• Start
  • Wiadomości
  • "Wieś sprawiedliwych" - film o bohaterach z Pomieczyna. Powstaje dzięki zbiórce - możesz pomóc

"Wieś sprawiedliwych" - film o bohaterach z Pomieczyna. Powstaje dzięki zbiórce - możesz pomóc

O tym, jak mieszkańcy kaszubskiej wsi Pomieczyno podczas Marszu Śmierci ratowali więźniów obozu koncentracyjnego KL Stutthof opowie filmowy reportaż Andrzeja Dudzińskiego i Tomasza Słomczyńskiego „Wieś sprawiedliwych”. Premierę zaplanowano na grudzień 2019 roku, obecnie trwa zbiórka na platformie crowdfundingowej Polkpotrafi.pl.
20.07.2019
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Jeden z bohaterów „Wsi Sprawiedliwych”, Albin Kwidziński
Jeden z bohaterów „Wsi sprawiedliwych”, Albin Kwidziński
Fot. Tomasz Słomczyński


„Wieś sprawiedliwych” będzie opowiadać o wydarzeniach z przełomu stycznia i lutego 1945 roku we wsi Pomieczyno koło Kartuz. Producentem filmu jest Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, reżyserem Andrzej Dudziński, a współscenarzystą, pomysłodawcą i producentem wykonawczym Tomasz Słomczyński. Bohaterami będą ostatni świadkowie, udzielający pomocy więźniom obozu koncentracyjnego Stutthof.

Projekt realizacji filmu uzyskał dotację z Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, jednak dwukrotnie niższą niż budżet przedsięwzięcia. Dlatego twórcy zwracają się o pomoc do przyszłych widzów i sympatyków - na internetowej platformie PolakPotrafi.pl trwa zbiórka funduszy na realizację dokumentu. Do końca kampanii zostały trzy tygodnie, wspomóc można dowolną kwotą tutaj: polakpotrafi.pl/projekt/wies-sprawiedliwych.

 

Poniżej reportaż Tomasza Słomczyńskiego o wsi Pomieczyno i Marszu Śmierci. PRZECZYTAJ

Monikę ludzie we wsi pamiętają, a jakże. Nic nie wiedzieli, że ukrywała Żydówkę. Monika zaś nigdy nie wyjawiła swojej tajemnicy. Zdziwieni są, że przed pięciu laty w Izraelu, w Instytucie Yad Vashem uhonorowano ją tytułem Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata. O tym także ludzie we wsi nie wiedzieli. Ale nie robi to na nich specjalnego wrażenia.

Wzruszenie ramionami.

- Tu wszyscy ratowali, a nikt nigdy im nie nadawał żadnych tytułów.

- Jak to - wszyscy ratowali?

- No zobacz pan - starszy człowiek przed sklepem w Pomieczynie k. Kartuz pokazuje ręką - tam mieszkali Pipkowie, tam mieszkają Meringowie, tam Kwidzińscy, tu mieszka Halman. Oni wszyscy ratowali, przechowywali, Polaków, Niemców, Rosjan. I jakoś nikt o tym nie mówi. Monika Szwertfeger wcale nie była wyjątkiem.

 

Alojzy Potrykus z kanką, w której woził grochówkę dla więźniów
Alojzy Potrykus z kanką, w której woził grochówkę dla więźniów
Fot. Tomasz Słomczyński

 

Ucieczka

Lusia Pińczuk miała szczęśliwe i dostatnie dzieciństwo. Przed wybuchem wojny w Wilnie rozpoczęła studia na wydziale farmacji. W 1940 świat dwudziestoczterolatki runął niespodziewanie. Trafiła do getta. Jej cała rodzina zginęła w masowych egzekucjach. Kolejne miejsca katorgi, kolejne obozy, w końcu transport do Stutthofu, gdzie 25 stycznia rozpoczyna sie ewakuacja, tzw. Marsz Śmierci. Lusia w kolumnie 900 więźniarek opuszcza bramy obozu.

Więźniowie brną przez śnieg, w dwudziestostopniowym mrozie. Idą kolumny kobiet, dzieci i mężczyzn. Kto upada, na miejscu zostaje rozstrzelany. Śmierć - z głodu, wycieńczenia i od esesmańskiej kuli, zbiera żniwo - połowa z ewakuowanych więźniów nie zdoła przeżyć okrutnej ewakuacji.

W jednej z kolumn idzie Lusia Pińczuk. Z początkiem lutego, po kilku dniach marszu dociera do wsi Pomieczyno. Tu udaje jej się uciec. Mamy dziś dwie wersje wydarzeń: w jednej Lusia upada nie mogąc iść dalej. Jeden z esesmanów nie oddaje strzału, zostawia dziewczynę na śniegu i odchodzi. W drugiej wersji ktoś - nieznany mężczyzna - pomaga jej uciec z kolumny więźniów - narzuca koc na jej pasiak i wyprowadza ją na wolność. Która z wersji jest prawdziwa? Nie wiadomo i zapewne już nie dojdziemy prawdy. Nie żyje już Lusia Shimmel (z domu Pińczuk), nie żyje także Monika Szwetrfeger, która przyjęła ją wtedy pod swój dach.

