Agata Olszewska: Być może nie wszyscy wiedzą, ale festiwal Wilno w Gdańsku, którego tegoroczna, 18. edycja odbędzie się w dniach 3-5 września, powołany do życia został prawie 20 lat temu z inicjatywy śp. prezydenta Pawła Adamowicza...
Agnieszka Owczarczak, przewodnicząca Rady Miasta Gdańska: - Dokładnie tak. Myślę, że będąc związanym rodzinnie z Wileńszczyzną - jego rodzice zostali przesiedleni z Wilna w 1946 roku, prezydent był szczególnie uwrażliwiony na to, jak wielu gdańszczan pochodzi z tamtych stron. Stąd wzięła się potrzeba zorganizowania imprezy, która skupiałaby takie osoby, pokazywała ich korzenie, przypominała, skąd pochodzą. Ten festiwal ma już bardzo długą tradycję, co pokazuje, że był i jest potrzebny w przestrzeni Gdańska.
Jak Pani wspomniała, w Gdańsku żyje wielu mieszkańców, którzy mają kresowe korzenie. Tylko co to dzisiaj znaczy „mieć kresowe korzenie”, i w czym one się przejawiają?
- Dla mnie to jest rodzinna pamięć. W Gdańsku jest w tej chwili nie tylko pokolenie, które faktycznie przybyło z rejonu Wileńszczyzny, ale także ich potomkowie. Im przekazywana jest pamięć, która mówi o tym, jaka jest nasza przeszłość, skąd są nasi przodkowie, jakie są tradycje naszej rodziny. W codziennym życiu przejawia się to na przykład w potrawach, które w danej rodzinie są przygotowywane.
Pani także ma korzenie wileńskie?
- Tak, z Wileńszczyzny pochodzili moi dziadkowie ze strony taty. Nie przybyli jednak do Gdańska - po wojnie osiedlili się na Warmii. Dopiero mój tata przyjechał tutaj na studia, z rodzeństwem, i już tu zostali.
Co dla Pani jest najważniejsze, z tego co przekazali kresowi dziadkowie?
- Powtarzali, szczególnie babcia, że jesteśmy stamtąd. Dbali o to, byśmy pamiętali. Ta pamięć była tym mocniejsza, że moja babcia przyjechała na Warmię z siostrą, jako najstarsze z rodzeństwa, ale dwoje rodzeństwa zostało. A potem nie mieli już możliwości przyjechać na tereny, które stały się terenami Polski. Żyliśmy więc w poczuciu, że my jesteśmy tutaj, a część naszej rodziny została.
Najłatwiej przekazuje się kulinarne tradycje. W kuchni babci zawsze pojawiała się babka ziemniaczana, cepeliny, czyli pyzy ziemniaczane z mięsem... U mojego dziadka - miałam 8 lat, kiedy zmarł - jadało się natomiast ogórki świeże z lejącym się miodem i zacierkę na mleku na śniadanie.
Pamiętam wiele historii rodzinnych opowiadanych przez babcię, tatę czy ciocię. Mój pradziadek ze strony babci wyjechał do pracy do Stanów Zjednoczonych. Ten wyjazd miał na niego silny wpływ, był tam długo, na Wileńszczyznę wrócił, żeby się zająć swoimi rodzicami i już został. Miał trzy córki i syna, i wszystkich wysłał do szkoły. Sąsiedzi - to wszystko się działo w małym miasteczku - pukali się w głowę. Mówili, że zwariował, bo kształci córki. Moją babcię wysłał do liceum w Wilnie, gdzie przed wojną zrobiła małą maturę. Dzięki niej, jak w 1945 roku przyjechała do Polski, została nauczycielką języka polskiego i potem dyrektorką szkoły podstawowej w Kiwitach. To by się nie stało, gdyby pradziadek nie zobaczył kawałka świata - dzięki czemu rozumiał, jak bardzo wiedza jest potrzebna i uparł się, by za wszelką cenę wykształcić córki.
Aktywnie wspiera Pani festiwal Wilno w Gdańsku, także swoją obecnością. Dlaczego to jest ważna impreza?
- Po pierwsze dlatego, że wiedząc, jak wielu gdańszczan pochodzi z tamtego rejonu i jak mocno czują się związani z Wileńszczyzną, uważam, że warto kultywować właśnie tę pamięć i tradycję, i co ważne - pokazywać, skąd przyszli Ci, którzy odbudowywali Gdańsk po II wojnie światowej. To, że Gdańsk dzisiaj wygląda tak, jak wygląda, jest w bardzo dużej mierze zasługą tych mieszkańców, którzy osiedlili się tutaj przychodząc w dużej grupie z Wileńszczyzny.
Po drugie, w otwartej mimo wszystko cały czas Europie, w otwartym świecie, warto, żebyśmy nawiązywali relacje z naszymi sąsiadami, pokazywali to, co dzisiaj jest interesujące na Litwie i w Polsce, i wymieniali doświadczenia, również kulturalne, bo festiwal Wilno w Gdańsku możliwy jest dzięki współpracy na wielu polach - sztuki, muzyki, ale też handlu, działań społecznych. To wydarzenie nie tylko pielęgnuje pamięć o historii, ale pokazuje aktualną kulturę i zwyczaje obu miast. Myślę, że wzajemne pokazywanie tego, co dzisiaj jest cenne w naszych miastach, może być interesujące i dla mieszkańców Gdańska, i dla mieszkańców Wilna.
Od wielu lat sporo tych samych osób pracuje przy realizacji tego festiwalu, z obu stron. Uczestnicy bardzo chętnie przyjeżdżają, zarówno z Wilna do Gdańska, jak i z Gdańska do Wilna. Dzięki temu w ciągu 18. edycji wytworzyło się bardzo wiele wspólnych więzi. To bardzo ważny element tego festiwalu.
Czy bliźniaczy festiwal Gdańsk w Wilnie, podczas którego swoją sztukę i rękodzieło pokazują nasi artyści, cieszy się u litewskich partnerów zainteresowaniem tamtejszych mieszkańców?
- Tak, to impreza, która przyciąga mieszkańców Wilna, nie tylko tych, którzy czują się związani z Polską - bo przecież zostało tam wielu Polaków, którzy nie mogli, bądź nie chcieli przyjechać tutaj pod koniec wojny. Oni zachęcają kolejne pokolenia. Przyjeżdżają też Litwini z różnych miast. Myślę, że to na tyle ciekawa impreza, że może zainteresować wszystkich.
A czy festiwal Wilno w Gdańsku może być interesujący dla mieszkańców Gdańska, którzy nie mają kresowych korzeni?
- Zdecydowanie. Oprócz wydarzeń związanych z historią czy wspomnieniami, odbywają się bardzo ciekawe koncerty różnej muzyki, w tym rockowej. Powinny spodobać się młodszej i starszej publiczności, nawet jeśli nazwa zespołu nic im nie mówi - zawsze warto poznać artystów z innego kraju. Warto zajrzeć także dlatego, że to świetna okazja, żeby zrobić zakupy rękodzieła i produktów spożywczych, takich jak ciemny chleb litewski, ciasta czy wędliny. Kulinaria są ważnym elementem festiwalu. Myślę, że wielu gdańszczan przychodzi właśnie z tego powodu.
Więcej o festiwalu Wilno w Gdańsku przeczytasz TUTAJ