyli w stronę miasta. Skoro zdecydowali się na ten krok, musieli wyraźnie nie wierzyć, że tej nocy dojdzie do potyczki.
Było już po drugiej, kiedy na brzeg przybyli konni zwiadowcy z okrzykiem: „Wróg się zbliża!”. Wszczęto alarm na okrętach, nabite działa i muszkiety skierowano w stronę, z której spodziewano się nadejścia Szwedów. Około wpół do trzeciej w nocy – budziły się już ptaki i powoli zaczynało świtać – z lasu wybiegło trzydziestu lub czterdziestu mężczyzn w części uzbrojonych w półpancerze i hełmy, którzy nieśli długie muszkiety wyposażone w forkiety (widełki do ustawiania broni). Wyglądało to raczej niegroźnie. Nowo mianowany kapitan galeonu „Święty Jerzy”, Hieronim Teschke, dotychczas szyper na tym samym okręcie, podał komendę: „Ognia!”, i dwa, prawdopodobnie rufowe, działa czterokrotnie plunęły ogniem w kierunku wroga.
Okręt ten – dysponujący ponad trzydziestoma działami ze 150-osobową załogą, która składała się z marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, uzbrojonych w muszkiety i broń białą – należał do największych w polskiej flocie i odegrał kluczową rolę podczas oliwskiej bitwy. Za przykładem „Świętego Jerzego” poszedł będący w pobliżu „Żółty Lew”, ze względu na swój wiek zwany przez marynarzy „Starą Pinką”. Tu na czele 90-osobowej załogi (w tym pięćdziesięciu żołnierzy) stał doświadczony kapitan Hans Kizero. Skorygował ustawienie i salwą burtową (niestety, dość skromną – po pięć armat z każdej burty) aż osiem razy wystrzelił w kierunku nadchodzącej od wschodu szwedzkiej piechoty. Do walki przystąpił także „Feniks”, prowadzony przez Holendra z Amsterdamu, kapitana w wojsku polskim – Hansa Moylekensa. Była to handlowa fluita, na którą zaokrętowano pięćdziesięciu muszkieterów i dwanaście dział.
Nieprzyjaciel działał planowo. Szwedzcy muszkieterowie zaczęli prowadzić miarowy ostrzał, podczas gdy żołnierze baterii polowej pod osłoną wydm rozstawiali swoje armaty, dokładnie naprzeciw zacumowanych na Wiśle okrętów. Wojsko szwedzkie zasłużenie cieszyło się opinią jednej z najlepszych i najsilniejszych armii europejskich, posiadało doskonałą, rekrutującą się głównie z chłopstwa, piechotę i nadzwyczaj sprawną lekką artylerię połową. Na jej wyposażeniu znajdowały się trzyfuntowe działka żelazne (kaliber 75 milimetrów), do ładowania których używano naboi łączonych (kuli połączonej z workiem wypełnionym prochem) lub kartacza, to jest puszki napełnionej małymi kulkami. W 1626 roku Szwedzi po raz pierwszy zastosowali na polu walki tzw. „działa skórzane”. Ich lufy wykonane były z rur miedzianych, wzmocnionych żelaznymi obręczami, a obszyte były grubą skórą i okręcone sznurami. Były one niebywale lekkie, lecz mimo tej zalety w praktyce nie oddały wielkich usług w armii i wkrótce wycofano je z użycia.
Komisarz Krystyn Strobant, zaalarmowany odgłosem pierwszej kanonady, nie czekając na pozostałych członków komisji, udał się w drogę powrotną, na pole walki. Inni komisarze pozostali w domach i tu liczyli kolejne wystrzały, a niektórzy dopiero przy setnym zdecydowali się podjąć podobną decyzję. Tymczasem Szwedzi – otoczywszy Wisłoujście – podjęli walkę w rejonie między twierdzą i Mleczną Karczmą.
Stronie polskiej od początku bitwy nie dopisywało szczęście. Ogień, prowadzony przez Szwedów z bliska, okazał się bardzo skuteczny. Po trzech, czterech salwach jeden z pocisków zapalających – były to rozżarzone do czerwoności kule żelazne – trafił prościutko w komorę prochową „Żółtego Lwa”, która znajdowała się pod dolnym pokładem. Okręt błyskawicznie zapalił się i wyleciał w powietrze. Podmuch wybuchu był tak silny, że znajdujący się w pobliżu „Feniks” dosłownie położył się na burcie, a następnie zepchnięty został na wschodni brzeg, gdzie stanął na mieliźnie w pobliżu miejsca, które zajmował wróg. Marynarze z „Żółtego Lwa” (to zadziwiające, ale podczas eksplozji na okręcie zginęło ich tylko siedmiu, niestety, w tej liczbie również kapitan) usiłowali dopłynąć do zachodniego brzegu. W ich kierunku wysłano kilka łodzi ratunkowych.
