Rozmowę na początku października przeprowadziła red. Maria Mrozińska. Wywiad był przygotowywany dla gdańskiego miesięcznika “30 Dni”, w związku ze zbliżającym się jubileuszem 100-lecia Tadeusza Jabłońskiego. Zasłużony redaktor zmarł 16 października, do okrągłych 100. urodzin zabrakło tygodnia (23 października). Pogrążona w żałobie rodzina informuje, że pogrzeb odbędzie się w środę, 23 października, o godz. 13.00 na cmentarzu Srebrzysko.
Z Tadeuszem Jabłońskim, dziennikarzem, pisarzem, żeglarzem w przededniu setnej rocznicy jego urodzin rozmawiała Maria Mrozińska
Maria Mrozińska: Długie życie, ponad siedemdziesiąt lat dziennikarskiej i pisarskiej pracy… Co zadecydowało o wyborze tego zawodu?
Tadeusz Jabłoński: - Dość wcześnie odkryłem w sobie chęć pisania. Wiedziałem, że chcę być dziennikarzem. Dla mnie ten zawód był związany z odkrywaniem świata. Już w gimnazjum pisałem do szkolnej gazetki, a po jakimś czasie zostałem jej głównym redaktorem. To było w Gimnazjum im. Józefa Wybickiego w Śremie. Wprawdzie urodziłem się w Poznaniu i tam skończyłem szkołę podstawową, a w wieku dziewięciu lat zdałem egzamin do poznańskiego Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, ale ostatecznie rok później przeprowadziliśmy się z mamą do Śremu i dlatego wylądowałem w tamtejszym gimnazjum. Było to gimnazjum klasyczne, więc musiałem sporo popracować, by nadgonić łacinę.
Udało się. Wygląda na to, że bardzo solidnie Pan „nadgonił”. W pańskim poetyckim tomiku „…bardzo wczoraj”, obok własnych utworów, zamieszcza Pan również, także własne, tłumaczenie pieśni Horacego.
- Tak. Zadedykowałem ten przetłumaczony utwór profesorowi Janowi Horowskiemu, mojemu nauczycielowi łaciny.
Przeprowadzka, zmiana środowiska, braki w łacinie, potrzeba intensywnej nauki. Sporo kłopotów dla nastoletniego człowieka.
- Do tego poważne trudności materialne. Musiałem nawet przerwać naukę i podjąć pracę zarobkową. Przez trzy lata pracowałem jako praktykant w miejscowym magistracie. Sytuacja materialna rodziny pogorszyła się zdecydowanie po śmierci ojca, który był starszym sekretarzem pocztowym w poznańskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów. Był wybitnym urzędnikiem. Pamiętam pogrzeb ojca z orkiestrą i sztandarami, towarzyszącą kawalkadą dorożek. Miałem wtedy pięć lat. Łatwo nie było: i z nauką, i z pracą. Maturę zdałem w Śremie dopiero w 1945 roku, bo kiedy wróciłem do szkoły po tej zarobkowej przerwie, wkrótce wybuchła wojna. Nie było szans na kontynuowanie nauki.
Byłem wyposzczony wiedzy i dziennikarskiej pracy. W 1945 roku podjąłem studia polonistyczne na Uniwersytecie Poznańskim (dziś Uniwersytet Adama Mickiewicza) i równocześnie rozpocząłem pracę jako praktykant w redakcji gazety „Polska Zachodnia”. Moim patronem był wybitny dziennikarz i pisarz, Czesław Kędzierski.
Na dłużej związał się Pan jednak z tytułami prasowymi wydawanymi w Bydgoszczy.
- W Bydgoszczy wydawany był „Ilustrowany Kurier Polski”, którego tytuł i szata graficzna świadomie nawiązywały do przedwojennego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, popularnego „IKaCa” wydawanego w Krakowie. „IKP” wpisywał się w program przedwojennego dziennika Stronnictwa Pracy. Był zresztą – w latach 1945-1950 – jego organem, a po rozwiązaniu Stronnictwa Pracy został w 1950 przejęty przez Stronnictwo Demokratyczne (SD obok Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego było w PRL tzw. bratnią partią PZPR).
Pracowałem w „IKP” od !946 do 1959 roku. Gazeta podejmowała wiele inicjatyw kulturalnych i sportowych, a to były właśnie moje dziedziny, ponieważ zatrudniony byłem jako redaktor sportowy oraz publicysta w dziale kulturalnym. Moją pierwszą dziennikarską inicjatywą było zorganizowanie ogólnopolskich biegów przełajowych, a nawiązywałem wtedy do tradycji sięgającej czasów przedwojennych. Biegi udały się znakomicie, doceniono moje zdolności organizacyjne i zostałem sekretarzem redakcji na dziesięć lat.
