• Start
  • Wiadomości
  • Wróblewscy - zamknęli dom dziecka, otworzyli hotel społecznie odpowiedzialny [SYLWETKA]

Wróblewscy - zamknęli dom dziecka, otworzyli hotel społecznie odpowiedzialny [SYLWETKA]

Społecznicy, idealiści, ludzie z misją - do Marianny i Piotra Wróblewskich pasuje wiele tego typu określeń. Połączyła ich praca na rzecz dzieci i wielka miłości, którą początkowo oboje wypierali. To dzięki nim w 2008 roku przestał istnieć „bidul”, czyli wielki dom dziecka na Oruni. W jego miejsce powstały Domy dla Dzieci, wypełnione ciepłem, obowiązkami i normalną codziennością.
11.07.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Marianna i Piotr Wróblewscy - w recepcji So Stay Hotel.

Przy pierwszym poznaniu, to Piotr jest bardziej otwarty, więcej się uśmiecha i więcej mówi. Marianna też jest sympatyczna, choć trochę zdystansowana. Siadamy w części restauracyjnej So Stay Hotel. W hotelu społecznie odpowiedzialnym, który prowadzą od roku. “Społecznie odpowiedzialny” w tym miejscu oznacza, że zatrudnia się tu młodych ludzi, którzy mieli utrudniony start w dorosłe życie, bo wychowywali się poza rodziną.

To niezwykła inicjatywa. Tak samo, jak niezwykli okazują się moi rozmówcy. Z każdym wypowiadanym zdaniem czuję, że jest jakoś inaczej niż podczas standardowych wywiadów. Zamawiam kolejną kawę, rozmawiamy o wiele dłużej niż planowałam, bo tematy jakoś nie chcą nam się skończyć.

I love Marianna

Gdy Marianna opowiada mi osobiste historie o Piotrze, jak się okazuje, szalonym romantyku, początkowo trudno mi uwierzyć, że jest tak pomysłowy. Ona nie zawsze pamięta o swoich świętach, on nie pozwala jej zapomnieć.

- W zeszłym roku zadzwonił do mnie i powiedział, że rozbił cudze auto - opowiada Marianna Wróblewska. - Kazał wziąć dowód i kartę kredytową, i szybko udać się we wskazane miejsce. Pomyślałam, że jeśli mnie wkręca, to go zabiję - wspomina. - A jeśli rzeczywiście uszkodził czyjś samochód, to też go zabiję (śmiech). Przyjechałam na miejsce, a on czekał z winem i kwiatami. Miał na sobie koszulkę z napisem „I love Marianna”. To były moje imieniny. Kompletnie o nich zapomniałam.

Takich historii w życiu Wróblewskich było więcej. Piotr podczas pobytu w szpitalu potrafił z niego uciec, w szlafroku wsiąść do taksówki, kupić po drodze kwiaty, porzucić je pod drzwiami Marianny i zniknąć. Jego żona mówi, że ma masę pomysłów, które podnoszą temperaturę w ich związku. Widać, że są ze sobą szczęśliwi, ale ich droga do szczęścia była wyboista.

Studentka pedagogiki, uciekinier przed wojskiem

Oboje chcieli studiować pedagogikę. Mariannie, która na studia do Gdańska przyjechała z Ornety, udało się. Piotrowi nie. Szukał schronienia przed wojskiem i znalazł je w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. Pracował z młodzieżą niepełnosprawną intelektualnie. Marianna od zawsze wiedziała, że chce pracować z dziećmi, ale nie jako nauczycielka. Gdy podjęła studia na Uniwersytecie Gdańskim, pukała od drzwi do drzwi różnych placówek. Szukała swojego miejsca, zajęcia, które stanie się jej zawodowym wyzwaniem. I tak trafiła do ośrodka, w którym pracował Piotr. Nie przez wzgląd na niego, ale przez charakter pracy, poczuła, że jest we właściwym miejscu.

Przeznaczenia nie da się oszukać

Pracowali razem, przyjaźnili się i... tłumili uczucia, które w nich rosły. Pozostawali nie tylko w sferze niedopowiedzeń, ale także w innych związkach. Marianna i Piotr to ludzie z wysoką kulturą osobistą. Ludzie, którzy intuicyjnie wiedzą, co jest dobre, a co złe. Takich jak oni zwykło się określać mianem porządnych. A porządni ludzie nie krzywdzą przecież bliskich. Czasem tylko, myśląc o dobru innych, zapominają o swoim.

- Myślę, że uczucie tkwiło w nas od samego początku, ale byliśmy tak dumni, że postanowiliśmy je wyprzeć i uszanować prywatne życie każdego z nas - mówi Piotr Wróblewski. - Sami to sobie skomplikowaliśmy. Czuliśmy zaangażowanie, ale baliśmy się uzewnętrznić. Bo były zobowiązania, bo nie wypada, bo mając narzeczoną, nie miałem odwagi wyznać Mariannie miłości. Myślałem, że źle mnie oceni.

- Uważałam, że nie powinno się wchodzić z butami w cudze życie, że nie buduje się szczęścia na łzach innych - dodaje Marianna.

Marianna była na ślubie Piotra. Łączyła ich przecież przyjaźń, a także to, co kryło się pod nią. Coś, o czym nigdy głośno nie rozmawiali. Namówiła go, żeby raz jeszcze spróbował podjąć studia. Posłuchał. Rozpoczął zaocznie studia pedagogiczne. W pewnym momencie poczuli, że nadszedł czas, by ich drogi się rozeszły. Znowu bez deklaracji i zbędnych słów, próbowali funkcjonować z dala od siebie. Nie trwało to długo. Szczęście dopominało się o swoje.