Tymczasem na uwięzionym „Feniksie” wybuchło kilka granatów ręcznych, a zapalające kule turlały się po pokładzie przy wtórze głośnego syku. W kilku miejscach naraz nieśmiało zaczęły się pojawiać pierwsze języki ognia. Przerażona załoga tego okrętu w panice ruszyła do ucieczki, a wraz z nią na brzeg zabrał się zrezygnowany, ranny w nogę, kapitan Moylekens, który bezskutecznie błagał swoich ludzi, aby pozostali na okręcie i wspólnymi siłami opanowali sytuację.
W tym czasie „Święty Jerzy”, osłaniając „Feniksa” i resztę polskich okrętów, prowadził niebezpieczny pojedynek artyleryjski z dobrze ukrytą artylerią szwedzką i bohatersko odpierał ataki nacierającej piechoty szwedzkiej. Kanonierzy uwijali się jak w ukropie, zaczynało brakować amunicji i prochu. Jednocześnie w kierunku stojącego na płyciźnie statku ruszyła łódź wysłana z „Arki Noego” (to pinka uzbrojona w szesnaście dział, dowodzona przez kapitana Magnusa Wessmana, zwanego przez swoich ludzi kapitanem Magno). Jeszcze kwadrans wcześniej zdecydowanie odmówił on pomocy „Feniksowi”, tłumacząc się wystarczającymi trudnościami na własnym okręcie, który także prowadził ogień w kierunku Szwedów’. Widząc jednak, że sytuacja „towarzysza” wymknęła się spod kontroli, Wessman wysłał ludzi z dwiema linami holowniczymi oraz obrzucił wyzwiskami i pogróżkami dezerterów, którzy ukrywali się w krzakach przed Szwedami. Krzyczał, że nie powinni byli opuszczać statku, bo jeśli stracą swój okręt, nie będą mieli po co wracać do Gdańska. Chyba, że zechcą zawisnąć na szubienicy za złamanie przysięgi.
Kapitan Moylekens tłumaczył koledze z rozbrajającą szczerością: „Co miałem robić? Ja jestem sam jeden, a załoga nie chciała zostać”. Wizja stryczka zmieniła jednak i jego podejście do sprawy. Dobył szabli i z wielkim animuszem zaczął gonić swoją załogę po wałach, zachęcając marynarzy, by wrócili na stanowiska. Równocześnie dwie łodzie z „Króla Dawida” (dowodzony był przez admirała Grzegorza Fentrossa, uzbrojony w lekkie działka, hakownice i garłacze) starały się nie dopuścić Szwedów do uwięzionego w piaskach rzecznych okrętu.
W tym czasie urzędnicy Królewskiej Komisji przybyli na pole bitwy. Z niepokojem przyglądali się walczącym. Było dla nich jasne, że okręty, dotąd stojące na Wiśle, długo nie wytrzymają natarcia. Ogień z armat i muszkietów był tak silny, że Posse nie zaryzykował przedarcia się w pobliże miejsca walki. Przez umyślnych wysłał kapitanom rozkaz natychmiastowego wycofania się. Około godziny szóstej na kotwicowisku pojawił się bosman Jakub Zlicke z rozkazem od komisarzy, aby wszystkie okręty podniosły kotwice i ruszyły w stronę Gdańska. Niestety, biegnący od morza lekki wiatr całkowicie ucichł i opadły żagle na okrętach, które wolno sunęły w górę Wisły. Sprzyjający Szwedom silny nurt rzeki wystawiał je na łatwy cel wrogiej artylerii.
Posse bezskutecznie usiłował się skontaktować z admirałem Fentrossem, który z szalupy starał się kierować akcją osłaniania ogniem oraz ratowania palącego się „Feniksa” i został zniesiony prądem rzeki tak daleko, że nie mógł usłyszeć głosu komisarza. Marynarze naciskali na wiosła, starając się powrócić na miejsce i wyjść z pola ostrzału. Na próżno, jedna z zabłąkanych kul trafiła admirała prosto w pierś, odbierając mu życie w jednej chwili. Jeszcze o tym nie wiedząc, Posse zwrócił się do podkomendnego Fentrossa, porucznika Joachima Reihawena, który znajdował się w drugiej łodzi z „Króla Dawida”, aby objął dowodzenie i wyprowadził okręty ze strefy nieprzyjacielskiego ognia.
