Anna Umięcka: - “Król” Szczepana Twardocha z 2016 roku, szybko stał się w Polsce bestsellerem i otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m.in. nominację do Nagrody Literackiej Gdynia (2017). Jego popularność i rozpoznawalność wciąż rośnie - w czerwcu tego roku powieść została nominowana do Europejskiej Nagrody Literackiej, a "The Times" uznał ją za książkę kwietnia 2020, w kategorii powieść historyczna. “Król” trafił też niedawno na rynek amerykański i na ekrany. A jak pan trafił na plan “Króla?
Marek Brand: - Zanim zamieszkałem w Trójmieście, w latach 80 był adeptem w Teatrze Żydowskim w Warszawie i stąd moja znajomość z Hanną Kossowską, którą była konsultantką od obyczajowości na planie “Króla”. Hania, teatralna aktorka, jest też świetną kucharką i malarką, na gdańskim Festiwalu Kultury Żydowskiej "Zbliżenia", robiła warsztaty z koszernej kuchni i wykłady plastyczne. Gdy twórcy filmu zapytali ją, czy nie zna kogoś z “nieograną twarzą” poleciła mnie, mówiąc, że mam twarz “jak trzeba” [śmiech]. Zadzwonił więc do mnie kierownik produkcji, poprosił o zdjęcie, CV..., i po tygodniu zaoferował rolę “starszego Żyda” - tak się nazywała moja rola - i zaprosił na dwa dni zdjęciowe na plan serialu.
Znał pan już wtedy książkę Twardocha?
- Tak, to było dość zabawne, bo przeczytałem ją dużo wcześniej i byłem zachwycony. Myślałem o niej długo, potem usłyszałem, że chcą kręcić serial. Aż tu nagle telefon!
Przy okazji mojego dłubania w piosenkach kabaretowych natknąłem się też, jakiś czas temu, na piosenkę “Kercelak” (targowisko), napisał ją chyba Schiller... a w pierwszym odcinku filmu, Szapiro, główny bohater filmu, chodzi i zbiera haracz od handlarzy właśnie na takim targowisku. Ale w tej scenie niestety nie brałem udziału.
Scena z pana udziałem rozgrywa się w koszernej knajpie, gdzie dwóch skromnych Żydów siedzi przy stoliku. Przyjechali niedawno z Wilna do Warszawy i chcą się posilić. Czekają na jedzenie, rozmawiają, jeden z nich jest oburzony rozwiązłością panujących tu obyczajów. Nagle do środka wchodzą gangsterzy, by uczcić zwycięstwo boksera Szapiro. Sytuacja staje się groźna.
- O tak, ale knajpa koszerna to ona była tylko z nazwy. Czy widać kiełbasę na stole? [śmiech]
Nie zauważyłam, ale oglądając ten odcinek [drugi] byłam tak przejęta sytuacją, w której znalazł się Pana bohater, że nie zwracałam uwagi na rekwizyty.
- O tak, my też byliśmy przejęci! [śmiech]. Kręciliśmy ją cały dzień.
Ta scena jest bardzo emocjonująca. Prowokuje was szef gangu Jan Kapica (w tej roli Arkadiusz Jakubik). Czy to napięcie, nerwowość, które my - widzowie czujemy przed ekranem udzielają się też na planie?
- To zależy od warsztatu aktorskiego. Ja scalam się z postacią i ten strach, nerwowość muszę wzbudzić w sobie. Wyobrażam sobie, że taka sytuacja ma miejsce. Gram tak jak czuję, a reżyser potem wybiera odpowiednie ujęcie. Naszych dwóch podróżnych Żydów trafiło do knajpy przez przypadek. Przyjechali z Wilna, biedni, może przyjechali coś sprzedać na kercelak, albo kupić. Zobaczyli knajpę z napisem “koszer” - to weszli. A podano im kiełbasę.
To było nawet zabawne, bo przy kolejnych dublach ta kiełbasa lądowała na naszym stole pięć albo sześć razy. Czas mijał, robiliśmy się głodni, a ona tak na nas zerkała [śmiech]. Nie mogliśmy jej zjeść jako postaci, bo była niekoszerna, a potem była zmiana planu, ktoś posprzątał i kiełbasa zniknęła!
Gdzie kręcono tę scenę?
- To było na Pradze, po drugiej stronie Wisły. We wtopionym w stare podwórko budynku. Obok kotłownia, jakaś szkoła. Dokładnie nie pamiętam. Tak dużo się działo, że nie miałem czasu się rozglądać. Kilka minut na posiłek i kolejne zdjęcia. Coraz trudniej znaleźć takie oryginalne lokalizacje, jak ta nasza spelunka. Miasta się rozbudowują, wyburzane są stare czy industrialne budynki. Dziś czasem szybciej i taniej jest wybudować scenografię w studio, niż znaleźć odpowiedni plener. Tym bardziej mam szacunek do osób, które odszukały to miejsce na potrzeby filmu.
Na plan pojechałem o 6 rano, o 9 już byliśmy przygotowany z kolegami.
Makijaż, kostiumy...?
- Tak, charakteryzatorka była zachwycona, że nie musi doklejać mi brody [śmiech]. Po kostiumie i makijażu były uwagi od reżysera, informacje ogólne o planie i zaczęliśmy po 9. Ujęcia z różnych stron, zbliżenia, próby dźwiękowe, bo mówiliśmy w jidysz. Skończyliśmy ok. 21 czy 22.
Zna pan język jidysz?
- Nie uczyłem się go, chociaż przewijał się u mnie w domu. Trochę znam hebrajski, ale chociaż litery w obu językach są te same, wymowa jest inna. Jidysz przypomina bardziej niemiecki. Tekst dostaliśmy więc w transkrypcji, a do tego musieliśmy mówić z akcentem wileńskim. Henryk Rajfer był naszym konsultantem.
Było więcej powtórek czy czekania?
- Było dużo powtórek: różne ujęcia kamery, czasem z efektami coś było nie tak i trzeba było poczekać. Ta scena jest zresztą bardzo nasycona, ma kilka sekwencji: wątek z dziennikarzem, który źle napisał o Szapiro, scena spięcia pomiędzy braćmi, kolejna przy stole, gdzie jedzą Szapiro i Kapica, potem nasza…
Jakie wrażenia odniósł pan na planie?
- Świetne kostiumy Emilii Czartoryskiej, znakomicie oddany klimat. Byłem też zachwycony atmosferą, którą budowali aktorzy pierwszego planu. Dużo wsparcia dawali sobie nawzajem i nam. Nie było żadnego zniecierpliwienia, a przecież powtarzało się sceny po kilka razy, bo jak to na planie: czasem ktoś za późno włączy kamerę albo dymu jest za dużo i czekamy aż opadnie. To była wspaniała praca!