Pozostają więc tylko ślady, tropy, które czasem są niejednoznaczne, niewyraźne, zasypane okruchami niepamięci, rozmyte płynącym nieubłaganie czasem.

 

Napis

Tropienie jest przygodą. Tropiciel nigdy nie wie, dokąd trafi.

- Wszyscy we wsi pomagali.

Ile w tym stwierdzeniu jest przesady, a ile prawdy? I jak to możliwe, że dotychczas informacja ta nie trafiła na czołówki ogólnopolskich gazet?

"Stutthof jidze" - to po kaszubsku. Po polsku znaczy: "Stutthof idzie". W 1945 roku wiadomość tę przekazywali sobie Kaszubi z ust do ust. To również tytuł niewielkiej książeczki, która została wydana dzięki staraniom miejscowego proboszcza - ks. Henryka Zielińskiego i członków tutejszego Stowarzyszenia Kolpinga. Można ją nabyć na plebanii za "co łaska". Nigdy nie trafiła do księgarń.

Są w niej spisane relacje osób, które pamiętają Marsz Śmierci, gdy kolumny więźniów przechodziły przez Pomieczyno.

W nocy z 1 na 2 lutego 1945 roku Niemcy postanowili na noc zamknąć więźniów w miejscowym kościele.

Drewniany kościół w Pomieczynie pełen jest uroku. Specyficzny zapach drewna, święte obrazy, ławki pamiętające z nazwiskami parafian, którzy zasiadają w nich co tydzień.

Kościółek skrywa jednak tajemnicę.

Wytrawny tropiciel zwraca uwagę na szczegóły, których nie widać na pierwszy rzut oka.

Napisy. Więźniowie, w akcie rozpaczy, pozostawiali po sobie ślad. Jest coś w takiego w naturze człowieka, że nie chce ginąć bezpotomnie, anonimowo. Pragnie przed śmiercią obwieścić światu, że był, istniał, żył. Pozostawić po sobie ślad, choćby najmniejszy, ledwie widoczny.

Niektóre wyryte w drewnie napisy przetrwały do dziś. Byłem tu, data. Żyję. Jeszcze...

 

Pistolet przy skroni

- Wszyscy we wsi pomagali.

2 lutego 1945 roku Niemcy urządzili obławę na zbiegłych więźniów.

Albin Kwidziński wspomina jak jego ojcu esesman przyłożył do głowy pistolet.

- Gdzie ukrywasz zbiegów?

- Nie ukrywam. Nikogo tu nie ma.

Władysław Garbarczyk, który trafił do ich domu, i znalazł tu schronienie i opiekę, w tym momencie leżał w sienniku, kilka metrów obok. Gdyby drgnął, poruszył się, rodzina Kwidzińskich zostałaby rozstrzelana. Albin miał wówczas 12 lat. Dokładnie pamięta tę scenę.
 
Czesław Mering miał lat 7. Esesmani nie znaleźli dwóch ukrywających się szopie uciekinierów.
 
Edmund Halman wspomina, jak do jego domu przyszedł sołtys z żołnierzami, żeby zwerbować jego ojca do pomocy przy pilnowaniu więźniów. Niemcy uważali Halmanów za "swoich". Nie zwrócili uwagi na obcego, który siedział przy stole w izbie. To był uciekinier z Marszu Śmierci.
 
Zosia Doering, osiemnastolatka, wyprowadziła więźnia spod kościoła.

Urszula Pipka, szesnastolatka, także wyprowadziła więźnia - Niemca, z prowizorycznego lazaretu, który urządzono w domu Konkelów.

Emilia Waleska pod chustą wyprowadziła dwie osoby - Żydówkę i polskiego chłopca. Nakryła go chustą i dała mu garnek - wyglądał, jak miejscowy, który przyszedł z jedzeniem, by dokarmić więźniów.
 

Kościół w Pomieczynie
Kościół w Pomieczynie
Fot. Tomasz Słomczyński


Chochla

Garnek w tym momencie to był sprytny rekwizyt, wskazujący że jego posiadacz z pewnością jest miejscowy. Z garnkami, kankami, wiadrami, koszami z jedzeniem Kaszubi przychodzili cały czas.

Alojzy Potrykus przyniósł kankę grochówki. Z grochówką przyjechała pod kościół również Zosia Doering. Bronisława Kwidzińska stawiła się z zupą z brukwi. Inni od rana nieśli chleb, wiadra kawy, gotowane pulki, czyli ziemniaki.