Tymczasem na „Feniksie”, ściąganym z mielizny dzięki pomocy marynarzy z „Arki Noego” i „Króla Dawida”, wszystko wracało do normy. Załoga gasiła pożary, przygotowywano do odpalenia działa i muszkiety. Zanim okręt ruszył z miejsca w kierunku stanowisk szwedzkiej artylerii poleciały kule, a plaża wypełniła się gryzącym w oczy prochowym dymem. W sukurs przyszły dwa statki wyposażone w solidną artylerię i liczne oddziały piechoty morskiej (oba dowodzone przez nowo mianowanych kapitanów): „Tygrys” (dwadzieścia pięć dział i osiemdziesięciu muszkieterów) z kapitanem Henrykiem Oloffsonem i „Wodnik” (siedemnaście dział i osiemdziesięciu muszkieterów) z kapitanem Hansem Schröderem. Prowadząc silny ostrzał, usiłowały nie dopuścić Szwedów do nabrzeża, a biorąc na siebie ogień artylerii wroga umożliwiły „rannemu” „Feniksowi” w miarę spokojne odpłyniecie w górę rzeki.
Walczący na pierwszej linii z wrogiem kapitanowie okrętów „Święty Jerzy” i „Arka Noego” domagali się przysłania wsparcia i zaopatrzenia. Komisarze wysłali gońca do kapitana Rotsteina, stacjonującego ze swoją kompanią piechoty w Sopocie, z poleceniem jak najszybszego przybycia. Apelowali również do Rady Miasta, prosząc ją usilnie o pomoc. Ich apel przyniósł jednak rezultat mało zadawalający. Tłumacząc się wyższą koniecznością, to jest obroną Wisłoujścia, zdecydowano się w końcu przetransportować na zachodnią stronę mały oddział dwudziestu muszkieterów. Żołnierze ci ponad godzinę marnowali proch, strzelając z ukrycia na wschodnią stronę, lecz z powodu znacznej odległość ich kule nie dolatywały do celu. Kapitan „Świętego Jerzego” dostał od komendanta Wisłoujścia, pułkownika w służbie Gdańska Petera Gottberaga, dwa cetnary prochu. Miał też otrzymać z magazynów twierdzy pięćdziesiąt pocisków, kiedy dotarł doń rozkaz komisarzy odwołujący go z pola walki.
Galeon podniósł kotwicę, postawił żagle i powoli zaczął się wycofywać. Czekająca na tę chwilę artyleria szwedzka momentalnie wstrzeliła się w cel. Kilka kul uderzyło o pokład statku, wybuchł pożar. Wśród czarnych oparów gryzącego w oczy, duszącego dymu, źle prowadzony przez sternika okręt utknął na mieliźnie po zachodniej stronie Wisły. Sytuacja stała się dramatyczna. Przy pomocy kilku ludzi, lin i szalup, szyper Piotr Barthels zdołał poruszyć drewnianym cielskiem „Świętego Jerzego”. Jednak uwolniony z mułu bezwładny galeon zaczął dryfować na wprost przygotowujących się do strzału baterii nieprzyjaciela. Przywitała go gwałtowna kanonada. Trafiony poniżej burty szybko zaczął nabierać wody. Na ten widok Szwedzi wzmogli atak, ich ostrzał trwał dopóty, dopóki cały kadłub statku i jego wysokie maszty nie ogarnęły płomienie.
Zanim to się jednak stało, królewscy komisarze, stojąc na wałach odległego Szańca Wapiennego na lewym brzegu rzeki, starali się zorganizować pomoc dla ginącego w nierównej walce okrętu, dumy polskiej floty, który w tym czasie pozostawał już zupełnie sam na placu boju. Do twierdzy w Wisłoujściu udał się zaopatrzony w błagalne listy kapitan Wessman, a kiedy nie pomogła jego interwencja, jego śladem podążył powszechnie znany i ceniony dowódca floty, Wilhelm Appelman. Mieli oni zorganizować pomoc w postaci kilku kompanii piechoty, które przy pomocy wiosłowych łodzi zamierzano przetransportować na ostrzeliwany okręt. Nie był to dobry pomysł. Tego zdania musiał być komendant twierdzy. Odwlekał swoją decyzję ponad godzinę, tak długo, aż było za późno.
Podczas walki na „Świętym Jerzym”, obok wielu marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, zginął trafiony pociskiem w lewą pierś oraz ramię kapitan Teschke. Ponieważ ogień artyleryjski wroga nie ustawał, a wręcz przeciwnie nasilał się z kwadransa na kwadrans, reszta załogi zdecydowała się opuścić płonący galeon, zeszła do łodzi i z brzegu przyglądała się, jak niszczy go doszczętnie, strzał po strzale, szwedzka artyleria. Pozostałe okręty w tym czasie zgrupowały się już na Wiśle w pobliżu Polskiego Haka. Ponieważ obawiano się dalszego ataku Szwedów, na pokładach królewskich jednostek zarządzono pełne pogotowie, wystawiono straże i wysłano patrol w kierunku nieprzyjaciela. Pod wieczór doniósł on, że wróg wycofał się i opuścił rejon Mlecznej Karczmy, zwijając także swój obóz.
