Barbary Szczepuły nie trzeba przedstawiać. To mocne nazwisko wśród pomorskich dziennikarzy, znane przede wszystkim z łamów “Dziennika Bałtyckiego” i siedmiu książek opisujących pomorskie losy. “W domu wroga” jest kolejną pozycją w dorobku autorki, obok najbardziej znanego chyba “Dziadka w Wehrmachcie”.
Co daje ta książka czytelnikowi? Przede wszystkim prawdziwe opowieści, ubrane w literaturę - literaturę faktu. Rzeczywistość na ogół przerasta fikcję - trzeba tylko chcieć i umieć to zauważyć. Barbara Szczepuła stworzyła z takich zwykłych, a zarazem niezwykłych, opowieści swój znak firmowy.
Reportaży jest 31. Mówią o ludziach w zderzeniu z historią, która pod wpływem nieposkromionej ambicji dyktatorów potrafi być jak pożar, trawiący wszystko. Gdy ogień przeminie, pozostają zgliszcza, na których trzeba się jakoś urządzić. Zwykle nie jest to proste, i nie zawsze możliwe.
Najpierw znajdujemy ładny portret rodziców autorki - dwojga ludzi, których powojenne realia zaniosły do Gdańska. Jak miliony Polaków musieli się przestawić z “koncepcji jagiellońskiej na piastowską”. Matka była z Tarnopola, ojciec - z Sambora; ich strony rodzinne zostały na Ukrainie. Nowy dom znaleźli w Gdańsku, wkrótce po tym, jak miasto przestało nazywać się Danzig. Ich małe córki, zasłuchane w wieczorne opowieści ojca o bohaterach starogreckiej, budziły się czasem po nocach - z niepokojem patrząc na poniemiecką szafę, za którą ich wyobraźnia ukrywała harpie: złośliwe i okrutne ptaszyska z kobiecymi głowami, które porywały dzieci.
Koszmar? Nie większy, niż koszmary, jakimi zostały naznaczone losy pokolenia dziadków i rodziców. O tym właśnie pisze Barbara Szczepuła.
Te teksty pozwalają czytelnikowi na podróże w czasie i przestrzeni. Jest luty 1945 roku, jedziemy z Marianem Pelczarem z Krakowa, przez zrujnowaną Warszawę, by w Gdańsku uratować, co się da ze zgromadzonego przez stulecia miejskiego księgozbioru. Poznajemy losy rodziny Walthera Hannemanna, rocznik 1926 - który nosi takie samo nazwisko, jak lekarz z powieści Stefana Chwina i chodził w Danzig tymi samymi ulicami, ale na tym podobieństwa się kończą. Z innego reportażu dowiadujemy się o wojennej zbrodni na Lubelszczyźnie. Gdzie po czymś takim wdowa i dzieci po zabitym ojcu mają zbudować nowe życie? Gdzieś daleko, na przykład w Gdańsku.
W innym reportażu dwaj chłopcy wrzucają do ogniska jakiś niewybuch, dochodzi do tragedii. Tyle cierpienia, któremu przecież nie sposób nadać sens. A jednak - i autorka opowiada o tym, co stało się sensem.
Dziesiątki opowieści, które sięgają od czasów przedwojennych i wojnę, przez lata PRL, aż do naszej współczesności. Setki losów - polskich, niemieckich, rosyjskich, a czasem nawet nie wiadomo jakich. I chyba właśnie o to chodzi, bo przecież powinno nam wystarczyć, że po prostu ludzkich.
Barbara Szczepuła tak zwraca się do swoich czytelników: "Przez lata słuchałam opowieści kobiet i mężczyzn, którzy po wojnie osiedlili się w Gdańsku. Jednych rzucił tu los, inni sami wybrali to miejsce nad zimnym morzem. Można nazwać ich pionierami: odbudowywali zniszczony Gdańsk, otwierali szkoły, tworzyli wyższe uczelnie, teatry, kluby sportowe, budowali gospodarkę, redagowali gazety, w tym "Dziennik Bałtycki", w którym w ostatnich latach ukazywały się moje reportaże. Miasto pokochali i uznali za swoje. Tu rodziły się ich dzieci i wnuki. Ci, którzy przybyli z Kaszub, ze wschodnich Kresów II Rzeczpospolitej, z Warszawy, z Wielkopolski czy innych stron kraju, tworzyli wspólnie z gdańskimi Polakami specyficzny klimat miasta, ów genius loci, który w Sierpniu'80 zaowocował powstaniem wielkiego ruchu Solidarności, a potem - wyjątkowej gdańskiej społeczności".
Nie będę ukrywał, że po lekturze mam osobisty stosunek do tej książki. Wszystko mi się w niej podoba, także to, że ukazała się staraniem kameralnego wydawnictwa “Arche” w Sopocie, którym kieruje Marek Tokarczyk. Są też inne dodatkowe powody. Opowieść o życiu i zabójstwie prezydenta Adamowicza, którego tak wiele gdańszczanek i gdańszczan znało osobiście i którego tragedia tak boleśnie dotyka naszych osobistych losów. Z "W domu wroga" dowiedziałem się, że mieszkanie w domu przy Traugutta, w którym kiedyś bywałem, należało do Hannemannów i było świadkiem tragedii tej rodziny. W trakcie lektury innych reportaży znalazłem losy podobne do losów ludzi, których w dzieciństwie dane było mi poznać, ale przecież nie zrozumieć. I teraz, dzięki lekturze, pewnie rozumiem ciut więcej.