Pod kościołem zebrał się tłum. Więźniowie byli zamknięci w środku. Miejscowe kobiety, po niemiecku - niemal każdy tu mówił w tym języku, zaczęły gwałtownie domagać się wypuszczenia "stutthofowych" i dopuszczenie ich do przygotowanego posiłku.

Niemcy nie zawsze pozwalali więźniom brać jedzenie od miejscowych. Jeden ze strażników zaczął bić po głowie chochlą sięgających po zupę. Widząc to, Urszula Pipka rzuciła się na niego, wyrwała mu chochlę i po niemiecku zrugała. Strażnik odpuścił - więźniowie mogli się posilić.

Lista pomagających jest długa, w książeczce "Stutthof jidze" zgromadzone są relacje 19 osób, mieszkańców Pomieczyna i okolicznych mniejszych wsi. W 1945 roku byli dziećmi i nastolatkami, pomoc organizowali najczęściej ich rodzice. Oni sami aktywnie włączali się - na tyle, na ile mogli z racji wieku, w działania, które wyglądają na masową, spontaniczną i nieźle zorganizowaną akcję.

 

Bohaterowie?

Jest coś, co ich wszystkich łączy. Dzisiaj, po 74 latach od tamtych wydarzeń, gdy ostatni świadkowie występują przed reporterską kamerą, widać wyraźnie, że samo opowiadanie o wydarzeniach z lutego 1945 roku sprawia im trudność. Łzy podczas wywiadów są jakby wpisane w te wspomnienia. Trudność także sprawia im pytanie, które pada wielokrotnie:

- Czy rodzice byli bohaterami?

Często w tym momencie następuje chwila ciszy. Nietrudno domyślić się, że w ciągu kilku dekad nikt nigdy nie nazywał w ten sposób mieszkańców Pomieczyna. Nikt obcy, spoza wsi. Bo też nikt obcy nigdy nie dopytywał o wydarzenia z lutego 1945 roku.

 

Milczenie

Tropiciel nie ustaje w tropieniu, dopóki widzi jakiekolwiek tropy. Brnie dalej, gnany ciekawością.

Pani Teresa Kwidzińska dobrze pamięta Monikę Szwertfeger. Przychodziła do niej jako dziecko. W pamięci pozostał obraz starszej pani, siedzącej przy piecu, z kotami i psami (Monika nie miała własnych dzieci), przemawiającej do zwierząt jak do ludzi. Częstującej dzieci kakaem i cukierkami. Zawsze pogodnej, uśmiechniętej i raczej wycofanej. Nie widywało się jej plotkującej pod sklepem, nie, to byłoby zupełnie niepodobne do pani Moniki. Zawsze skromna, nigdy złego słowa o nikim nie powiedziała. Nigdy się nie skarżyła. Ale lekko jej nie było. Żyła w biedzie, chociaż była osobą szczęśliwą.

Pani Teresa Koszałka, jako siostra PCK opiekowała się Moniką, gdy była już staruszką.

- Nigdy nie słyszałam od niej żeby narzekała. Siedziałyśmy sobie, obierałyśmy ziemniaki, i gadałyśmy. O tym, że pranie się nie wysuszy, bo ciągle pada, o tym, co jeszcze jest do zrobienia w gospodarstwie. A jak nie rozmawiałyśmy, to sobie razem śpiewałyśmy. Pani Monika pięknie śpiewała. Najczęściej pieśni kościelne, ale nie tylko. Na ścianie miała sporo świętych obrazów, wiara z Boga była dla niej bardzo ważna.

Osoby, które ją znały i pamiętają, nie dziwią się, że otworzyła drzwi i serce przed uciekającą z Marszu Śmierci Żydówką.

- Jeśli ktoś miałby narazić siebie na niebezpieczeństwo, żeby pomóc drugiemu człowiekowi, to właśnie byłaby to pani Monika. Tak, ona taka właśnie była. Cała dla innych.

- Ale dlaczego przez lata milczała?

Pani Irena Kwidzińska również i temu się nie dziwi. Opowiada o sobie, żeby dokładnie wytłumaczyć, że milczenie "na te tematy" było doświadczeniem całego pokolenia.

- Pamiętam, że kiedy dorośli zaczynali mówić o wojnie, wypraszali nas z pokoju. Siedzieliśmy czasem pod drzwiami i podsłuchiwaliśmy. Mówili coś o Niemcach, Rosjanach. Ale nic z tego nie rozumieliśmy. O wojnie, jeśli się mówiło, to tylko we własnym gronie, i nie były to opowieści dla dzieci. Pewnie chodziło oto, żebyśmy obcym, w szkole, nie mówili, co usłyszeliśmy w domu. Mogłyby byc z tego nieprzyjemności. Nie dziwi więc, że pani Monika także nikomu nie opowiedziała swojej historii.