Oruńskie klimaty i szczęśliwy finał

W 1996 roku MOPS powierzył Mariannie tworzenie nowej placówki przy ul. Gościnnej na Oruni. Przesłanie miało być takie samo, jak miejsca w którym wcześniej pracowała z Piotrem. Poprosiła go o pomoc. Razem zaczęli tworzyć placówkę dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. To był początek „oruńskich klimatów”, jak sami określają tamten czas.

Widząc dzieci bez celu krążące po Oruni, postanowili stworzyć również świetlicę środowiskową. Zostawali po godzinach, bezpłatnie. Ich pomysł sprawdził się.

- Lata dziewięćdziesiąte to był trudny czas dla osób z niepełnosprawnością intelektualną - wspomina Marianna. - Pamiętam, że kiedy jeździliśmy na wycieczki, ludzie ustępowali naszym podopiecznym miejsca w tramwajach. Byliśmy zszokowani.

W okresie oruńskim zdecydowali w końcu, że czas zawalczyć o własne szczęście. Związali się. Uznali, że nie wypada, by będąc w związku, pracowali w tym samym miejscu. Piotr pozostał na stanowisku w ośrodku. Marianna rozpoczęła pracę w samorządzie.

Wróblewskich Połączyła miłość i potrzeba zmieniania świata na lepsze.

„Bidul”, czyli sierociniec z koszmarów

Na miejscu oruńskiego „bidula” dzisiaj znajduje się Polsko - Japońska Akademia Technik Komputerowych. Zaraz po wojnie w budynku przy ul. Brzegi powstał sierociniec, który nigdy nie cieszył się dobrą sławą. Moloch, w którym przebywało 82 dzieci. Pełen nieprawidłowości, zaniedbań i przemocy między dziećmi. Także seksualnej.

W 2003 roku Piotr Wróblewski objął stanowisko dyrektora tej placówki. To było dla niego prawdziwe wyzwanie. Otworzył puszkę Pandory. Spędzał tam całe dnie, choć na świecie pojawiła się już ich pierwsza córka. Marianna po pracy jeździła z córeczką do Piotra. Emocjonalnie wspominają ówczesne wieczory. Gdy oznajmiali małym podopiecznym, że wracają do domu, dzieci wsiadały do samochodu prosząc, by zabrali je ze sobą. Mieli umowę - pozwalali im jechać w aucie 50 metrów. Ich podróż kończyła się w miejscu, gdzie zaczynała się brama wyjazdowa z domu dziecka.

Pod naporem codziennych emocji, Wróblewscy szukali strategii, jakiegoś rozwiązania, by „bidul” przestał istnieć.

- Pamiętam, jak Piotr zaprosił na wizytację prezydenta Pawła Adamowicza - wspomina Marianna. - Pokazał wszystkie mankamenty tego miejsca: sypiący się do gotującej zupy tynk, jedną osobę na nocnym dyżurze, która miała pod opieką 82 dzieci, dziesięcioro maluchów śpiących jedno na drugim, brud i obdrapane kanapy - wylicza. - Piotr pokazał prezydentowi ten dom z prawdziwej perspektywy. Paweł Adamowicz był w szoku.

Gdańska Fundacja Innowacji Społecznej

Wróblewscy dopięli swego. W 2008 roku „bidul” został zamknięty. Podopieczni placówki stopniowo przeprowadzani byli do mniejszych domów dziecka tworzonych przez Miasto Gdańsk. Ponieważ proces wyprowadzania dzieci trwał długo, w 2007 powstała Gdańska Fundacja Innowacji Społecznej, a wraz z nią w Gdańsku zaczęły pojawiać się domy, które niczym nie przypominają domów dziecka.

Nie ma na nich szyldów, ani wiszących regulaminów - choć nie oznacza to, że nie ma w nich reguł. Są obowiązki, którymi wszyscy domownicy muszą się dzielić, jak w każdym domu. Razem jedzą posiłki, gotują, sprzątają. To domy dla dzieci, a nie domy dziecka. W każdej z takich kameralnych placówek mieszka czternaścioro podopiecznych, kadra liczy sześć osób.

Wróblewscy pomyśleli też o pierwszych miejscach pracy dla dzieci z domów fundacji. Tak powstała Kawiarnia Kuźnia na Oruni i So Stay Hotel na Siedlcach, w których wychowankowie stawiać mogą pierwsze kroki w dorosłość i zarabiać swoje pierwsze pieniądze.

Poszli dalej. Ich ostatnim tworem są tak zwane “mieszkania wspomagane”, przeznaczone dla wychowanków domów, którzy uczą się w nich samodzielnego życia.

Choć Wróblewscy podkreślają, że ich dzisiejsze działania, to w rzeczywistości praca wielu ludzi, nie można odmówić im wyjątkowości. Z taką empatią i poczuciem misji chyba trzeba się urodzić. Wróblewscy mają trzy córki. Czy dziewczynki pójdą śladami rodziców? Możliwe. Na koniec spotkania Marianna opowiedziała historię, jak najmłodsza z córek - ośmiolatka, wciskała parasolkę napotkanemu na ulicy bezdomnemu. Okropnie wtedy lało.

TV

Każdy może pomóc