W 1959 roku zdecydowałem się jednak odejść z „IKP” w wyniku nieporozumień z ówczesnym redaktorem naczelnym, Witoldem Lassotą. Przeniosłem się do „Dziennika Wieczornego”, gdzie też pełniłem funkcję sekretarza redakcji. Gazeta była popołudniówką powstałą z inicjatywy redaktora „Gazety Pomorskiej” i mieściła się kątem w jej redakcji.
W publicystyce wykazał Pan duże zacięcie społecznikowskie.
- No tak, bo przecież to dziennikarskie pisanie powinno być po coś. Podjąłem wtedy kilka inicjatyw. Wśród nich: zorganizowanie Tygodnia Karola Szymanowskiego, akcję „Tropimy Tradycje Tysiąclecia”, a także akcję na rzecz uratowania zdewastowanego pałacu w Śmielowie z przeznaczeniem na muzeum Adama Mickiewicza.
Później, kiedy już na dobre związałem się z Gdańskiem, to moje pisanie „po coś” zyskało rys gdańskości, a także bliskiego związku z morzem, żeglarstwem. W 1974 roku udało się zainicjować dzięki publicystyce i ostatecznie stworzyć polskie Bractwo Kaphornowców zrzeszające aktualnie kilkuset Polaków, członków załóg dwudziestu jednostek pod żaglami, które opłynęły przylądek Horn (najdalej wysunięty na południe punkt Ameryki Południowej). Jest to stowarzyszenie o najwyższym autorytecie żeglarskim, nawiązujące do świetnych tradycji polskiego żeglarstwa. „Dar Pomorza” był pierwszym statkiem żaglowym pod polską banderą, który w 1937 roku opłynął Horn.
Wraz z redakcyjnym kolegą, Kazimierzem Kołodziejem i znanym żeglarzem i publicystą, Zenonem Gralakiem, byliśmy pomysłodawcami ustanowienia prestiżowych nagród żeglarskich: „Rejs Roku” i „Srebrny Sekstant”, przyznawanych od 1970 roku.
Od 1969 roku związał się Pan z Gdańskiem i stał się gdańszczaninem bardzo zaangażowanym, zarówno w przedsięwzięcia związane z morzem, żeglarstwem, ale przede wszystkim w upamiętnianie historii miasta. Gdańsk zawdzięcza Panu sprowadzenie prochów majora Henryka Sucharskiego, komendanta Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Publicystyczną akcję w tej sprawie rozpoczął Pan właściwie od momentu przeprowadzki do Gdańska.
- Łatwo uległem propozycji przeniesienia się do Gdańska także dlatego, że zaczął mnie nachalnie nachodzić oficer SB. Nie angażowałem się w działania polityczne, nie należałem do partii.
Może właśnie dlatego. Zwerbowany dziennikarz to bardzo pożądana dla esbeka osoba.
- W każdym razie zniknąłem mu z oczu, przeniosłem się gdańskiego „Głosu Wybrzeża”, gdzie zadomowili się już inni bydgoszczanie: Stanisław Celichowski, Stanisław Kubiak, Tadeusz Kuta. W latach 1969-1981 byłem najpierw zastępcą sekretarza, później sekretarzem redakcji.
Rzeczywiście, pierwszą ważną akcją, którą podjąłem już w 1969 roku, była inicjatywa sprowadzenia do Polski, a konkretnie do Gdańska, prochów majora Sucharskiego. Zaraz po rozpoczęciu pracy w „Głosie” opublikowałem w tej sprawie tekst, który nosił charakter artykułu odredakcyjnego, miał więc odzwierciedlać stanowisko redakcji. Narobił sporo szumu, ale nie od razu inicjatywa uzyskała aprobatę władz i skłoniła je do działania.. Oczywiście, trzeba było też uzyskać zgodę rodziny. Udało mi się nawiązać kontakt z siostrą majora i przekonać ją do sprawy.
Pańska inicjatywa doczekała się realizacji dwa lata później, w 1971 roku, już za „czasów Gierka”. Najwyraźniej partyjnym władzom chodziło o podkreślenie zaangażowania w upamiętnienie bohaterskiej obrony Westerplatte, co miało pokazać jej patriotyczne oblicze i zatrzeć świeżą pamięć o dramacie Grudnia ‘70.
- Rzeczywiście, po sprowadzeniu prochów majora Gdańsk stał się miejscem spontanicznej patriotycznej manifestacji mieszkańców. Tysiące gdańszczan przedefilowało przed urną wystawioną w Dworze Artusa, wielu towarzyszyło jej złożeniu na Westerplatte.
Do tego historycznego nurtu pańskiej publicystyki należała też akcja przeniesienia na cmentarz oksywski prochów Bernarda Chrzanowskiego, przedwojennego społecznika i polityka.