W liście do króla z 6 lipca 1628 roku komisarze wyolbrzymiali liczbę atakujących Szwedów do dziesięciu tysięcy. Podawali, że były to doborowe oddziały piechoty wyposażone w działa, w dodatku osobiście dowodzone przez króla Gustawa II Adolfa. Ta dość nieprawdopodobnie brzmiąca informacja mogła wydawać się prawdziwa, gdyż król szwedzki znany był ze swej odwagi i w poprzednim roku został raniony w nogę („kula wydobyć się nie dawała, tak
iż krew rzucała się mu nosem i ustami”) podczas ataku na broniące dostępu do miasta od wschodniej strony, położone w widłach Wisły Gdańskiej i Elbląskiej, fortyfikacje Głowy Gdańskiej. Komisarze twierdzili autorytatywnie, że polska flota walczyła bardzo dzielnie, zadając wrogowi pokaźne straty: „Wprawdzie doznaliśmy sporej szkody poprzez stratę obu statków, ale ponieważ wróg się wycofał, mamy nadzieję, że uda się nam – jeśli Bóg tak zechce – ocalić armaty”. Jednocześnie stawiali poważne zarzuty gdańskim władzom, które nie wykazały gotowości w niesieniu pomocy zagrożonej flocie. W jej obronie – jak żalili się królewscy komisarze – „nie zabrzmiał nawet jeden bębenek” gdańskich regimentów.
Straty rzeczywiste były bardzo dotkliwe. Dwa statki – „Święty Jerzy” i „Żółty Lew” – spoczęły na dnie. „Feniks” otrzymał trzydzieści pięć trafień i był ciężko uszkodzony. Zginęło przeszło stu marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, admirał Fentross oraz dwaj kapitanowie Kizero i Teschke.
7 lipca, w akwenie portowym obok twierdzy w Wisłoujściu, przystąpiono do skomplikowanej operacji wydobywania armat z zatopionych wraków. Prace te miały trwać aż do sierpnia 1628 roku. Kilka kolejnych miesięcy trwała reperacja okrętów i uzupełnianie załóg. Tradycyjnie ruszyło również kolejne wielkie dochodzenie, mające wyjaśnić, kto jest odpowiedzialny za niepowodzenie. Do końca lipca przesłuchano trzydziestu sześciu uczestników bitwy. Winą obarczono nieżyjącego kapitana Teschke, uznając, że narażał on niepotrzebnie swój okręt podczas nieprzemyślanych manewrów na rzece oraz pojedynku artyleryjskiego z dobrze ukrytym przeciwnikiem. Oskarżono również kapitana Meylekensa z „Feniksa”, że opuścił swój okręt wraz z załogą.
Komisarze zakończyli swój raport zapewnieniem, że odtąd stale będą podnosić dyscyplinę i gotowość bojową załóg, a miejscem postoju okrętów stanie się teraz Polski Hak, znacznie bezpieczniejszy, bo znajdujący się w bezpośredniej bliskości silnych, miejskich fortyfikacji Gdańska. Ostrożność ta wydawała się w pełni uzasadniona, bowiem Szwedzi, wciąż znajdujący się na redzie, mogli w każdej chwili podjąć kolejne uderzenie.
Epilog, czyli królewski gest
Na początku stycznia 1629 roku Zygmunt III zdecydował się wysłać swoją flotę do Wismaru na pomoc hiszpańskim Habsburgom, uwikłanym w północny konflikt. Eskadra, składająca się z siedmiu okrętów, trafiła do obcego portu w momencie, gdy dotychczasowy sojusznik polskiego króla akurat zdecydował się zrezygnować z dalszych działań wojenno-morskich na Bałtyku, które były skierowane przeciwko Szwecji. Okręty stały więc w porcie bezczynnie tak długo, aż opuściły je załogi od wielu miesięcy pozbawione żołdu i zdjęto z nich niemal całe uzbrojenie.
Zygmunt III starał się odzyskać swoją flotę, ale robił to nadzwyczaj ślamazarnie. Kiedy więc Szwedzi zajęli Wismar w 1632 roku, to im przypadły niemal wszystkie stacjonujące tam okręty.
Waldemar Borzestowski i Natalia Müller
Pierwodruk: „30 Dni” 1/2010