 

"Niemieckość"

Wytrawny tropiciel musi nie tylko dotrzeć do tego, którego tropi, ale również próbować go zrozumieć.

Może dziwić, że jak dotychczas, nie ma naukowego opracowania, zbioru reportaży, filmów i pomników upamiętniających kaszubskich, pomieczyńskich bohaterów narażających siebie i swoje rodziny dla ratowania więźniów obozu koncentracyjnego. Pewnie, gdyby to działo się w innych częściach Polski, we wsi stałby pomnik, do którego raz na jakiś czas przyjeżdżałyby rządowe delegacje z kwiatami. Tak by było na Mazowszu czy w Małopolsce. Ale nie tutaj, na Kaszubach.

Dlaczego? Zacznijmy od początku...

Tu nie było okupacji. Tu była aneksja. Tu nie było Generalnej Guberni, jak w Warszawie. Tu była Trzecia Rzesza.

Kaszubi byli zmuszani do podpisywania Niemieckiej Listy Narodowościowej. Odmowa złożenia takiej deklaracji równała się z wypędzeniem z domu, odebraniem majątku, rozdzieleniem rodziny, wysłaniem na roboty w głąb Rzeszy albo do Stutthofu.

Z drugiej strony, zadeklarowanie się jako Niemiec było równoznaczne z koniecznością odbycia służy wojskowej w Wehrmachcie. W hitlerowskiej Rzeszy nie mogło być miejsca dla nie-Niemców, dla Polaków.

Mniej więcej połowa Kaszubów została tzw. Eingedeutschami, czyli podpisała Niemiecką Listę Narodowościową zaliczjąc się do tzw, trzeciej grupy (1).

Za ową "niemieckość" Kaszubi musieli zapłacić wysoką cenę.

Rachunki najpierw wystawiali wkraczający na te ziemie Rosjanie. Prości żołnierze, mogli sądzić, że znajdują się na ziemiach rdzennie niemieckich. Kaszubki często dzieliły los Niemek.

Dzisiaj, gdy zapytać starą Kaszubkę, jak wspomina wkroczenie Armii Czerwonej, można spodziewać się wiele mówiącego smutnego milczenia.

A potem... Władze sowieckie rozliczały się z tymi, którzy podpisali listę. Trwały wywózki na Syberię. Trafił tam na przykład ojciec Edmunda Halmana z Pomieczyna. Ten sam, który przyjął pod swój dach i przechował dwójkę uciekinierów z Marszu Śmierci - Niemca i Rosjankę.

"Niemieckość" Kaszubów przez kolejne lata PRL-u była trzymana w zanadrzu jako propagandowy bat. Do dzisiaj jest czasem zestawiana z ich rzekomym separatyzmem czy ogólnie rozumianą "niepolskością". Czasem słychać przebijające się opinie, że Kaszubi to "element niepewny" w "prawdziwe polskim" społeczeństwie.

Dlatego Monika, Albin, Czesław i wielu innych mieszkańców Pomieczyna wypraszali dzieci z pokoju, gdy rozmowa dorosłych schodziła na tematy wojenne.

 

Po ludzku

Tropiciel nie daje za wygraną, nawet gdy wszystko już wydaje się jasne i oczywiste.

- Czy byli bohaterami?

Odpowiada Elżbieta Pielowska, nauczycielka ze szkoły w Wilanowie obok Pomieczyna, która żywo interesuje się historią Moniki Szwertfeger i innych mieszkańców, którzy pomagali więźniom.

- Byli. Ale też nigdy o sobie tak nie myśleli. Raczej po prostu starali się zachować po ludzku w tych nieludzkich czasach.

Czesław Mering, którego ojciec przechował dwóch uciekinierów, zadaje pytanie, na które nie sposób odpowiedzieć:

- No panie, weź pan takich dwóch chłopaków... Weź pan ich wypędź! No weź pan wypędź! Ktoś będzie wołał chleba a pan mu nie da? Co byś pan zrobił?
  
 
(1). Ludność niemiecka (i Pomorza) została podzielona na cztery grupy. Pierwsza, Reichsdeutsche – osoby narodowości niemieckiej, aktywnie politycznie. Druga Volksdeutsche - osoby narodowości niemieckiej, ale zachowujące się biernie. Trzecia: Eingedeutschte (największa grupa na Pomorzu) - ludność niemieckiego pochodzenia, która uległa już polonizacji, ale w przyszłości mogła okazać się wartościowa dla Niemców. I grupa czwarta, osoby pochodzenia niemieckiego, ale już całkowicie spolonizowane.

 

TV

Mikołaj przypłynął do Gdańska i rozświetlił choinkę na Długim Targu