- Bernard Chrzanowski był tak jak ja z urodzenia Wielkopolaninem, a w swoim działaniu bardzo oddanym sprawie utrwalenia związku Kaszub i Pomorza z Rzeczpospolitą. To on miał namówić generała Józefa Hallera do symbolicznego aktu uroczystych zaślubin Polski z morzem.
Zawsze kochałem morze i góry. Morzem, morską publicystyką, a także żeglarstwem zajmowałem się jeszcze w Bydgoszczy, rozszerzyłem swoje zainteresowania, uzyskałem też większe możliwości działania w Gdańsku. Natomiast górskie wędrówki zawsze mnie pociągały.
Pseudonim Paweł Dzianisz, którym posługiwał się Pan w swojej publicystyce, też chyba wiąże się z górami.
- Tak. Sporo wędrowałem po górach, uprawiałem także wspinaczkę wysokogórską. Udało mi się zdobyć Elbrus w górach Kaukazu. Natomiast w czasie wędrówek po Pogórzu Spisko-Gubałowskim natrafiłem na wieś Dzianisz, malowniczo położoną w dolinie Dzianiskiego Potoku. Zauroczyła mnie i stąd ten pseudonim.
Poświęcił Pan wiele tekstów publicystycznych a także publikacji książkowych morzu, osiągnięciom żeglarzy, angażował się społecznie w redakcyjną pracę dla rocznika Polskiego Związku Żeglarskiego „Świat Żagli”.
- Współpracowałem także z „Polish Maritime News”, magazynem wydawanym przez Polską Izbę Handlu Zagranicznego”. Żeglarstwo uprawiałem także czynnie. Byłem członkiem załogi jachtu „Euros”, którym pioniersko opłynęliśmy Islandię (w 1968 roku), a dwa lata później – także pioniersko – sforsowaliśmy cieśninę Pentland Firth między Orkadami a Szkocją. Za czynny udział w tych rejsach zostałem dwukrotnie odznaczony brązowym medalem „za wybitne osiągnięcia sportowe”.
Z morską tematyką w dużej mierze związana jest pańska twórczość pisarska. No i to zainteresowanie osobą i twórczością Josepha Conrada, któremu poświęcił Pan kilka książek.
- Tak: „Conrad o morzu” oraz „Ukraina Conrada”, także „Wokół Conrada”. Byłem też inicjatorem budowy pomnika Conrada w Gdyni. Udało się. Pomnik został odsłonięty w 1976 roku. Poza wspomnianymi publikacjami poświęconymi Conradowi napisałem wiele innych książek. Najważniejsze z nich to: „Okolica Chopina”, „Wojna szalonych cywilów”, „Powstanie styczniowe na Kujawach”, wspomniana „Ukraina Conrada”. Wespół Anną Kościelecką powstały: „Nadbałtyckie spotkania”, „Najpierw do miasta Gdańska”, „Wojciechowa Europa” (która była gdańską Książką Jesieni 2000), „Sródziemnomorze Europy”.
Obchody tysiąclecia Gdańska w 1997 roku zainspirowały Pana do zajęcia się najstarszą historią miasta.
- Dla uczczenia tysiąclecia Gdańska powstała replika średniowiecznej łodzi św. Wojciecha „Sanctus Adalbertus”, o co zabiegałem w moich publikacjach. Podjąłem też próbę przywołania do pamięci gdańszczan postaci benedyktyńskiego mnicha, Jana Kanapariusza z rzymskiego klasztoru na Awentynie. Przypisuje się mu autorstwo „Żywota świętego Wojciecha” napisanego około 1000 roku, w którym to dziele znalazła się pierwsza źródłowa wzmianka o naszym mieście: „urbs Gydanyzc”. Chciałem, by w Gdańsku pojawił się trwały ślad świadczący o tym zapisie z najstarszą nazwą miasta. W tej sprawie współpracowałem z Bractwem św. Wojciecha powołanym z inicjatywy księdza Ryszarda Wołosa z Milenijnego Sanktuarium Chrzciciela Gdańska w Gdańsku Świbnie. W 2009 roku przy głównym wejściu do parku oliwskiego odsłonięta została tablica upamiętniająca Jana Kanapariusza.
W całej mojej pracy dziennikarskiej i pisarskiej zabiegałem o to, by utrwalić pamięć, także dla przyszłych pokoleń, o ludziach, którzy na tę pamięć zasługują.
Rozmowa została przeprowadzona w pierwszych dniach października 2019 roku. 16 października, tydzień przed setną rocznicą swoich urodzin, Tadeusz Jabłoński zmarł. Pochowany zostanie 23 października w alei Zasłużonych na gdańskim cmentarzu Srebrzysko.
Dziękujemy Pani Elżbiecie Jabłońskiej, córce Tadeusza Jabłońskiego za życzliwą pomoc w przeprowadzeniu wywiadu.