Izabela Biała: W sobotę 11 czerwca poprowadził pan spacer po Nowym Porcie, wspominając przy okazji swoje osobiste historie z związane z dzielnicą Czy mieszka pan tutaj od urodzenia?
Aleksander Masłowski: - Bynajmniej! Moja rodzina żyje w Nowym Porcie od 1923 roku. Wcześniej mieszkała na Wisłoujściu, przenieśli się tu podczas rozbudowy dzielnicy w okresie Wolnego Miasta. Urodziłem się w czasach, gdy moja mama mieszkała w Katowicach, dlatego żartuję, że urodziłem się na emigracji. Ale mój ojciec, brat, babcia - wszyscy urodzili się na Klinicznej. Nie mogę sobie tego wybaczyć, że ja nie, chociaż nie przeszkadza mi to specjalnie na co dzień.
Ale dzieciństwo spędził pan tutaj, w Nowym Porcie?
- Tak, mieszkałem tu przez dwadzieścia lat, począwszy od piątego miesiąca życia. Później wyprowadziłem się. Z Nowego Portu można wyjść, ale Nowy Port z człowieka nie wyjdzie. To zostaje na zawsze.
Jak trafił pan na wspomnienia Maxa Kiesewettera, swojego “dzielnicowego krajana” sprzed 150 lat?
- Kiedyś z Romanem Kowaldem, moim przyjacielem z Hamburga, doszliśmy do wniosku, że są książki napisane po niemiecku, zawierające mnóstwo ciekawych informacji dotyczących XIX-wiecznego Gdańska. I straszne jest to, że jak ktoś nie zna tego języka, to ich nie przeczyta. Przetłumaczenie tych książek dałoby każdemu możliwość zapoznawania się z informacjami źródłowymi, docierania do różnych faktów samemu, osobiście. Z tego narodził się projekt “Gdańsk XIX”, w ramach którego tłumaczymy pozycje napisane w dziewiętnastym stuleciu bądź, jak w przypadku Kiesewttera, XIX wieku dotyczące.
Wspomnienia Kiesewettera były dla pana istotne?
- Leżały na ważnym miejscu na mojej “półce”. Interesowałem się historią Nowego Portu, jako jego mieszkaniec, a że książka jest jednocześnie wspaniałą lekturą, postanowiliśmy ją przełożyć. Obecnie mamy już całą serię w ramach “Gdańsk XIX”. Wydaliśmy cztery książki, pracujemy nad piątą.
Jaką?
- “Szczegółowa historia Oruni” napisana w 1859 roku przez sołtysa osady, na długo zanim stała się dzielnicą Gdańska. Nie jest to już taka “książka do czytania”, jak Kiesewettera. Jest pełna informacji cennych dla historyków i dzisiejszych mieszkańców, interesujących się dziejami swej dzielnicy.
Przeszłość jest ważna?
- Podkreślam przy każdej okazji, że aby móc zrozumieć teraźniejszość, trzeba znać przeszłość. Nie znając jej, to jest zupełnie tak, jakbyśmy byli dotknięci amnezją. Budząc się rano i nie pamiętając, co było wczoraj, bylibyśmy przecież kalekami, nie wiedzielibyśmy co zrobić. A pozbawiając się wiedzy historycznej, skazujemy się na niezrozumienie efektów historii, czyli teraźniejszości.
Wygląda na to, że gdańszczanom taka amnezja nie grozi. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszy spacer historyczny (rozmawialiśmy w dzień wędrówki po Nowym Porcie) czy dziesiątki innych, które odbywają się na terenie miasta. Zawsze są chętni do poznawania historii, prawda?
- Kiedy razem z Ewą Kowalską i iBedekerem prowadziliśmy pierwszą wycieczkę po Nowym Porcie, na tych samych co dziś schodach czekało 450 osób! Ten rekord został pobity w tym roku w Aniołkach. To dowód na to, że ludzie naprawdę się interesują dziejami swego miasta.
Często dopytują o szczegóły, których badacz Gdańska znać nie może. Opierają się na opowieściach “swojej babci”, na detalach, po których nie ma dziś śladu. Co pan wtedy robi?
- Po prostu odpowiadam “nie wiem”. Niektórym się oczywiście wydaje, że przewodnik znać powinien odpowiedź na dowolne pytanie, ale tak nie jest. Nasza dzisiejsza wiedza o poszczególnych dzielnicach Gdańska to suma badań wielu źródeł, dokonywanych przez bardzo wiele osób, z czego sporą część stanowią amatorzy. Bardzo często są to ustalenia ludzi, których to po prostu pasjonuje. I to jest właśnie wspaniałe. Amatorskie badanie takiej “małej historii” w Gdańsku na tle innych miast Europy jest zresztą na bardzo wysokim poziomie.
A ja myślałam, że poszliśmy po prostu za dobrym przykładem z innych miast.
