
Artystyczna dusza w rodzinie marynarzy
Wojciech Zmorzyński ukończył wydział Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, kierunek Konserwatorstwo i muzealnictwo, ale - jak żartuje - nad tym wyborem zastanawia się do dziś. Urodził się w rodzinie marynarzy, która mieszkała w Gdyni. Z okna domu rodziców widać było morze.
- Zacząłem studiować dwa lata po zniesieniu stanu wojennego. Trwała komuna, nie myślałem kompletnie o tym, czym będę się zajmował za pięć czy dziesięć lat. Ale sztuka zawsze zawsze była dla mnie ważna, chociaż nie pochodzę z rodziny o tradycjach artystycznych. Chodziłem do VI LO w Gdyni, które też nie było artystyczne, więc to chyba kwestia osobowości i moich zainteresowań. Nawet zdawałem, to był mój pierwszy egzamin po maturze - do akademii (wtedy Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku) na grafikę - przyznaje.

Fascynacja marynistami pojawiła się już podczas studiów.
- Przygotowałem dwie duże wystawy Mariana Mokwy w Muzeum Narodowym w Gdańsku i dwie mniejsze poza muzeum, ale to był też temat mojej pracy magisterskiej. Byłem uczniem Zygmunta Waźbińskiego, bardzo specyficznego profesora z Torunia, który mnie znienawidził po wybraniu tego tematu, bo Mokwa był wtedy mało znany jeszcze, no i kaszubski malarz, więc to dla profesora, który interesował się sztuką włoskiego renesansu było nie do przyjęcia - śmieje się kurator. - Ale okazało się, że to był bardzo dobry wybór.
Po gdańskich wystawach, które wpłynęły na promocję artysty, również raczkujący w latach 90. polski rynek sztuki zauważył Mokwę. Obrazy malarza zaczęły się na nich pojawiać, a Zmorzyński stał się specjalistą od jego twórczości, ale też innych malarzy morza: Ignacego Klukowskiego, Henryka Baranowskiego czy Antoniego Suchanka.

- Od 40 lat śledzę to, co się dzieje wokół Mokwy, które obrazy się pojawiają. Znam jego rodzinę, przyjaciół. Mam oko na niego cały czas. Mimo, że już zajmuję się innymi sprawami, to ciągle ten Mokwa jest mi bliski. Później to już był mały krok do marynistyki.
Dziadka - rybaka sportretował Antoni Suchanek
Jednak okazuje się, że jak każdy przypadek, również ten wybór ma w sobie kroplę metafizyki.
- Mój dziadek ze strony mamy były rybakiem - wspomina Zmorzyński. - Nie takim klasycznym, ale pod koniec lat 20. XX wieku z Poznańskiego przyjechał z grupą naukowców do Helu. Tam postanowił w pewnym momencie, że zacznie na poważnie łowić ryby. Był pionierem rybołówstwa dalekomorskiego, bo z tego Helu nawet przed wojną wypływał na Morze Północne, co nie było wtedy takie oczywiste. Wiedziałem, że mojego dziadka, który przeżył wojnę i przeniósł się w 39. roku do Gdyni, w latach 50. rysował i malował Antoni Suchanek, czyli też wielka postać polskiej marynistyki: doskonały portrecista, malarz kwiatów, kobiet… Kilka lat temu na aukcji zobaczyłem portret malowany farbą temperą. Od razu wiedziałem, że to jest mój dziadek! Poznałem go po nosie. Myślałem, że spadnie na aukcji, nikt tam specjalnie o Suchanka nie walczy, choć jest świetnym malarzem, ale tu nagle, do jakiegoś takiego portretu nieznanego mężczyzny z fajką i z czapką rybacką powstała wielka licytacja. Byłem naprawdę wkurzony, ale potem sobie pomyślałem: “no nikt nie może kupić dziadka!”. I walczyłem o niego do końca.
Cała rozmowa z Wojciechem Zmorzyńskim: