Z Magdą Theus spotykam się w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie przy ul. Leczkowa 1A w Gdańsku. Jest związana z tą instytucją od 19 lat. Wita mnie szczerym uśmiechem, uściskiem dłoni i słowami: - Nie jestem pewna, czy rzeczywiście chcę udzielić wywiadu.
Nie boi się powrotu do przeszłości, ani drapania ran. Mówi, że są zagojone. Zastanawia się jednak nad celowością powstania tego artykułu. Nie lubi błysku fleszy, choć przed obiektywem radzi sobie zaskakująco dobrze. Włączam dyktafon dopiero wtedy, gdy ustalamy, że nie będzie rozmowy o akcji charytatywnej. O tym napisano już wiele tekstów. Proszę, by Magda opowiedziała o walce z nowotworem.
W rodzinie wszyscy umierali na raka
Magda Theus traci rachubę, gdy zaczyna wymieniać członków rodziny, którzy zachorowali na raka. Mama, kuzynki, ciotki, wujkowie. Liczy na palcach. Nagle palców zaczyna brakować. Jedni wygrali tę nierówną walkę, drudzy przegrali. Zdawała sobie sprawę, że obciążenie genetyczne nowotworem jest duże i ona także może zachorować. Nie myliła się. W 2010 roku w prawej piersi wyczuła guza. Miała wtedy 36 lat.
- Następnego dnia poszłam na badanie USG - wspomina. - Usłyszałam, że to rak, żebym się leczyła i zgodziła na wszystko. Byłam w szoku i nie mogłam uwierzyć, że USG wystarczyło, by wydać tak jednoznaczną opinię. Biopsja potwierdziła słowa lekarki. Nowotwór był złośliwy.
Trzech lekarzy, trzy różne opinie
Magda trafiła do trzech lekarzy. Pierwszy wydał opinię, że guz jest nieoperowalny i trzeba zastosować chemioterapię. Drugi zalecił amputować pierś, a następnie podać chemię. Ktoś podpowiedział jej, żeby szukała dalej.
Poszła do trzeciego lekarza. Potwierdził, że pierś należy niezwłocznie usunąć, ale dodał, że podczas mastektomii można jednocześnie wykonać rekonstrukcję. Magda wybrała tę opcję.
W miejsce amputowanej piersi włożono silikonową wkładkę. Operacja odbyła się w Malborku, dwa tygodnie po tym, gdy wykryto u niej nowotwór.
Badanie histopatologiczne wykazało złośliwość trzeciego stopnia. Lekarz zalecił Magdzie usunięcie drugiej piersi. Profilaktycznie, by zmniejszyć ryzyko przerzutów. Decyzja należała do niej. Między pierwszą a drugą operacją minęły trzy tygodnie.
Gdy o tym mówiła, po raz pierwszy jej głos się załamał, a do oczu napłynęły łzy.
- Ból był potworny - wywołuje z pamięci. - Ale byłam nastawiona na działanie. Miałam jeden cel: żyć.
Chemia, włosy na poduszce i golarka
Po trzech tygodniach od drugiej operacji przyszedł czas na podanie pierwszej chemii. Pojawiły się wymioty, złe samopoczucie i włosy na poduszce.
- Przed pierwszą operacją ścięłam włosy, rezygnując z długości do ramion - wyznaje Magda. - Do wszystkiego przygotowałam się mocno i zadaniowo. Ścięłam włosy do ucha. Miało być wygodniej, gdy zaczną wypadać. A to stało się szybko, jeszcze przed drugą chemią. Przeżyłam dwie takie noce po których na poduszce znalazłam ogromne ilości włosów.
Wtedy zadzwoniła do przyjaciółki. Ta przyjechała z golarką.
- Trzęsącymi rękoma goliła mi głowę. Ja się śmiałam, że wyglądam jak serialowy Kojak - mówi Magda. - Można to przeżywać i się wkręcać, oglądać siebie z coraz cieńszymi piórkami. Po co? Ja wolałam podejść do tematu radykalnie. Tym bardziej, że miałam już wybraną perukę. Z blondynki stałam się brunetką.
Niezastąpiona moc przyjaźni
Peruki Magdzie dobrze się kojarzą. Przyczynili się do tego jej przyjaciele. Znaleźli sposób, by myśl o chorobie nie zdominowała codzienności. Zdominowało ją coś zupełnie innego. Chemię przyjmowała przez siedem miesięcy, co cztery tygodnie.
Zapytana, jak wspomina tamten czas, odpowiada bez cienia ironii, że cudownie.
- Moi przyjaciele zapytali, czy zgadzam się, by odwiedzali mnie po każdej chemii. Pierwsze dni rzeczywiście są trudne, ale po tygodniu od podania przychodzą takie siły witalne. Wtedy najbliżsi integrowali się ze mną - zdradza. - Robiliśmy imprezy tematyczne na których zawsze było dwadzieścia osób. Gdy wypadły mi włosy, wszyscy przyszli w perukach. Raz zrobiliśmy dres party. Głowę miałam łysą, ubrałam czapkę z daszkiem, mąż obwiesił się łańcuchami, wskoczyliśmy w dresy. Było dużo śmiechu. Gdy włosy trochę odrosły i miałam fryzurę na zapałkę, zrobiliśmy imprezę na której kobiety przebrały się za mężczyzn i odwrotnie. Niezły był ze mnie facet (śmiech - przyp. red.). Żyłam od imprezy do imprezy. Szukałam inspiracji w internecie, chodziłam po lumpeksach, kupowałam dodatki i ciuchy w temacie kolejnej imprezy. To mnie nakręcało.
Trzecia operacja
Magda ma 12-letnią córkę Julię. O tym, że Julia nigdy nie będzie miała rodzeństwa przesądziła trzecia operacja, której poddała się jej mama - usunięcie narządów rodnych.
- Gdy amputują ci piersi, czujesz, jakby wycięto ci płuca - głos Magdy łamie się po raz drugi. - Ale ta trzecia operacja była najgorsza. Traumatyczne wspomnienie. Były komplikacje, zrobiła się zakrzepica. Musiałam jak najszybciej się z tego podnieść. Po trzech miesiącach wróciłam do pracy.
Zawsze gotowa do walki
Od pierwszej diagnozy do powrotu do pracy minęły 2 lata. Wróciła w lutym 2012 roku. W kwietniu po raz pierwszy zorganizowała akcję “Każdy może pomóc”.
Czy ma jakieś wskazówki dla tych, którzy kroczą dziś tą samą drogą, którą szła ona, kilka lat temu? Ma.
- Opowiadam tę historię nie po to, żeby mówić, jakie to straszne zachorować na raka. Nie. Zdecydowałam się powiedzieć o tym głośno, żeby pokazać, że raka można pokonać i należy zrobić wszystko, by tak się stało. Dobrze jest szukać rozwiązań, konsultować się z różnymi lekarzami. Diagnoza nie oznacza, że umrzemy natychmiast, to nie tragiczny w skutkach wypadek samochodowy - zaznacza. - Wiem, że to może brzmi górnolotnie, ale żyjmy i myślmy pozytywnie. Jeśli mogę coś jeszcze poradzić, to nie zapominajmy o pomocy terapeutycznej. Ja takiej terapii nigdy nie przeszłam i teraz myślę, że to był błąd.
Magda nadal przyjmuje leki. Nikt nie daje jej gwarancji, że już nigdy nie stanie z nowotworem na polu bitwy. Ale w razie czego ona jest gotowa. Ma u swego boku armię wojowników w postaci córki, męża, rodziców, rodzeństwa, cudownych przyjaciół oraz setek gdańskich dzieci, którym odmienia święta.