- Ten ruch zaczął się u nas na początku XXI wieku. Kiedy w 2008 roku przyglądałem się portalom miłośników analogicznej historii dzielnic z różnych europejskich miast, zacząłem się śmiać. Opowiadałem później badaczom z Gdańska, że gdy tam zastanawiają się, jak nazywała się kiedyś główna ulica w ich dzielnicy, to my zastanawiamy się, jakie buty nosiła babcia drugiej żony piekarza ze Stogów. To jest ta różnica skali.
To paradoksalne. Wiele miast Europy przetrwało wojnę w niezmienionym kształcie i przetrwały tam również źródła historyczne w ogromnej ilości. Inaczej niż u nas...
- No właśnie. Piękne jest to, że przez taki stan rzeczy poznawanie Gdańska jest wyzwaniem. To nie tylko kwestia pobrania informacji ze źródeł, ale bardzo często ich odtworzenia, znalezienia czy zbudowania pewnej teorii na podstawie strzępów dostępnych informacji. Dlatego jest to nie tylko typowa robota historyka czy miłośnika historii, ale również bardzo często jest to robota detektywistyczna. I to jest w niej takie ciekawe. Gdańsk to jest wyjątkowe miejsce na tle innych miast Europy także dlatego, że świadomość historyczna jego mieszkańców jest ogromna.
Nie ma więc powodu by obawiać się, że gdańszczanie przestaną przychodzić na spacery…
- Każda formuła się z czasem przeżywa, ale jak się przeżyje, trzeba będzie znaleźć inną. Póki co, to działa wspaniale. Pierwsze spacery już ponad 10 lat temu robili Katarzyna i Jakub Szczepańscy we Wrzeszczu, są absolutnymi prekursorami w Gdańsku. Ja zajmuję się tym od lat sześciu. W tej chwili mamy do czynienia z taką sytuacją, że właściwie żadne wydarzenie nie może się obyć bez spaceru. Już nie tylko w Gdańsku. No, ale każda fala idzie w końcu w dół…
Na razie się nie zapowiada.
- Widać, że ludzie dużo już wiedzą i chcą wiedzieć coraz więcej, a przede wszystkim, że się interesują. Tylko jest jeden problem: udział takich ludzi w całości gdańskiego społeczeństwa jest jeszcze cały czas dość mały, co przekłada się później na znaczenie ratowania obiektów historycznych. Można doprowadzić jakiś zabytkowy budynek do ruiny i kto w Gdańsku zaprotestuje? Jakaś garstka szaleńców, pasjonatów… Ale chyba nie ma takich miejsc na świecie gdzie świadomość historyczna byłaby na tyle wysoka, by społeczność lokalna stawała w obronie zabytków. Gdańsk takim miejscem nie jest na pewno. Można zniszczyć ważny dla miasta czy dzielnicy obiekt historyczny i nie ponieść za to żadnych konsekwencji.
Może gdańszczanie traktują spacery po prostu jako przyjemną podróż sentymentalną.
- Jest jeszcze jedno zjawisko, które obserwuję od kiedy robię spacery po dzielnicach. Ludzie chcą zacząć być stąd. Chcą zyskać tożsamość lokalną. Nie koniecznie w całym mieście, ale w swojej dzielnicy na pewno. I w związku z tym chcą zrozumieć swoje miejsce na ziemi. Myślę, że jest to naturalna potrzeba zakotwiczenia w swojej "przystani". A przecież znakomita większość mieszkańców Gdańska to ludzie, którzy skądś tutaj przyjechali. Ich dziadkowie byli “skądś”, tęsknili za utraconą ojczyzną, rodzice byli “znikąd”, a trzecie pokolenie chce być stąd i ma do tego pełne prawo. I z tego wynika chęć poznawania miejsca zamieszkania.
Napisał Pan książkę o Dolnym Mieście na zlecenie mieszkańców dzielnicy. Każda dzielnica Gdańska mogłaby zamówić u pana taką książkę?
- Tak. Z tym, że nie we wszystkich dzielnicach zgadzam się poprowadzić spacery. Wycieczka na odpowiednim poziomie musi trwać dwie godziny i odbywać się na dystansie mniej więcej dwóch kilometrów. Jeśli w ciągu dwóch godzin na dwóch kilometrach nie da się znaleźć wystarczającej ilości obiektów, miejsc i historii, które można opowiedzieć: odmawiam.
W jakich dzielnicach nie doczekamy się więc spaceru z Aleksandrem Masłowskim?
- Na przykład w Strzyży. To bardzo ciekawa dzielnica, tylko rozrzut interesujących punktów jest taki, że wędrówka musiałaby objąć pięć kilometrów. Są pewne granice tolerancji odbiorców. Jak przestaje być ciekawie, bo za rzadko są przystanki, to ludzie się rozejdą. Jednak zdecydowana większość dzielnic nadaje się na spacery historyczne. Byliśmy już na Siedlcach i w Brzeźnie, na Starym Mieście, we Wrzeszczu Górnym i Dolnym. Opowiadałem również o samej Jaśkowej Dolinie i Wielkiej Alei. To kwestia doboru miejsc. A ludzie cały czas są.